Ostatnimi czasy zdałem sobie sprawę z dwóch kwestii. Obie są w sumie kompletnie nieistotne, aczkolwiek w przyjętym kontekście myślę, że warto je przedstawić. Mianowicie zdarzało mi się w ciągu lat trwania tegoż bloga sięgnąć po jakieś dobro (pop)kultury nie z samej radości płynącej z obcowania z tymże dobrem, lecz z przeświadczeniem, że ładnie będzie można je przedstawić i zaopiniować tutaj.
Głęboko zmroziła mnie ta myśl, no bo jak to tak, a gdzie radość z obcowania z czymś nowym (lub starym, ale do czego się wraca z przyjemnością), a gdzie potrzeba sięgania po wykwity ludzkiej twórczości dla potrzeby istniejącej samej w sobie i wypływającej samej z siebie?
Druga z tych myśli dotyczy kwestii współodczuwania z niniejszym blogiem. Gdy coś, co sprawiało przyjemność, zaczyna traktować się jak obowiązek, do tego obowiązek przykry, wiszący gdzieś z tyłu głowy cały czas, jeden z tych takich cieni, które wiszą zawsze i wszędzie, niezależnie od pogody, ciśnienia, zażywanych leków czy kondycji psychofizycznej, to chyba nie ma sensu się męczyć. Do tego pamiętajmy, że moralne jest to, co przynosi przyjemność (de Sade), więc ponadto posiadanie bloga staje się coraz bardziej niemoralne.
Zresztą, tak naprawdę to nawet budzić się rano mi się nie chce, to co dopiero jeszcze mówić o jakimś skrupulatnym notowaniu i przedstawianiu zanotowanych notatek.
Nawet ten post powstawał w bólach przez kilka dni.
Dlatego też pojawiać się będą tutaj nowe notki zupełnie sporadycznie, zazwyczaj wtedy, gdy albo akurat wystąpi hipomania, albo gdy z jakiegoś powodu nagle bardzo mocno zapragnę o czymś napisać. Na pewno też będę się tutaj chwalił, jeśli akurat miałbym coś do pochwalenia się.
Z ciekawością przeglądałem pojawiające się tu i ówdzie recenzje mojej twórczości. Każdy autor jest trochę ekshibicjonistą i trochę narcyzem, u mnie miesza się takie klasyczne podejście by mieć jakiś tam PR i rozpoznawalność z podejściem zupełnie przeciwnym - że w gruncie rzeczy jest to kompletnie nieistotne, że autorzy trąbiący przez kilka miesięcy o jednym opublikowanym opowiadaniu jako o wielkim sukcesie są raczej smutno-zabawnymi megalomanami niż wzorami do naśladowania.
Tak czy owak, odnośnie mojego tekstu z OkoLicy Strachu, miło mi się zrobiło, gdy w paru recenzjach zostałem wymieniony ciurkiem z dużo bardziej doświadczonymi autorami, jako im równorzędny. Oczywiście natrafiłem też na głosy krytyczne - okejka, są różne czytelnicze gusta.
Na koniec tego pieprzenia o niczym chciałbym życzyć czytelnikom jak najlepszego roku 2017, spokoju ducha i poczucia wewnętrznej równowagi.
Myśliwym życzę jak najczęstszego mylenia swoich bliskich z dzikami.
Małopolskim sknerom, których stać na opał dobrej jakości, ale którzy i tak palą najgorszym miałem, starymi meblościankami, śmieciami lub babcią życzę zatkanych przewodów kominowych.
czwartek, 5 stycznia 2017
poniedziałek, 3 października 2016
#czarnyprotest #miejscefacetajestwkuchni
Nie mogłem wziąć udziału (praca), ale oczywiście wspierałem z całego swojego serca.
Jeśli ktoś chciałby zapoznać się z tekstami nt. aborcji wolnymi od katolskiej nowomowy w stylu dzieci nienarodzonych i wolnymi od katolskiego wartościowania, polecam kilka linków, gdzie wypowiedzieli się na temat ludzie znacznie bardziej kompetentni ode mnie (kolejność przypadkowa):
Paulina Łopatniuk Wczesna aborcja farmakologiczna - skuteczna i bezpieczna (...)
Paulina Łopatniuk To trzeba mieć pecha, czyli dwa w jednym (nie tylko) jajowodzie
Stefan Karczmarewicz Projalferzy też chcą zabijać. Trzeba to wreszcie powiedzieć otwarcie i przywrócić proporcje dyskusji
Slwstr Jeden argument
Slwstr Dziecko specyficznie poczęte i inne przykre historie
Slwstr Syndrom poaborcyjny nie istnieje
+ do tego pocztówka z Salwadoru (u nas byłoby to samo)
I wisienka na torcie - mieliście katole świętych od aborcji, np. świętą Ciarán. O, tutaj sobie poczytajcie. Potem wiatr zawiał z innej strony, to się przerobiło stare klechdy, których i tak nikt nie pamięta. To trochę jak wymazywanie ze zdjęć ofiar kolejnych czystek - lub Wesołowskiego (w takich przypadkach aż człowiek żałuje, że nie istnieje coś takiego jak nieśmiertelna dusza - bo takie sukinsyny zasługują na kociołek ze smołą przez wieczność).
Znajome i przyjaciółki podsyłały mi zdjęcia - fantastycznie, tysiące ludzi w całej Polsce. Zygotarianie i brunatni pożyteczni idioci obecnej władzy (jesteśmy taaaacy antysystemowi, to przypadek że mamy praktycznie takie same poglądy jak rząd) przykryci czapkami przez biorących udział w manifestacjach. Manifestacje (odpowiednio mniejsze, ale jednak) odbywały się nawet w takich czarnosecinnych zadupiach jak moje rodzinne miasto.
Czyżby lekko powiał wiatr z lewej strony? Czyżby zmurszały gmach kościoła katolickiego, instytucji przez wieki żerującej na niewiedzy i umacniającej swoje wpływy w społeczeństwie przez wzbudzanie strachu i poczucia winy w końcu zaczął się chwiać?
Pewnie nie, bo ten nowotwór rozlał się na ogół życia społecznego. Ale oto jest pierwszy sygnał, że nawet i owce (wśród protestujących było mnóstwo kulturowych katolików i/lub wierzących niepraktykujących, niestety taki mamy klimat) potrafią od czasu do czasu naszczekać na psychotycznych pasterzy. Może ktokolwiek się zastanowi, czy aby na pewno warto brać ślub kościelny, bo co babcia powie lub czy warto chrzcić dzieci, bo co ludzie powiedzą. A niech mówią. Być może zwiększy się ilość apostazji - co prawda z kościoła zdaniem kościoła nie da się wystąpić, bo kościół chytrze założył że czary-mary chrztu są nieodwracalne, więc apostata nadal figuruje w księgach kościelnych jako katolik - ale zawsze coś.
Ja opracowałem własny rytuał zmazania chrztu i odprawiłem go już jakiś czas temu, gdy spaliłem swój swój różaniec i modlitewnik, religijne obrazki i resztę szpargałów (bo byłem kiedyś sfrustrowanym, lękającym się każdego cienia i drżącym o diabelskie wpływy nawet w lodówce bogoojczyźnianym katolikiem). Poczułem się lepiej. Jedna psychodrama zamiast drugiej, tym razem na moich zasadach. Wbrew pozorom nie trudno o zaspokojenie uczuć numiotycznych, gdy zrozumie się, skąd one wynikają i jaką spełniają rolę.
Obyśmy dożyli czasów, gdy próchno krzyża ustąpi powszechnemu zrozumieniu, że wypełzliśmy z ciemności i wszyscy tam nieubłaganie w każdej sekundzie naszego trwania zmierzamy, a wszystkie upiory nawiedzające nasze życie, pojęcia bez treści, obrazy skrywające pustkę są tak samo gówno warte.
Drobna uwaga dla przypadkowych czytelników z lewej strony: ten blog zawsze jest na czarno. Poza tym uważam, że ludzkość powinna wyginąć, a im dłużej żyję w wielkim mieście, im dłużej robię w korpo, i im dłużej wpieprzam paroksetynę z pierdylionem innych prochów by w ogóle funkcjonować, tym bardziej dochodzę do wniosku, że polityka miejska a'la Pol Pot w określonych sytuacjach jest w pełni usprawiedliwiona.
A tak poza tym to uwielbiam gotować, chociaż rzadko mi się to zdarza (lenistwo; obiecuję poprawę). Naleśniki z indykiem to mój popisowy numer. Moja dziewczyna je uwielbia.
Zwyczajna notka o ksiunżkach, kuncertach i wszelkich krotochwilach - będzie niedługo.
Jeśli ktoś chciałby zapoznać się z tekstami nt. aborcji wolnymi od katolskiej nowomowy w stylu dzieci nienarodzonych i wolnymi od katolskiego wartościowania, polecam kilka linków, gdzie wypowiedzieli się na temat ludzie znacznie bardziej kompetentni ode mnie (kolejność przypadkowa):
Paulina Łopatniuk Wczesna aborcja farmakologiczna - skuteczna i bezpieczna (...)
Paulina Łopatniuk To trzeba mieć pecha, czyli dwa w jednym (nie tylko) jajowodzie
Stefan Karczmarewicz Projalferzy też chcą zabijać. Trzeba to wreszcie powiedzieć otwarcie i przywrócić proporcje dyskusji
Slwstr Jeden argument
Slwstr Dziecko specyficznie poczęte i inne przykre historie
Slwstr Syndrom poaborcyjny nie istnieje
+ do tego pocztówka z Salwadoru (u nas byłoby to samo)
I wisienka na torcie - mieliście katole świętych od aborcji, np. świętą Ciarán. O, tutaj sobie poczytajcie. Potem wiatr zawiał z innej strony, to się przerobiło stare klechdy, których i tak nikt nie pamięta. To trochę jak wymazywanie ze zdjęć ofiar kolejnych czystek - lub Wesołowskiego (w takich przypadkach aż człowiek żałuje, że nie istnieje coś takiego jak nieśmiertelna dusza - bo takie sukinsyny zasługują na kociołek ze smołą przez wieczność).
Znajome i przyjaciółki podsyłały mi zdjęcia - fantastycznie, tysiące ludzi w całej Polsce. Zygotarianie i brunatni pożyteczni idioci obecnej władzy (jesteśmy taaaacy antysystemowi, to przypadek że mamy praktycznie takie same poglądy jak rząd) przykryci czapkami przez biorących udział w manifestacjach. Manifestacje (odpowiednio mniejsze, ale jednak) odbywały się nawet w takich czarnosecinnych zadupiach jak moje rodzinne miasto.
Czyżby lekko powiał wiatr z lewej strony? Czyżby zmurszały gmach kościoła katolickiego, instytucji przez wieki żerującej na niewiedzy i umacniającej swoje wpływy w społeczeństwie przez wzbudzanie strachu i poczucia winy w końcu zaczął się chwiać?
Pewnie nie, bo ten nowotwór rozlał się na ogół życia społecznego. Ale oto jest pierwszy sygnał, że nawet i owce (wśród protestujących było mnóstwo kulturowych katolików i/lub wierzących niepraktykujących, niestety taki mamy klimat) potrafią od czasu do czasu naszczekać na psychotycznych pasterzy. Może ktokolwiek się zastanowi, czy aby na pewno warto brać ślub kościelny, bo co babcia powie lub czy warto chrzcić dzieci, bo co ludzie powiedzą. A niech mówią. Być może zwiększy się ilość apostazji - co prawda z kościoła zdaniem kościoła nie da się wystąpić, bo kościół chytrze założył że czary-mary chrztu są nieodwracalne, więc apostata nadal figuruje w księgach kościelnych jako katolik - ale zawsze coś.
Ja opracowałem własny rytuał zmazania chrztu i odprawiłem go już jakiś czas temu, gdy spaliłem swój swój różaniec i modlitewnik, religijne obrazki i resztę szpargałów (bo byłem kiedyś sfrustrowanym, lękającym się każdego cienia i drżącym o diabelskie wpływy nawet w lodówce bogoojczyźnianym katolikiem). Poczułem się lepiej. Jedna psychodrama zamiast drugiej, tym razem na moich zasadach. Wbrew pozorom nie trudno o zaspokojenie uczuć numiotycznych, gdy zrozumie się, skąd one wynikają i jaką spełniają rolę.
Obyśmy dożyli czasów, gdy próchno krzyża ustąpi powszechnemu zrozumieniu, że wypełzliśmy z ciemności i wszyscy tam nieubłaganie w każdej sekundzie naszego trwania zmierzamy, a wszystkie upiory nawiedzające nasze życie, pojęcia bez treści, obrazy skrywające pustkę są tak samo gówno warte.
Drobna uwaga dla przypadkowych czytelników z lewej strony: ten blog zawsze jest na czarno. Poza tym uważam, że ludzkość powinna wyginąć, a im dłużej żyję w wielkim mieście, im dłużej robię w korpo, i im dłużej wpieprzam paroksetynę z pierdylionem innych prochów by w ogóle funkcjonować, tym bardziej dochodzę do wniosku, że polityka miejska a'la Pol Pot w określonych sytuacjach jest w pełni usprawiedliwiona.
A tak poza tym to uwielbiam gotować, chociaż rzadko mi się to zdarza (lenistwo; obiecuję poprawę). Naleśniki z indykiem to mój popisowy numer. Moja dziewczyna je uwielbia.
Zwyczajna notka o ksiunżkach, kuncertach i wszelkich krotochwilach - będzie niedługo.
niedziela, 25 września 2016
Zdechlik w "OkoLicy Strachu"
W trzecim numerze pisma znajdzie się moje opowiadanie pt. Kiedy wszyscy wrócimy do domu.
Jest to historia oparta trochę o własne doświadczenia, a trochę doświadczenia wielu znajomych, dawnych i obecnych kolegów, koleżanek, przyjaciół. Rodzaj portretu grupy ludzi opuszczających w pewnym momencie rodzinne strony, szukających swojego miejsca w życiu gdzieś indziej, tęskniących jednak za dawnymi, dobrymi czasami i za tak dobrze znanymi miejscami. Rzecz jasna nie oznacza to jednak, że wszystkie opisane w opowiadaniu doświadczenia można utożsamić bezpośrednio z moimi własnymi doświadczeniami.
Bezpośrednią inspiracją do napisania opowiadania były trzy sny, które nawiedziły mnie pewnej nocy jeden za drugim. Były na tyle sugestywne, że zapamiętałem je bardzo dobrze, modyfikując nieznacznie, by uniknąć wrażenia braku związków przyczynowo-skutkowych między kolejnymi etapami tekstu. Co nie zmienia faktu, że tych związków faktycznie zbyt wiele tam nie ma.
Znalazłem się tam obok fantastycznych nazwisk z polski i świata, np. Crowley'a w tłumaczeniu Krzysztofa Azarewicza.
OK, nie umiem w marketing, chcecie to se kupcie, nie to nie. Na wszelki wypadek zaznaczam, że proza Kinga-Mastertona nigdy nie była dla mnie źródłem inspiracji ani punktem odniesienia.
Numer można zamawiać w przedsprzedaży tutaj.
Jest to historia oparta trochę o własne doświadczenia, a trochę doświadczenia wielu znajomych, dawnych i obecnych kolegów, koleżanek, przyjaciół. Rodzaj portretu grupy ludzi opuszczających w pewnym momencie rodzinne strony, szukających swojego miejsca w życiu gdzieś indziej, tęskniących jednak za dawnymi, dobrymi czasami i za tak dobrze znanymi miejscami. Rzecz jasna nie oznacza to jednak, że wszystkie opisane w opowiadaniu doświadczenia można utożsamić bezpośrednio z moimi własnymi doświadczeniami.
Bezpośrednią inspiracją do napisania opowiadania były trzy sny, które nawiedziły mnie pewnej nocy jeden za drugim. Były na tyle sugestywne, że zapamiętałem je bardzo dobrze, modyfikując nieznacznie, by uniknąć wrażenia braku związków przyczynowo-skutkowych między kolejnymi etapami tekstu. Co nie zmienia faktu, że tych związków faktycznie zbyt wiele tam nie ma.
Znalazłem się tam obok fantastycznych nazwisk z polski i świata, np. Crowley'a w tłumaczeniu Krzysztofa Azarewicza.
OK, nie umiem w marketing, chcecie to se kupcie, nie to nie. Na wszelki wypadek zaznaczam, że proza Kinga-Mastertona nigdy nie była dla mnie źródłem inspiracji ani punktem odniesienia.
Numer można zamawiać w przedsprzedaży tutaj.
poniedziałek, 25 lipca 2016
Zdechlik obok Guni i Ligottiego w "Histerii" #15
Mój tekst Jesteśmy ohydni został wyróżniony w konkursie Dziwowisko, zorganizowanym z okazji urodzin Thomasa Ligottiego.
Wszystkie zakwalifikowane do publikacji teksty konkursowe (poza zwycięskimi kilka innych tekstów - najserdeczniejsze gratulacje dla zwycięzców i wyróżnionych!), a także teksty dwóch gości specjalnych, boga-imperatora współczesnego weird fiction, Thomasa Ligottiego (Koszmarna sieć w przekładzie nieocenionego Wojtka Guni) oraz tegoż samego Wojciecha Guni (Dom pana Motta) są dostępne za darmo w XV-tym numerze e-zina Histeria, do ściągnięcia tutaj.
W tym samym numerze znalazł się także mój drugi tekst, Martwy mężczyzna stojący nad rzeką. Wysłałem go jeszcze zanim konkurs został ogłoszony. Ponieważ również jest to weird, pasował stylistycznie do motywu przewodniego numeru (antologia weird fiction).
Jesteśmy ohydni powstał w bardzo - nomen omen - dziwnym okresie mojego życia, jest dość osobisty, zaś Martwy mężczyzna... był zainspirowany snem mojej dziewczyny, który na tyle mocno zapadł mi w pamięć, że przyśniła mi się wariacja na jego temat. Na bazie tej wariacji powstało opowiadanie.
Teksty zostały przyozdobione fantastycznymi ilustracjami wykonanymi kolejno przez artystę posługującego się pseudonimem Stanislav Lament oraz przez Marcina Czarneckiego.
Zostałem opublikowany w tym samym miejscu co Ligotti i Gunia, mogę umrzeć szczęśliwy.
Wszystkie zakwalifikowane do publikacji teksty konkursowe (poza zwycięskimi kilka innych tekstów - najserdeczniejsze gratulacje dla zwycięzców i wyróżnionych!), a także teksty dwóch gości specjalnych, boga-imperatora współczesnego weird fiction, Thomasa Ligottiego (Koszmarna sieć w przekładzie nieocenionego Wojtka Guni) oraz tegoż samego Wojciecha Guni (Dom pana Motta) są dostępne za darmo w XV-tym numerze e-zina Histeria, do ściągnięcia tutaj.
W tym samym numerze znalazł się także mój drugi tekst, Martwy mężczyzna stojący nad rzeką. Wysłałem go jeszcze zanim konkurs został ogłoszony. Ponieważ również jest to weird, pasował stylistycznie do motywu przewodniego numeru (antologia weird fiction).
Jesteśmy ohydni powstał w bardzo - nomen omen - dziwnym okresie mojego życia, jest dość osobisty, zaś Martwy mężczyzna... był zainspirowany snem mojej dziewczyny, który na tyle mocno zapadł mi w pamięć, że przyśniła mi się wariacja na jego temat. Na bazie tej wariacji powstało opowiadanie.
Teksty zostały przyozdobione fantastycznymi ilustracjami wykonanymi kolejno przez artystę posługującego się pseudonimem Stanislav Lament oraz przez Marcina Czarneckiego.
Zostałem opublikowany w tym samym miejscu co Ligotti i Gunia, mogę umrzeć szczęśliwy.
piątek, 10 czerwca 2016
czwartek, 2 czerwca 2016
Upływający czas #58
Guy N. Smith Cmentarne hieny
Dotarłem do 50 strony. Chyba najgorsza książka, jaką w życiu czytałem. Nawet w swojej kategorii (bezwartościowa pulpa tak zła, że aż zabawna) gniot gargantuiczny, wykraczający poza każdą skalę. Fatalnie napisana, jeszcze gorzej przetłumaczona i wydana. Pełna infantylnych pomysłów i idiotycznych rozwiązań.
Guyowi zdarzyło się napisać całkiem niezłe książki (cykl o krabach to taka urocza ramota, Szatański pierwiosnek [wbrew tytułowi], Fobia, Odraza), ale pierwszy tom cyklu Sabat (główny bohater jest byłym komandosem, byłym księdzem a w czasie gdy toczy się akcja jest egzorcystą-freelancerem) skutecznie zniechęca do sięgnięcia po pozostałe.
Mimo niechęci do instytucji kościoła autor powtarza każde kościelne pierdu-pierdu o złych okultystach i mrocznych kultach składających ofiary z ludzi i bezczeszczących cmentarze. Oczywiście gdzieś tam w tle pojawia się wzmianka o Crowley'u jako sataniście (gdybym miał uczucia religijne, poczułbym się przynajmniej ciut obrażony).
Na przykładzie tej książki świetnie widać, w jaki sposób zajmowana pozycja w hierarchii społecznej wpływa na własną twórczość. Nie czytałem co prawda jego autobiografii ani innych opracowań na jego temat, jednak Smith nie raz manifestował swoje poglądy na łamach swoich książek - wychodzi z nich klasyczny zielony brytyjski konserwatyzm (zdrowo, bez przemysłu i krytycznie wobec nauki; myśliwi OK), przywiązanie do pojęć i definicji wyniesionych z chrześcijaństwa. Nie raz pojawiają się na łamach jego książek postaci zdegenerowanych, brutalnych hipisów (w jednym tomie krabów był nawet hipis stalinista gwałciciel), poszanowanie dla spokojnego trybu życia na prowincji, niechęć wobec będących na drabinie społecznej niżej od niego (przykre opisy włóczęgów, robotników, bezdomnych - najbardziej jaskrawy przykład na jaki natrafiłem bodajże w Odrazie - brudna, zabiedzona nastolatka - jej nieład opisany bardzo szczegółowo - sprowadza na złą drogę przypadkowego chłopaczka z dobrej rodziny żeby zajść z nim w ciążę i tym samym otworzyć sobie drogę do wyższej klasy - nie, żeby tak się nie zdarzało naprawdę, ale niechęć autora do tej biednej dziewczyny ukształtowanej przez ciężkie warunki życia biła po oczach). Smith to taki autor horrorów dla klasy średniej, idealnie odzwierciedlający niepokoje klasy średniej swojego miejsca i czasu. Nawet epatowanie seksem i przemocą wpasowuje się idealnie w schemat - zachowania seksualne u Smitha rzadko kiedy wiążą się z normalnymi relacjami międzyludzkimi, są wykoślawione, są elementem zaburzającym zastaną rzeczywistość. Z drugiej strony w świecie w którym seksualność obudowana jest najrozmaitszymi tabu, czytanie o niej w durnych horrorach jest wentylem bezpieczeństwa dla tych, którzy sami wiodą uporządkowane, nudne życia zgodnie z zastanymi wartościami.
Ale o czym to ja, a, o Cmentarnych hienach - podsumowując - gnój.
Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu że najlepsze horrory piszą ludzie faktycznie zaburzeni, reprezentujący niszowe światopoglądy, nihiliści mający w poważaniu świat wokół nich, buntownicy bez powodu, wyrzutki i wieczni poszukiwacze własnego miejsca gdziekolwiek. Smith nie pasuje do żadnej z tych kategorii, podobnie jak praktycznie cały horrorowy mainstream, pełen przygodowo-sensacyjnej papki.
Stephen King Gra Geralda
Wracając do horrorowego mainstreamu, pełnego przygodowo-sensacyjnej papki - kolejna rzecz z tej kategorii. Czytałem tę książkę po raz pierwszy bardzo dawno temu, jeszcze pod koniec gimbazy - i wtedy zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Stopniowany nastrój grozy i odrealnienia, narastający obłęd głównej bohaterki, brak wyraźnego rozróżnienia na jawę i omamy - wydawało mi się wtedy, że to było naprawdę coś.
Odświeżyłem sobie ten tytuł po latach, i zgniłem. Fakt, 3/4 książki jest bardzo spoko, King jaki by nie był, pisać potrafi, po czym na sam koniec autor odkrywa wszystkie karty. Klimat siada, nastrój siada, duszna atmosfera oparta o niedopowiedzenie siada, mamy spokojny, w pełni wyjaśniony prawie-że-happy end. Wal się królu. Horror dla zblazowanych gospodyń domowych.
Hiroshi Sakurazaka Na skraju jutra (All You Need Is Kill)
Książka kupiona w Biedronce, bodajże za 8 zeta. Nie oglądałem filmu ani nie czytałem mangi, więc nie wiem jak ta historia wypadła jako taka, ale przedstawiona w książce nie przekonuje ani trochę. Naprawdę fajny pomysł (walka ludzkości z niezrozumiałymi absolutnie obcymi obcymi, wpadnięcie głównego bohatera w rodzaj pętli czasowej: - bitwa - śmierć - powrót do czasu sprzed bitwy ze wszystkimi wspomnieniami z później - bitwa - śmierć - itd.) został zarżnięty przyjętą formą, przeznaczoną raczej dla mało wymagających nastolatków i masowego odbiorcy. Wszystkie tajemnice zostają w końcu łopatologicznie przez autora wyjaśnione. Bohaterowie są płascy. Napięcia praktycznie nie ma. Widać, że to adaptacja mangi (albo filmu, nie pamiętam).
Czytadło na raz.
Star Wars, dużo Star Wars, Expanded Universe/Legends:
Przed Przeznaczeniem Jedi:
Paul S. Kemp Odpływ
James Luceno Sokół Millenium
Przeznaczenie Jedi:
Aaron Allston Przeznaczenie Jedi. Wygnaniec
Christie Golden Przeznaczenie Jedi. Omen
Troy Denning Przeznaczenie Jedi. Otchłań
Aaron Allston Przeznaczenie Jedi. Odwet
Troy Denning Przeznaczenie Jedi. Apokalipsa
Christie Golden Przeznaczenie Jedi. Sojusznicy
Troy Denning Przeznaczenie Jedi. Wir
Aaron Allston Przeznaczenie Jedi. Wyrok
Christie Golden Przeznaczenie Jedi. Hegemonia
I od początku timeline'u uniwersum:
Tim Lebbon Świt Jedi. W nicość
John Jackson Miller Zaginione plemię Sithów
The Old Republic:
Drew Karpyshyn Revan
Paul S. Kemp Oszukani
Sean Williams Fatalny sojusz
Drew Karpyshyn Zagłada
Joe Schreiber Czerwone żniwa
John Jackson Miller Błędny rycerz
James Luceno Darth Plagueis
Co by nie mówić o Expanded Universe, skończyło się (powiedzmy sobie szczerze, skończyło się, przyznajmy to raz a dobrze, jeśli ktoś jeszcze się z tym nie pogodził) z hukiem, wywracając przy tym do reszty wszystko co wiedzieliśmy o Mocy, Jasnej, Ciemnej, itd. Stronie, wprowadzając nie tylko antropomorficzne byty(?), rodzaj bóstw(?) (w) Mocy na czele z władającą iście półboskimi zdolnościami Abeloth, ale też np. obcą kulturę uznającą, że odcieni Mocy jest tyle co kolorów tęczy (Aing-Tii).
Historia uniwersum jako takiego też dostała kopa - oto na "arenę międzynarodową" galaktyki wchodzi cywilizacja Sithów rozwijająca się przez ponad 5000 lat na odizolowanej planecie. Sojusz galaktyczny stacza się na krawędź wojny domowej, w międzyczasie dochodzi do przewrotu, Jedi dostają po tyłku od mediów i polityków dowolnej opcji, Luke i Ben wyruszają śladem Jacena, by poznać prawdę o jego przejściu na Ciemną Stronę (odwiedzają przy tym szereg innych społeczności sekciarzy i zostawiają burdel wszędzie za sobą), Jagged Fel walczy o swoją pozycję w Imperium (co kończy się pierwszymi demokratycznymi wyborami w Imperium lololo), dowiadujemy się o istnieniu kolejnych mega-potężnych artefaktów super-duper-hiper-mega zaginionych cywilizacji (i nie tylko zaginionych, lecz także trwających sobie w najlepsze - czasem najciemniej jest po latarnią)...
Mamy rozkwitający młodzieńczy romans Bena i młodej Sithanki Vestary Khai, zakończony niczym, bo Sithanka pozostała Sithanką do końca, mimo wahania i zadeklarowanej chęci przejścia na Jasną Stronę. Swoją drogą, to jedna z najlepiej napisanych postaci w całym pulpowym s-f/fantasy, jakie przetrawiłem kiedykolwiek. Oczywiście - jest przerysowana, oczywiście - wszelka głębia psychologiczna i trudne wybory moralne są dodatkiem do radosnej rozpierduchy, ale fakt faktem, to jedna z moich ulubionych postaci w całym Expanded Universe, złożona, niejednoznaczna, dręczona przez własne demony, zagubiona w przepastnej galaktyce, a jednak silna. Sith zmagający się z własnym dziedzictwem, rozdarty między wiernością własnej tradycji a przywiązaniem do tymczasowych sojuszników i ich wartości. Poza tym przejaskrawiona melodramatyczność, new age'owo zabarwiona walka dobra ze złem i widowiskowe pojedynki na miecze świetle. To, co w Star Warsach najlepsze.
Epickość wylewa się wszystkimi otworami ciała czytelnika, czytelnik pochłania kolejne strony jedna za drugą, kolejne książki zlewają mu się w jedną. Jest brutalnie i całkiem mrocznie jak na Star Wars (sceny masakr dokonywanych przez mandaloriańskich najemników!).
Odpływ i Sokół Millenium dają chwilę wytchnienia od ratowania galaktyki, książki od początku timeline'u za bardzo są powiązane z grami komputerowymi i komiksami by broniły się w pełni jako samodzielna literatura. Poza tym, w gruncie rzeczy, to wszystko już było. Czerwone żniwa to dość daremna opowieść o zombie stworzonych za pomocą alchemii Sithów. Najpierwszy Świt Jedi wyróżnia się posępną atmosferą i dosyć mroczną wizją świata, dzikiego i niezbadanego. Fatalny sojusz wałkuje temat tymczasowego sojuszu Jedi i Sithów przeciw nagłemu zagrożeniu. Swoją drogą, tłumaczenie Fatal Alliance na Fatalny sojusz jest trochę gryzące w oczy. Revan trochę mi się gryzł z fabułą gry komputerowej której miał być poniekąd kontynuacją - ale grałem w toto pińcet lat temu i sam już dobrze nie pamiętam. Darth Plagueis wyróżnia się na tle reszty tej radosnej przygodowo-sensacyjnej pulpy skomplikowaną intrygą przez którą przewija się pierdylion nazwisk i miejsc.
V/A Tajemnice Sztormowego Dworu
Forgotten Relams. Definicja guilty pleasure. Nie patrzcie na mnie takim wzrokiem, czułem potrzebę odmóżdżenia się bardziej niż przy Star Wars. Książka w kilku częściach, każda część ma innego autora/kę; historie o rodzie Uskevrenów, każda przedstawia jedną/dwie postacie z tej liczącej się w Sambii rodziny kupieckiej. Dzieci z nieprawego łoża, synalek hulaka, drugi syn zarażony wilkołactwem, rozrywkowa córka itp. Takie tam.
Jonathan Carroll Głos naszego cienia
Pierwsza książka tego autora którą miałem okazję przeczytać. Zaczęła się jak thriller obyczajowy - młodszy brat zaszczuty przez starszego wpycha swojego oprawcę pod pociąg gdy ma ku temu okazję - a potem jest tylko lepiej. Bardzo niejednoznaczne zakończenie, bardziej gmatwające całość niż wyjaśniające cokolwiek. Trochę nawet horror, trochę jakby weird, albo bardzo mroczny realizm magiczny? Za dużo etykietek. Pozytywne zaskoczenie.
H.P. Lovecraft, Hazel Heald Koszmary
No w końcu. Dużo sobie po tym zbiorze opowiadań obiecywałem. Zawarte tam historie, ze sztandarowym Koszmarem w muzeum na czele znałem jak dotąd w oryginalnych wersjach językowych, wiszą w tysiącu miejsc w internetach. Lovecraft niby poprawiał teksty dla współautorki, ale już dawno oczywistym jest, że w gruncie rzeczy są to jego autorskie teksty.
Jeśli chodzi o tłumaczenie, to ja raczej skłaniam się ku opinii, że "kanonicznym" tłumaczeniem Lovecrafta, które jest punktem odniesienia dla pozostałych jest Zgroza w Dunwich Macieja Płazy. Tłumaczka Koszmarów chyba niezbyt czuje Lovecrafta, czego symbolem jest nagminnie pojawiające się "cyklopów" zamiast "cyklopowych"(chyba że zawaliła korekta). W jednym miejscu pojawiła się dziwna kalka z angielskiego - ktoś tam "znalazł" coś tam czymś (sth found sth whatever), na wzór konstrukcji przewijającej się w komentarzach w internetach - "znajduję to zabawnym". Tak dosłowne tłumaczenie również znalazłem zabawnym. Nazwa bluźnierczej xięgi Unaussprechlichen Kulten raz została przetłumaczona, innymi razy - nie. Przyjmuję zasadę, że jeśli czytam jakąś książkę i potrafię na bazie polskich zdań - w chwili ich przeczytania - widzieć te zdania przed przetłumaczeniem z angielskiego, to nie jest to dobre tłumaczenie. I niestety to jest ten przypadek.
A same opowiadania jako takie? Dojrzały Lovecraft w pełnej krasie. Sam Koszmar w muzeum Lovecraft podobno traktował jako autoparodię - ale nie czuć tego w tym tekście.
China Miéville Kraken
Ok, coś nie wyszło Zyskowi i Sp-ce. Nie czytałem tej pozycji w oryginale, ale nie wierzę, że Mieville mógłby napisać tak drewniane, toporne dialogi, momentami sprawiające wrażenie podartych monologów, płynących przez treść książki obok siebie i przeplatających się w losowych momentach. Ten gość napisał tak rewelacyjne rzeczy jak Miasto i miasto czy Ambasadorię - nie widzę innego wyjścia, musiała zawinić tłumaczka albo korekta. Cóż, trudno.
Sama opowieść zaczyna się i rozkręca się jak kryminał urban fantasy - po czym autor pozwolił sobie na zupełny odlot w postmodernizm. Takiego radosnego pomieszania z poplątaniem nie czytałem już dawno. Najdziwniejsze (i często dość - hmm - mało poważne) sekty i religie, praktyki okultystyczne i magyja, strajk chowańców prowadzony przez istotę odpowiedzialną za krótkotrwałe wprowadzenie komunizmu w zaświatach starożytnego Egiptu, nawiązania do najróżniejszych marek, dzieł popkultury a nawet fandomów - a także subkultur, czasem wręcz slapstickowy humor mieszający się z elementami dość mrocznymi i całkiem poważnymi...
Za dużo pomysłów wrzuconych do jednego wora. Gaimanowi jakoś wyszło w jego historiach o Londynie Pod, Mieville przedobrzył (bo myśl przewodnia jest podobna - zwykły gość nagle odkrywa, że Londyn ma swoją dziwną, mroczną część, gdzie czają się siły wykraczające znacznie poza szarą codzienność). W pewnym momencie dałem sobie spokój ze śledzeniem fabuły, a skupiłem się na - wręcz wzrokowych, bo bardzo plastycznie przedstawionych - bodźcach: co jeszcze autor szalonego wymyśli. Cóż, takie jest new weird - nieprzewidywalne. Polecam fanom autora, a także fanom odrealnionych, magicznych i nieziemskich Londynów.
Lucius Shepard Modlitewnik amerykański. Luizjański blues. Viator.
Pozwolę sobie postawić tezę, że te trzy powieści umieszczone w jednym tonie łączy pewna myśl przewodnia (nieco słabiej wyartykułowana w Bluesie) - może mało odkrywcza - tak naprawdę nie wiemy, czy jak ktoś w coś nie wierzy, to czy ten ktoś nie ma przypadkiem trochę racji.
Zaraz, ale o co chodzi? Ano o to, że w każdym przypadku mamy głównego bohatera, który zderza się - tak troszkę jak w weird - z czymś Nieznanym. To Nieznane nie jest jednak wprost wrogie (no, znów nie do końca w Bluesie) co raczej niepokojące; ot, pewien element rzeczywistości, którego nie zauważało się wcześniej, a który nagle objawia się w pełnej krasie i zaburza szerszą percepcję. W pewnym momencie rozwijającej się akcji każdej z tych trzech historii możliwe są racjonalne wyjaśnienia - po czym granica ta zostaje przekroczona i to, co dzieje się za nią, można wyjaśnić albo obłędem, albo oddziaływaniem szkodliwych czynników zewnętrznych. Modlitewnik opowiada historię byłego więźnia, który układa modlitwy - nie skierowane do żadnego bóstwa, ot, modlitwy o coś konkretnego do nikogo konkretnego. Jednak bardziej przez wzgląd na konwencję niż faktyczną wiarę, pojawiają się wśród tekstów odniesienia do pewnego bóstwa, które zaczyna nabierać bardzo realnych kształtów. No i właśnie - czy wymyślony bóg faktycznie może się objawić i czynić cuda? Jednoznaczna odpowiedź na to pytanie nie zostaje udzielona. Parający się magyją chaosu pewnie mają własne odpowiedzi. Swoją drogą, cały proces myślowy stojący za modłostylem głównego bohatera oraz przyjęte założenia bardzo mi się właśnie z magią chaosu kojarzyły.
Blues to historia przypadkowego gościa, który trafia do zapyziałej mieściny w Luizjanie. Mieścina ta ponoć wiele zawdzięcza paktowi zawartemu wiele lat temu z pewną mroczną i nieludzką postacią. Główny bohater zderza się z rzeczywistością równie przerażającą i nieludzką jak taką, z jaką zderzę się np. ja, gdy będę przemieszczał się po Krakowie w czasie Światowych Dni Młodzieży. Bardzo sugestywnie autorowi udało się opisać luizjańskie dziury i ich mieszkańców. Tzn. nigdy tam nie byłem, więc nie mam porównania, ale właśnie tak sobie to wyobrażam.
Viator rozwalił mnie. Jedna z najlepszych historii jakie kiedykolwiek miałem okazję przeczytać. Historia o rozbitym na Alasce statku, który mimo tego, że jest rozbity... no właśnie. Nie tyle płynie do innego świata, co elementy tego innego świata zaczynają pojawiać się wokół niego. Albo i nie, bo pojawia się racjonalne wyjaśnienie, obok tego drugiego, zupełnie nieracjonalnego.
Poza tym Shepard jest fantastycznym pisarzem (zapewne zasługa w tym i równie dobrych tłumaczy). Rzadko trafiam na twórczość autorów, którzy tak jak on potrafią operować słowem, a w światku fantastycznym (wliczając przyległości zarzekające się, że fantastyką nie są) to już w ogóle prawie wcale.
Greg Egan Diaspora
Hard S-F w dobie fizyki kwantowej ma się bardzo dobrze. Mam wrażenie, że Dukaj trochę się inspirował tym pisząc Perfekcyjną niedoskonałość (i nie jest to wyrzut ani zarzut wobec niego - co więcej, gdybym rozumiał z tej książki więcej, niż zrozumiałem, to sam bym się nią z przyjemnością zainspirował), przez co tłumacze wykorzystali jego rodzajniki. Uwielbiam beletrystykę mającą bibliografie z tekstami naukowymi. Wyobraźnia autora sięga na absolutne wyżyny, gdzie np. moja nie sięgnie raczej nigdy. Piszę to bez zazdrości, byłby to absurd, za to z niekłamanym podziwem. Co prawda, raczej nie sięgnę po te wszystkie wymienione w bibliografii Terrestial Implications of Cosmological Gamma-Ray Burst Models, ale autorowi należy się szacunek za solidne przygotowanie - i napisanie na takich podstawach fascynującej historii o przyszłości ludzkości i wyzwaniach, które przed nią stają.
Ian MacDonald Brasyl
Pierwsza książka tego autora jaką miałem przyjemność przeczytać. Żałuję, że sięgnąłem po MacDonalda tak późno. Niech już będzie kolejna wypłata, niech już będzie.
Pesymistyczna wizja świata, wątki z fizyki kwantowej, przenikanie się światów i wędrówki między nimi. Alternatywne rzeczywistości, intrygi z udziałem mrocznych sił stojących na straży ukrytych praw rządzących wszechświatem (a raczej wieloświatem). Wartka akcja wymieszana w równych proporcjach z rozważaniami o naturze wszechrzeczy. Bohaterowie z krwi i kości, przed którymi zostaje objawiona prawdziwa rzeczywistość - ale tylko do pewnego stopnia, bo większość elementów świata przedstawionego jest zarysowana jedynie między wierszami (jak właśnie powinno być, jak kto chce mieć wszystko czarno na białym, niech poczyta instrukcje od odkurzacza). Realia brazylijskie - ok, znów nie mam porównania, ale nie do pomylenia z czymkolwiek innym. Komentarz do przemian społecznych i kulturowych rozgrywających się współcześnie (ok, to akurat najmniej istotne). Warsztat autora. Tak czy siak, jestem zachwycony.
Peter Watts Echopraksja
Kolejne hard S-F - znowu fizyka kwantowa, znowu pesymistyczna przyszłość, znowu post/neo/nieludzie. Nie czytałem Ślepowidzenia, więc mam wrażenie, że kilka rzeczy mi umknęło. Ale żaden problem, nadrobię.
Do tego wampiry i - w pewnym stopniu, w pewnym sensie - renesans religijny. Rzecz równie trudna jak Diaspora, do tego znacznie bardziej niejednoznaczna. Ogromna bibliografia na końcu (chociaż zawiera nie tylko to, czego w naukowej bibliografii można by się spodziewać).
Chaos w głowie. Trudno mi się wypowiedzieć. Rzecz szarpiąca właściwe struny. pod wieloma względami zakręcona bardzo w moją stronę (religijność a nauka, bóg a religia, bóg a świat, religijność bez boga, bóg bez religii).
No i kolejny autor, który może być wzorem do naśladowania, jeśli chodzi o lekkość składania do kupy bardzo trudnej tematyki z dość przystępną (ok, przystępną dla wymagającego czytelnika, stereotypowemu nastoletniemu fanowi polskiej fantastyki raczej treść uaktywniłaby skazę krzyżową) treścią, gość o niesamowitej wyobraźni, świetny również od strony czysto literackiej.
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 1: Złamany
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 2: Kawałki
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 3: Smocze szpony
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 4: Sojusz
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 5: Ukryta świątynia
Star Wars. Wektor Tom 2 (Rebelia Tom 4, Dziedzictwo Tom 6)
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 7: Burze
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 8: Tatooine
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 9: Potwór
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 10: Skrajności
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 11: Wojna
Komiksowe historie zaprezentowane głównie przez Johna Ostrandera (scenariusz) i Jana Duursema'ego (rysunki w większości tomów), zebrane w wydania zbiorcze i wydane u nas przez Egmont.
Traktuję je jako fanfik niż jako pełnoprawne zwieńczenie starego, dobrego Expanded Universe. Między nimi a ostatnimi pozycjami książkowymi czy wcześniejszymi komiksami ze starego kanonu jest przepaść. Rzecz się dzieje ponad 100 lat wydarzeniach z klasycznej trylogii i wrzuca czytelnika w wizję świata na tyle oderwaną od ciągłości uniwersum, że w sumie odrębną, mimo wielu nawiązań i prób zachowania spójności.
Zakon Jedi został prawie całkowicie rozbity. Najmłodszym z rodu Skywalkerów jest Cade. Jest na poły piratem, na poły łowcą nagród. Jako duch mocy odwiedza go czasem jego słynny przodek Luke, Cade nie zamierza kontynuować jednak rodzinnej tradycji. Po - jakby się wydawało - zagładzie Zakonu nie starał się odnaleźć resztek. Ma zresztą do nich pewne pretensje. Aby spławić przodka, zażywa narkotyk zwany igiełkami śmierci. Zanim przedawkuje, leczy się mocą.
Potrafi uzdrawiać ciemną stroną, czym zwraca na siebie uwagę aktualnego najwyższego lorda Sithów i imperatora, Darth Krayta, okaleczonego jeszcze przez Vuuzhan Vongów, których wpływ na galaktykę mimo upływu lat jest nadal ogromny (większy niż w książkach po Nowej Erze Jedi). Mamy jednak innego imperatora - na wygnaniu. Jest nim Roan Fel, potomek Jaggeda Fela (i zapewne Jainy Solo). Imperium Fela ma swoich własnych Jedi - Imperial Knightów, nie będących po ciemnej stronie; są bardzo podobni do Jedi w ich przekonaniach, z większymi elementami wojskowej dyscypliny, nastawieniu na wykonywanie rozkazów, kultu jednostki. Co więcej, jeśli imperator przejdzie na ciemną stronę, Imperialni Rycerze mają obowiązek przywrócić go na Jasną - lub zabić.
Wizja świata, odkrywana w kolejnych historiach, przykuwa uwagę. Niby widzieliśmy to wszystko już dziesiątki razy wcześniej, a jednak nadal można się wciągnąć. Sama historia - mimo tego że w gruncie rzeczy to jeszcze przed przeczytaniem pierwszego tomu można było domyśleć się zakończenia ostatniego - jest wielowątkowa, ma obowiązkowo kilka zwrotów akcji (od drobnych - wyjawienie tożsamości matki Cade'a po ogromne - w stylu zmiany sojuszy w galaktycznej wojnie), zaś melodramatyczne wahanie się Cade'a między Jasną Stroną, Ciemną Stroną a rzuceniem wszystkiego w cholerę nie nuży. Co prawda tylko kilkoro bohaterów zostało przedstawionych dokładniej, ale taki urok komiksów nastawionych na wartką akcję. W fabule musiały znaleźć się też trudne moralne wybory i odnajdywanie zaginionych członków rodziny, ukrywających swoją prawdziwą tożsamość. Jest wielka polityka, piętrowe spiski. W fabułę udało się wpleść nawiązania do starych historii, mamy pływającego AT-AT, jest podwodna wersja Lewiatana, biotechnologia Yuuzhan a nawet epizodyczne wystąpienie Sithów sprzed nieraz i tysięcy lat.
Kreska jest czytelna, efektowna, momentami efekciarska, ale o to przecież chodzi.
Ron Marz, Tom Fowler Star Wars. Jango Fett
Elegancko wydany jeszcze przez Amber Komiks komiks będący częścią jakiejś większej całości, do której nie dotarłem. Fabuła jest dosyć prostacka, ot, Jango dostaje zlecenie, przynosi, wynosi, zamiata, przedziera się przez dżunglę i starożytne ruiny jak jakiś gwiezdnowojenny Indiana Jones, na przemian walczy i flirtuje z łowczynią nagród Zam Wesell, wraca do małego Boby i cieszy się życiem.
Za to na plus wyróżnia się kreska. Momentami sprawiająca wrażenie "grubo ciosanej", przywodzi na myśl ni to jakiś gwasz, ni to akwarele. Dawno nie widziałem tak narysowanego i pokolorowanego komiksu, aż miło było patrzeć.
Tom Veitch, Cam Kennedy Star Wars Legendy. Mroczne Imperium
O szlag, brawo za taką serię wydawniczą. Wolałbym co prawda zbiorcze wydanie wszystkich Mrocznych Imperiów, ale i tak jest nieźle.
Ten komiks jest, jak na historię Expanded Universe, bardzo stary. Mniej-więcej razem z książkową Trylogią Thrawna stanowił podwaliny pod rozwój dzisiejszych Legend (i zarazem marki jako takiej).
Komiks ten namieszał nieźle w timeline'ie uniwersum, potem kolejni autorzy biedzili się, jak to wszystko złożyć w spójną całość. Przepływ informacji między kolejnymi starwarsowymi projektami był na tyle kiepski, że osadzony po wspomnianej Trylogii Thrawna komiks nie zawierał żadnych odniesień do niego, za to wprowadzał spore zamieszanie, momentami wprost informacje niekompatybilne z książkami (np. kiedy i na rzecz dokładnie kogo Rebelia utraciła Coursant? I czy nie było już wtedy formalnie Nowej Republiki?). Dziury udało się jakoś w miarę załatać - ale w innych dziełkach. Tutaj czytelnik nie raz i nie dwa może złapać się za głowę.
Za to po raz pierwszy pojawiają się tutaj Howlrunney, World Destroyery, TIE Droidy, V-Wingi. Boba Fett ma inny statek. Holocrony pojawiają się chyba też po raz pierwszy, lub jeden z pierwszych. Historia z World Destroyerami została potem przedstawiona w starej, dobrej grze Rogue Squadron, którą miałem okazję przejść jeszcze w czasach podstawówki.
Na plus wyróżnia się kreska - przećpana. Plansze utrzymane w paru kolorach, blade i jakby rozwodnione. Rysy postaci też dość psychodeliczne, plus po raz kolejny przywrócony Imperator wyglądający trochę jak Nosferatu (a w każdym razie tak mi się skojarzył). Nieraz bardzo dziwne lokacje. Do tego widać zmęczenie toczącą się od lat wojną - galaktyka jest pełna wraków orbitujących wokół wyniszczonych planet. Resztówki imperium poza Rebelią walczą ze sobą nawzajem. W konflikcie pojawiają się mniejsze strony, grupki przestępców i szabrowników, próbujące ugrać coś dla siebie. Wydźwięk komiksu jest znacznie bardziej pesymistyczny od tego, co zazwyczaj wiąże się z marką.
Poza tym, fakt faktem, czuć upływ czasu. Rzecz raczej dla fanów, potrafiących tego klasyka docenić. Ja doceniam.
Haden Blackman, Augustin Alessio Star Wars Legendy. Darth Vader i Widmowe Więzienie
Kolejna pozycja z serii. Tym razem Egmont przywrócił rzecz dużo nowszą.
Na przykładzie tego komiksu widać wyraźnie główny problem Expanded Universe - nawrzucano mnóstwo postaci i wydarzeń, które pojawiały się w 1-2-3 pozycjach książkowych lub komiksach, po czym znikały z horyzontu. Z jednej strony to dobrze, bo każdy autor mógł dodać coś od siebie - z drugiej strony część postaci, takich jak chociażby Vader i Imperator, jest nadużywana. To samo dotyczyło zresztą tych dobrych - co chwila grupie tych samych postaci wynajdywano tych samych lub kolejnych przeciwników, zamiast w końcu dać im odpocząć. Na chwilę obecną Disneyverse jest wolne od tego typu problemów - ale poczekajmy te 20-40 lat, o ile w międzyczasie nie będzie kolejnych resetów i restartów.
W historii tej przedstawiony jest zamach na Imperatora przeprowadzony przez grupkę wojskowych Imperium. Vader, jego mistrz (z ciężkimi obrażeniami od broni biologicznej) oraz dwóch nieco przypadkowych bohaterów (w tym główny bohater, narrator) wyruszają do ostatniego miejsca, gdzie na pewno nie zostaliby wykryci przez puczystów - tzw. Widmowego Więzienia, gdzie jeszcze Rada Jedi umieszczała pod koniec wojen klonów najbardziej niebezpiecznych przestępców i jeńców wojennych, w tym władających mocą, byłych/upadłych Jedi, itd.
Nawet jeśli to postać - hue hue - jednorazowa, głównego bohatera świetnie przedstawiono. Kujon z akademii imperialnej, ambitny oficer zapatrzony w Vadera. A jednocześnie niepełnosprawny, okaleczony jako dziecko w ataku Separatystów. Za to lordowie Sithów zostali przedstawieni dokładnie tak, jak powinni być przedstawieni lordowie Sithów - jako socjopaci mordujący z zimną krwią nawet swoich, Imperium jako takie traktujący jako narzędzie do realizowania własnych, egoistycznych celów, żądzy władzy. W starym kanonie zdarzali się inni Sithowie - tutaj przedstawiono ich tak, jak powinni wyglądać.
Bardzo dużo odcieni brązu, szarości; zimne kolory dominują, zimne i ciemne odcienie. Czytelna kreska, do dużo efektów specjalnych przywodzących na myśl komputerowe bijatyki.
David Lapham, Javier Barreno Crossed #2 Family Values
David Lapham, Raulo Caceres Crossed #3 Psychopath
David Lapham, Jacen Burrows, David Hine, Eduardo Vienna Crossed #5 (Yellow Belly, Golden Road)
David Hine, German Erramouspe, Simon Spurrier, Rafael Ortiz, Gabriel Andrade Crossed #8 (American Quitters, Gore Angels, Th' Big Yin)
Simon Spurrier, Gabriel Andrade Crossed 2013 Special
Crossed to najbardziej popieprzone komiksy z jakimi zetknąłem się kiedykolwiek. Każdy jeden numer, każda jedna historia to jazda bez trzymanki przez absurdalne gore, odrażające czynności seksualne, obrazę wszystkiego i wszystkich oraz bardzo kiepskie opinie o ludzkości jako takiej. Avatar Press ma fajną politykę - dają wolną rękę swoim artystom. Dzięki temu powstał najbrutalniejszy komiks w historii, ba, cała seria (wciąż się rozwijająca) takich komiksów.
Tytułowi Crossed to trochę jakby zombie, tylko że żywi. Zarażeni, z krwawymi znamionami w kształcie krzyży na głowach, mordują i gwałcą wszystko co się rusza (lub nie), zazwyczaj zbiorowo i z licznym udziałem dodatkowych akcesoriów wykorzystywanych na sposoby niezgodne z ich przeznaczeniem. Zbierają się w hordy walczące z żywymi i z innymi zarażonymi. Nie myślą o swoim własnym przetrwaniu - a w każdym razie nie wszyscy, bo różne wyjątki się zdarzają. Niektórzy pamiętają swoje życie sprzed zarażenia (wtedy zazwyczaj chcą zabić/wyruchać jeszcze nie zarażonych członków rodziny/przyjaciół/wrogów), większość jednak po prostu staje się potworami. Jeśli ten link jeszcze działa, zobaczcie sobie przykładowe plansze z różnych numerów. Ostrzegam - moce.
Ale i ci którzy przetrwali nierzadko nie są lepsi od zarażonych. Psychopaci, gwałciciele, samozwańczy prorocy, bandyci żerujący na innych zdrowych, bossowie świata przestępczego, itp, itd. - albo przynajmniej bohaterowie zupełnie nieprzygotowani do koszmaru z którym się zetknęli - tchórze, egotycy, domorośli tyrani, ludzie borykający się z najróżniejszymi problemami, lub dobrzy ludzie dostosowujący się do złego świata - zazwyczaj każda jedna historia opowiedziana na łamach danego komiksu kończy się źle lub bardzo źle.
Family values i Psychopath to większe historie. Trade paperbacki z nimi zawierają tylko je. Pozostałe wydania to tpb zawierające historie z serii Badlands (aktualnie ponad 100 numerów - wydań zeszytowych; zbierane są na bieżąco w tbp, razem ze Specialami i Annualami). Zachowując ciągłą numerację, kolejne mini serie wchodzące w jej skład piszą i rysują różni autorzy. Trafiają się tam historie rewelacyjne jak i zupełnie nieudane. Niektórzy piszą o tych samych bohaterach, jednak większość postaci nie przewija się na kartach późniejszych komisów z serii. W Polsce nie jest trudno znaleźć ściągane ze Stanów komiksy, jest kilka sklepów które się tym zajmują, pojedyncze numery zdarzają się też na serwisach aukcyjnych lub facebookowych grupach typu sprzedam-wymienię-oddam się za nowe spodnie. Ceny - to inna sprawa. Taniej jest z okazji komiksowych eventów.
Nabyłem głównie historie pisane przez Davida Laphama, Davida Hine'a oraz Simona Spurriera - uważam ich za najlepszych autorów tworzących w ramach uniwersum. Ich historie wykraczają znacznie poza sztampowe opowieści o ucieczce przed hordami postludzi podobnych wrogiemu żywiołowi, wyzutych z człowieczeństwa. Mamy więc opowieść o chrześcijańskich fanatykach z samozwańczym prorokiem na czele, gwałcącym swoje córki i kilka innych kobiet wchodzących w skład społeczności (Family Values), historię o psychopacie opowiedzianą przez psychopatę (Psychopath), historię o zaszczutym, zakompleksionym nastolatku (Yellow Belly), o transgresywnym pisarzu wzorowanym troszkę - przynajmniej wizualnie - na LaVeyu i o uczestnikach jego "warsztatów" (Golden Road), o trudnej przyjaźni hipisa i harleyowca pragnących umrzeć - a przed śmiercią chcących wyrównać pewne rachunki (American Quitters) (narrator z offu między rysunkami + ksiądz wzorowany na tym księdzu z Maczety), o zderzeniu kultur, konflikcie pokoleniowym i o gwałcie zbiorowym w tle (Gore Angels) (jedna z najbardziej poruszających historii z jaką kiedykolwiek zetknąłem się w komiksie), o kolejnym psychopacie, byłym komandosie poszukującym broni biologicznej od której - jego zdaniem - zaczęła się epidemia (Th' Big Yin), o facecie pomagającym kobietom w potrzebie - ale w zamian za coś (Special 2013). Do tego partnerujący scenarzystom rysownicy to naprawdę świetni fachowcy, jeśli chodzi o realistyczne aż do najdrobniejszych szczegółów ukazanie absurdalnie przerysowanej, zupełnie nierealistycznej przemocy, przemocy aż oszałamiającej jej natężeniem, stężeniem i tak przerysowanym, że momentami aż groteskowym okrucieństwem.
Jestem fanem.
Hunter S. Thompson Dziennik rumowy
Hunter S. Thompson Lęk i odraza w Las Vegas
Hunter S. Thompson Hell's Angels. Anioły piekieł
Lęk czytałem już kiedyś - po latach zbiorczo ogarnąłem całego Thompsona, do jakiego udało się dotrzeć. O tych książkach, jak i o samym autorze, zapisano kilometry stron i całe gigabajty, nie ma sensu, bym się powtarzał. Nie wiadomo, gdzie zaczyna się literatura a kończy reportaż. Autor usiłuje zawsze dotrzeć do istoty rzeczy, pozostaje wierny swoim przekonaniom, nie waha się porzucić i tak niemożliwej do osiągnięcia obiektywności (lub wręcz przeciwnie - stara się opisać dane zjawisko jak najbardziej bezstronnie, ocenę zostawiając czytelnikowi - jak w Aniołach piekieł). Fascynująca postać, fascynujące historie, fascynujące czasy.
Marta Abramowicz Zakonnice odchodzą po cichu
Brawa dla autorki, że jej się chciało. Książka, którą odebrałem wbrew pozorom bardzo osobiście. Nie żebym chciał zostać kiedykolwiek księdzem bądź zakonnikiem, jednak rozumiem mechanizmy, które popychają osoby potrzebujące bliskości, przepełnione lękiem, pragnące odnaleźć sens życia - lub po prostu osoby zmanipulowane - w mury klasztorne. Kościół żeruje na takich skrzywdzonych przez dyskurs hegemoniczny ludziach, przemiela ich i przerabia w aparatczyków, którzy spaczone wzorce dyscypliny opartej na bezwarunkowym podporządkowaniu i strachu przed bożym gniewem rozsiewają dalej. Tym bardziej cieszą przedstawione historie, przynajmniej parę dusz opamiętało się w porę, dokonało czegoś iście heroicznego - przeciwstawiło się wszystkim uwarunkowaniom, którym w danej chwili podlegały. Kiedyś sam byłem bardzo mocno religijny. Pamiętam dzień, w którym przestałem. Poczułem, jakby spadły mi klapki z oczu. Miałem wrażenie, jakbym po raz pierwszy w życiu widział świat wokoło w całej jego złożoności i wszystkich odcieniach szarości.
Wracając do książki, w przeciwieństwie do autorki nie wierzę w możliwość reformy, nie uznaję podziału na tych dobrych kościelnych (zdemokratyzowane zakony męskie, zakony żeńskie z zachodu) i czarne owce tkwiące mentalnie w średniowieczu. Instytucja jako taka pasie się na krzywdzie i robieniu wody z mózgu zmanipulowanym masom. Wszystkie abrahamiczne monoteizmy to śmietnik historii, kupczący iluzją zbawienia i skrywający oczywistą prawdę o człowieku i świecie - że jesteśmy mięsem wiszącym w kosmosie na kawałku skały, wiszącym bez przyczyny i bez celu.
Jakiś taki optymistyczny w sumie wydźwięk książki - że coś powoli może i ruszy, że jakieś zmiany może nastąpią - skoro nastąpiły już na zachodzie - niezbyt do mnie przemówił. Jakby autorka trochę się przestraszyła wymowy książki, więc na poczekaniu znalazła np. zatroskanych anonimowych zakonników, pochylających się wraz z nią ze smutkiem nad przedstawionym problemem.
Mało jest także o jakimś szerszym backgroundzie społeczno-kulturowym. O lukach systemowych, które umożliwiają zaistnienie takich patologii jak opisane. O beznadziejnej edukacji, która nie potrafi dotrzeć do zagubionej młodzieży z fachowym wsparciem psychologicznym, a zamiast tego pozostawia ich na pastwę zorganizowanych systemów religijnych. O roli religii jako opium dla mas, o tej fałszywej świadomości, że pojadę klasykiem.
Trochę mnie raził styl autorki. Momentami za bardzo melodramatyczny.
Ale generalnie dobra książka. Każdy bezbożnik powinien przeczytać.
Dotarłem do 50 strony. Chyba najgorsza książka, jaką w życiu czytałem. Nawet w swojej kategorii (bezwartościowa pulpa tak zła, że aż zabawna) gniot gargantuiczny, wykraczający poza każdą skalę. Fatalnie napisana, jeszcze gorzej przetłumaczona i wydana. Pełna infantylnych pomysłów i idiotycznych rozwiązań.
Guyowi zdarzyło się napisać całkiem niezłe książki (cykl o krabach to taka urocza ramota, Szatański pierwiosnek [wbrew tytułowi], Fobia, Odraza), ale pierwszy tom cyklu Sabat (główny bohater jest byłym komandosem, byłym księdzem a w czasie gdy toczy się akcja jest egzorcystą-freelancerem) skutecznie zniechęca do sięgnięcia po pozostałe.
Mimo niechęci do instytucji kościoła autor powtarza każde kościelne pierdu-pierdu o złych okultystach i mrocznych kultach składających ofiary z ludzi i bezczeszczących cmentarze. Oczywiście gdzieś tam w tle pojawia się wzmianka o Crowley'u jako sataniście (gdybym miał uczucia religijne, poczułbym się przynajmniej ciut obrażony).
Na przykładzie tej książki świetnie widać, w jaki sposób zajmowana pozycja w hierarchii społecznej wpływa na własną twórczość. Nie czytałem co prawda jego autobiografii ani innych opracowań na jego temat, jednak Smith nie raz manifestował swoje poglądy na łamach swoich książek - wychodzi z nich klasyczny zielony brytyjski konserwatyzm (zdrowo, bez przemysłu i krytycznie wobec nauki; myśliwi OK), przywiązanie do pojęć i definicji wyniesionych z chrześcijaństwa. Nie raz pojawiają się na łamach jego książek postaci zdegenerowanych, brutalnych hipisów (w jednym tomie krabów był nawet hipis stalinista gwałciciel), poszanowanie dla spokojnego trybu życia na prowincji, niechęć wobec będących na drabinie społecznej niżej od niego (przykre opisy włóczęgów, robotników, bezdomnych - najbardziej jaskrawy przykład na jaki natrafiłem bodajże w Odrazie - brudna, zabiedzona nastolatka - jej nieład opisany bardzo szczegółowo - sprowadza na złą drogę przypadkowego chłopaczka z dobrej rodziny żeby zajść z nim w ciążę i tym samym otworzyć sobie drogę do wyższej klasy - nie, żeby tak się nie zdarzało naprawdę, ale niechęć autora do tej biednej dziewczyny ukształtowanej przez ciężkie warunki życia biła po oczach). Smith to taki autor horrorów dla klasy średniej, idealnie odzwierciedlający niepokoje klasy średniej swojego miejsca i czasu. Nawet epatowanie seksem i przemocą wpasowuje się idealnie w schemat - zachowania seksualne u Smitha rzadko kiedy wiążą się z normalnymi relacjami międzyludzkimi, są wykoślawione, są elementem zaburzającym zastaną rzeczywistość. Z drugiej strony w świecie w którym seksualność obudowana jest najrozmaitszymi tabu, czytanie o niej w durnych horrorach jest wentylem bezpieczeństwa dla tych, którzy sami wiodą uporządkowane, nudne życia zgodnie z zastanymi wartościami.
Ale o czym to ja, a, o Cmentarnych hienach - podsumowując - gnój.
Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu że najlepsze horrory piszą ludzie faktycznie zaburzeni, reprezentujący niszowe światopoglądy, nihiliści mający w poważaniu świat wokół nich, buntownicy bez powodu, wyrzutki i wieczni poszukiwacze własnego miejsca gdziekolwiek. Smith nie pasuje do żadnej z tych kategorii, podobnie jak praktycznie cały horrorowy mainstream, pełen przygodowo-sensacyjnej papki.
Stephen King Gra Geralda
Wracając do horrorowego mainstreamu, pełnego przygodowo-sensacyjnej papki - kolejna rzecz z tej kategorii. Czytałem tę książkę po raz pierwszy bardzo dawno temu, jeszcze pod koniec gimbazy - i wtedy zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Stopniowany nastrój grozy i odrealnienia, narastający obłęd głównej bohaterki, brak wyraźnego rozróżnienia na jawę i omamy - wydawało mi się wtedy, że to było naprawdę coś.
Odświeżyłem sobie ten tytuł po latach, i zgniłem. Fakt, 3/4 książki jest bardzo spoko, King jaki by nie był, pisać potrafi, po czym na sam koniec autor odkrywa wszystkie karty. Klimat siada, nastrój siada, duszna atmosfera oparta o niedopowiedzenie siada, mamy spokojny, w pełni wyjaśniony prawie-że-happy end. Wal się królu. Horror dla zblazowanych gospodyń domowych.
Hiroshi Sakurazaka Na skraju jutra (All You Need Is Kill)
Książka kupiona w Biedronce, bodajże za 8 zeta. Nie oglądałem filmu ani nie czytałem mangi, więc nie wiem jak ta historia wypadła jako taka, ale przedstawiona w książce nie przekonuje ani trochę. Naprawdę fajny pomysł (walka ludzkości z niezrozumiałymi absolutnie obcymi obcymi, wpadnięcie głównego bohatera w rodzaj pętli czasowej: - bitwa - śmierć - powrót do czasu sprzed bitwy ze wszystkimi wspomnieniami z później - bitwa - śmierć - itd.) został zarżnięty przyjętą formą, przeznaczoną raczej dla mało wymagających nastolatków i masowego odbiorcy. Wszystkie tajemnice zostają w końcu łopatologicznie przez autora wyjaśnione. Bohaterowie są płascy. Napięcia praktycznie nie ma. Widać, że to adaptacja mangi (albo filmu, nie pamiętam).
Czytadło na raz.
Star Wars, dużo Star Wars, Expanded Universe/Legends:
Przed Przeznaczeniem Jedi:
Paul S. Kemp Odpływ
James Luceno Sokół Millenium
Przeznaczenie Jedi:
Aaron Allston Przeznaczenie Jedi. Wygnaniec
Christie Golden Przeznaczenie Jedi. Omen
Troy Denning Przeznaczenie Jedi. Otchłań
Aaron Allston Przeznaczenie Jedi. Odwet
Troy Denning Przeznaczenie Jedi. Apokalipsa
Christie Golden Przeznaczenie Jedi. Sojusznicy
Troy Denning Przeznaczenie Jedi. Wir
Aaron Allston Przeznaczenie Jedi. Wyrok
Christie Golden Przeznaczenie Jedi. Hegemonia
I od początku timeline'u uniwersum:
Tim Lebbon Świt Jedi. W nicość
John Jackson Miller Zaginione plemię Sithów
The Old Republic:
Drew Karpyshyn Revan
Paul S. Kemp Oszukani
Sean Williams Fatalny sojusz
Drew Karpyshyn Zagłada
Joe Schreiber Czerwone żniwa
John Jackson Miller Błędny rycerz
James Luceno Darth Plagueis
Co by nie mówić o Expanded Universe, skończyło się (powiedzmy sobie szczerze, skończyło się, przyznajmy to raz a dobrze, jeśli ktoś jeszcze się z tym nie pogodził) z hukiem, wywracając przy tym do reszty wszystko co wiedzieliśmy o Mocy, Jasnej, Ciemnej, itd. Stronie, wprowadzając nie tylko antropomorficzne byty(?), rodzaj bóstw(?) (w) Mocy na czele z władającą iście półboskimi zdolnościami Abeloth, ale też np. obcą kulturę uznającą, że odcieni Mocy jest tyle co kolorów tęczy (Aing-Tii).
Historia uniwersum jako takiego też dostała kopa - oto na "arenę międzynarodową" galaktyki wchodzi cywilizacja Sithów rozwijająca się przez ponad 5000 lat na odizolowanej planecie. Sojusz galaktyczny stacza się na krawędź wojny domowej, w międzyczasie dochodzi do przewrotu, Jedi dostają po tyłku od mediów i polityków dowolnej opcji, Luke i Ben wyruszają śladem Jacena, by poznać prawdę o jego przejściu na Ciemną Stronę (odwiedzają przy tym szereg innych społeczności sekciarzy i zostawiają burdel wszędzie za sobą), Jagged Fel walczy o swoją pozycję w Imperium (co kończy się pierwszymi demokratycznymi wyborami w Imperium lololo), dowiadujemy się o istnieniu kolejnych mega-potężnych artefaktów super-duper-hiper-mega zaginionych cywilizacji (i nie tylko zaginionych, lecz także trwających sobie w najlepsze - czasem najciemniej jest po latarnią)...
Mamy rozkwitający młodzieńczy romans Bena i młodej Sithanki Vestary Khai, zakończony niczym, bo Sithanka pozostała Sithanką do końca, mimo wahania i zadeklarowanej chęci przejścia na Jasną Stronę. Swoją drogą, to jedna z najlepiej napisanych postaci w całym pulpowym s-f/fantasy, jakie przetrawiłem kiedykolwiek. Oczywiście - jest przerysowana, oczywiście - wszelka głębia psychologiczna i trudne wybory moralne są dodatkiem do radosnej rozpierduchy, ale fakt faktem, to jedna z moich ulubionych postaci w całym Expanded Universe, złożona, niejednoznaczna, dręczona przez własne demony, zagubiona w przepastnej galaktyce, a jednak silna. Sith zmagający się z własnym dziedzictwem, rozdarty między wiernością własnej tradycji a przywiązaniem do tymczasowych sojuszników i ich wartości. Poza tym przejaskrawiona melodramatyczność, new age'owo zabarwiona walka dobra ze złem i widowiskowe pojedynki na miecze świetle. To, co w Star Warsach najlepsze.
Epickość wylewa się wszystkimi otworami ciała czytelnika, czytelnik pochłania kolejne strony jedna za drugą, kolejne książki zlewają mu się w jedną. Jest brutalnie i całkiem mrocznie jak na Star Wars (sceny masakr dokonywanych przez mandaloriańskich najemników!).
Odpływ i Sokół Millenium dają chwilę wytchnienia od ratowania galaktyki, książki od początku timeline'u za bardzo są powiązane z grami komputerowymi i komiksami by broniły się w pełni jako samodzielna literatura. Poza tym, w gruncie rzeczy, to wszystko już było. Czerwone żniwa to dość daremna opowieść o zombie stworzonych za pomocą alchemii Sithów. Najpierwszy Świt Jedi wyróżnia się posępną atmosferą i dosyć mroczną wizją świata, dzikiego i niezbadanego. Fatalny sojusz wałkuje temat tymczasowego sojuszu Jedi i Sithów przeciw nagłemu zagrożeniu. Swoją drogą, tłumaczenie Fatal Alliance na Fatalny sojusz jest trochę gryzące w oczy. Revan trochę mi się gryzł z fabułą gry komputerowej której miał być poniekąd kontynuacją - ale grałem w toto pińcet lat temu i sam już dobrze nie pamiętam. Darth Plagueis wyróżnia się na tle reszty tej radosnej przygodowo-sensacyjnej pulpy skomplikowaną intrygą przez którą przewija się pierdylion nazwisk i miejsc.
V/A Tajemnice Sztormowego Dworu
Forgotten Relams. Definicja guilty pleasure. Nie patrzcie na mnie takim wzrokiem, czułem potrzebę odmóżdżenia się bardziej niż przy Star Wars. Książka w kilku częściach, każda część ma innego autora/kę; historie o rodzie Uskevrenów, każda przedstawia jedną/dwie postacie z tej liczącej się w Sambii rodziny kupieckiej. Dzieci z nieprawego łoża, synalek hulaka, drugi syn zarażony wilkołactwem, rozrywkowa córka itp. Takie tam.
Jonathan Carroll Głos naszego cienia
Pierwsza książka tego autora którą miałem okazję przeczytać. Zaczęła się jak thriller obyczajowy - młodszy brat zaszczuty przez starszego wpycha swojego oprawcę pod pociąg gdy ma ku temu okazję - a potem jest tylko lepiej. Bardzo niejednoznaczne zakończenie, bardziej gmatwające całość niż wyjaśniające cokolwiek. Trochę nawet horror, trochę jakby weird, albo bardzo mroczny realizm magiczny? Za dużo etykietek. Pozytywne zaskoczenie.
H.P. Lovecraft, Hazel Heald Koszmary
No w końcu. Dużo sobie po tym zbiorze opowiadań obiecywałem. Zawarte tam historie, ze sztandarowym Koszmarem w muzeum na czele znałem jak dotąd w oryginalnych wersjach językowych, wiszą w tysiącu miejsc w internetach. Lovecraft niby poprawiał teksty dla współautorki, ale już dawno oczywistym jest, że w gruncie rzeczy są to jego autorskie teksty.
Jeśli chodzi o tłumaczenie, to ja raczej skłaniam się ku opinii, że "kanonicznym" tłumaczeniem Lovecrafta, które jest punktem odniesienia dla pozostałych jest Zgroza w Dunwich Macieja Płazy. Tłumaczka Koszmarów chyba niezbyt czuje Lovecrafta, czego symbolem jest nagminnie pojawiające się "cyklopów" zamiast "cyklopowych"(chyba że zawaliła korekta). W jednym miejscu pojawiła się dziwna kalka z angielskiego - ktoś tam "znalazł" coś tam czymś (sth found sth whatever), na wzór konstrukcji przewijającej się w komentarzach w internetach - "znajduję to zabawnym". Tak dosłowne tłumaczenie również znalazłem zabawnym. Nazwa bluźnierczej xięgi Unaussprechlichen Kulten raz została przetłumaczona, innymi razy - nie. Przyjmuję zasadę, że jeśli czytam jakąś książkę i potrafię na bazie polskich zdań - w chwili ich przeczytania - widzieć te zdania przed przetłumaczeniem z angielskiego, to nie jest to dobre tłumaczenie. I niestety to jest ten przypadek.
A same opowiadania jako takie? Dojrzały Lovecraft w pełnej krasie. Sam Koszmar w muzeum Lovecraft podobno traktował jako autoparodię - ale nie czuć tego w tym tekście.
China Miéville Kraken
Ok, coś nie wyszło Zyskowi i Sp-ce. Nie czytałem tej pozycji w oryginale, ale nie wierzę, że Mieville mógłby napisać tak drewniane, toporne dialogi, momentami sprawiające wrażenie podartych monologów, płynących przez treść książki obok siebie i przeplatających się w losowych momentach. Ten gość napisał tak rewelacyjne rzeczy jak Miasto i miasto czy Ambasadorię - nie widzę innego wyjścia, musiała zawinić tłumaczka albo korekta. Cóż, trudno.
Sama opowieść zaczyna się i rozkręca się jak kryminał urban fantasy - po czym autor pozwolił sobie na zupełny odlot w postmodernizm. Takiego radosnego pomieszania z poplątaniem nie czytałem już dawno. Najdziwniejsze (i często dość - hmm - mało poważne) sekty i religie, praktyki okultystyczne i magyja, strajk chowańców prowadzony przez istotę odpowiedzialną za krótkotrwałe wprowadzenie komunizmu w zaświatach starożytnego Egiptu, nawiązania do najróżniejszych marek, dzieł popkultury a nawet fandomów - a także subkultur, czasem wręcz slapstickowy humor mieszający się z elementami dość mrocznymi i całkiem poważnymi...
Za dużo pomysłów wrzuconych do jednego wora. Gaimanowi jakoś wyszło w jego historiach o Londynie Pod, Mieville przedobrzył (bo myśl przewodnia jest podobna - zwykły gość nagle odkrywa, że Londyn ma swoją dziwną, mroczną część, gdzie czają się siły wykraczające znacznie poza szarą codzienność). W pewnym momencie dałem sobie spokój ze śledzeniem fabuły, a skupiłem się na - wręcz wzrokowych, bo bardzo plastycznie przedstawionych - bodźcach: co jeszcze autor szalonego wymyśli. Cóż, takie jest new weird - nieprzewidywalne. Polecam fanom autora, a także fanom odrealnionych, magicznych i nieziemskich Londynów.
Lucius Shepard Modlitewnik amerykański. Luizjański blues. Viator.
Pozwolę sobie postawić tezę, że te trzy powieści umieszczone w jednym tonie łączy pewna myśl przewodnia (nieco słabiej wyartykułowana w Bluesie) - może mało odkrywcza - tak naprawdę nie wiemy, czy jak ktoś w coś nie wierzy, to czy ten ktoś nie ma przypadkiem trochę racji.
Zaraz, ale o co chodzi? Ano o to, że w każdym przypadku mamy głównego bohatera, który zderza się - tak troszkę jak w weird - z czymś Nieznanym. To Nieznane nie jest jednak wprost wrogie (no, znów nie do końca w Bluesie) co raczej niepokojące; ot, pewien element rzeczywistości, którego nie zauważało się wcześniej, a który nagle objawia się w pełnej krasie i zaburza szerszą percepcję. W pewnym momencie rozwijającej się akcji każdej z tych trzech historii możliwe są racjonalne wyjaśnienia - po czym granica ta zostaje przekroczona i to, co dzieje się za nią, można wyjaśnić albo obłędem, albo oddziaływaniem szkodliwych czynników zewnętrznych. Modlitewnik opowiada historię byłego więźnia, który układa modlitwy - nie skierowane do żadnego bóstwa, ot, modlitwy o coś konkretnego do nikogo konkretnego. Jednak bardziej przez wzgląd na konwencję niż faktyczną wiarę, pojawiają się wśród tekstów odniesienia do pewnego bóstwa, które zaczyna nabierać bardzo realnych kształtów. No i właśnie - czy wymyślony bóg faktycznie może się objawić i czynić cuda? Jednoznaczna odpowiedź na to pytanie nie zostaje udzielona. Parający się magyją chaosu pewnie mają własne odpowiedzi. Swoją drogą, cały proces myślowy stojący za modłostylem głównego bohatera oraz przyjęte założenia bardzo mi się właśnie z magią chaosu kojarzyły.
Blues to historia przypadkowego gościa, który trafia do zapyziałej mieściny w Luizjanie. Mieścina ta ponoć wiele zawdzięcza paktowi zawartemu wiele lat temu z pewną mroczną i nieludzką postacią. Główny bohater zderza się z rzeczywistością równie przerażającą i nieludzką jak taką, z jaką zderzę się np. ja, gdy będę przemieszczał się po Krakowie w czasie Światowych Dni Młodzieży. Bardzo sugestywnie autorowi udało się opisać luizjańskie dziury i ich mieszkańców. Tzn. nigdy tam nie byłem, więc nie mam porównania, ale właśnie tak sobie to wyobrażam.
Viator rozwalił mnie. Jedna z najlepszych historii jakie kiedykolwiek miałem okazję przeczytać. Historia o rozbitym na Alasce statku, który mimo tego, że jest rozbity... no właśnie. Nie tyle płynie do innego świata, co elementy tego innego świata zaczynają pojawiać się wokół niego. Albo i nie, bo pojawia się racjonalne wyjaśnienie, obok tego drugiego, zupełnie nieracjonalnego.
Poza tym Shepard jest fantastycznym pisarzem (zapewne zasługa w tym i równie dobrych tłumaczy). Rzadko trafiam na twórczość autorów, którzy tak jak on potrafią operować słowem, a w światku fantastycznym (wliczając przyległości zarzekające się, że fantastyką nie są) to już w ogóle prawie wcale.
Greg Egan Diaspora
Hard S-F w dobie fizyki kwantowej ma się bardzo dobrze. Mam wrażenie, że Dukaj trochę się inspirował tym pisząc Perfekcyjną niedoskonałość (i nie jest to wyrzut ani zarzut wobec niego - co więcej, gdybym rozumiał z tej książki więcej, niż zrozumiałem, to sam bym się nią z przyjemnością zainspirował), przez co tłumacze wykorzystali jego rodzajniki. Uwielbiam beletrystykę mającą bibliografie z tekstami naukowymi. Wyobraźnia autora sięga na absolutne wyżyny, gdzie np. moja nie sięgnie raczej nigdy. Piszę to bez zazdrości, byłby to absurd, za to z niekłamanym podziwem. Co prawda, raczej nie sięgnę po te wszystkie wymienione w bibliografii Terrestial Implications of Cosmological Gamma-Ray Burst Models, ale autorowi należy się szacunek za solidne przygotowanie - i napisanie na takich podstawach fascynującej historii o przyszłości ludzkości i wyzwaniach, które przed nią stają.
Ian MacDonald Brasyl
Pierwsza książka tego autora jaką miałem przyjemność przeczytać. Żałuję, że sięgnąłem po MacDonalda tak późno. Niech już będzie kolejna wypłata, niech już będzie.
Pesymistyczna wizja świata, wątki z fizyki kwantowej, przenikanie się światów i wędrówki między nimi. Alternatywne rzeczywistości, intrygi z udziałem mrocznych sił stojących na straży ukrytych praw rządzących wszechświatem (a raczej wieloświatem). Wartka akcja wymieszana w równych proporcjach z rozważaniami o naturze wszechrzeczy. Bohaterowie z krwi i kości, przed którymi zostaje objawiona prawdziwa rzeczywistość - ale tylko do pewnego stopnia, bo większość elementów świata przedstawionego jest zarysowana jedynie między wierszami (jak właśnie powinno być, jak kto chce mieć wszystko czarno na białym, niech poczyta instrukcje od odkurzacza). Realia brazylijskie - ok, znów nie mam porównania, ale nie do pomylenia z czymkolwiek innym. Komentarz do przemian społecznych i kulturowych rozgrywających się współcześnie (ok, to akurat najmniej istotne). Warsztat autora. Tak czy siak, jestem zachwycony.
Peter Watts Echopraksja
Kolejne hard S-F - znowu fizyka kwantowa, znowu pesymistyczna przyszłość, znowu post/neo/nieludzie. Nie czytałem Ślepowidzenia, więc mam wrażenie, że kilka rzeczy mi umknęło. Ale żaden problem, nadrobię.
Do tego wampiry i - w pewnym stopniu, w pewnym sensie - renesans religijny. Rzecz równie trudna jak Diaspora, do tego znacznie bardziej niejednoznaczna. Ogromna bibliografia na końcu (chociaż zawiera nie tylko to, czego w naukowej bibliografii można by się spodziewać).
Chaos w głowie. Trudno mi się wypowiedzieć. Rzecz szarpiąca właściwe struny. pod wieloma względami zakręcona bardzo w moją stronę (religijność a nauka, bóg a religia, bóg a świat, religijność bez boga, bóg bez religii).
No i kolejny autor, który może być wzorem do naśladowania, jeśli chodzi o lekkość składania do kupy bardzo trudnej tematyki z dość przystępną (ok, przystępną dla wymagającego czytelnika, stereotypowemu nastoletniemu fanowi polskiej fantastyki raczej treść uaktywniłaby skazę krzyżową) treścią, gość o niesamowitej wyobraźni, świetny również od strony czysto literackiej.
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 1: Złamany
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 2: Kawałki
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 3: Smocze szpony
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 4: Sojusz
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 5: Ukryta świątynia
Star Wars. Wektor Tom 2 (Rebelia Tom 4, Dziedzictwo Tom 6)
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 7: Burze
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 8: Tatooine
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 9: Potwór
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 10: Skrajności
Star Wars. Dziedzictwo. Tom 11: Wojna
Komiksowe historie zaprezentowane głównie przez Johna Ostrandera (scenariusz) i Jana Duursema'ego (rysunki w większości tomów), zebrane w wydania zbiorcze i wydane u nas przez Egmont.
Traktuję je jako fanfik niż jako pełnoprawne zwieńczenie starego, dobrego Expanded Universe. Między nimi a ostatnimi pozycjami książkowymi czy wcześniejszymi komiksami ze starego kanonu jest przepaść. Rzecz się dzieje ponad 100 lat wydarzeniach z klasycznej trylogii i wrzuca czytelnika w wizję świata na tyle oderwaną od ciągłości uniwersum, że w sumie odrębną, mimo wielu nawiązań i prób zachowania spójności.
Zakon Jedi został prawie całkowicie rozbity. Najmłodszym z rodu Skywalkerów jest Cade. Jest na poły piratem, na poły łowcą nagród. Jako duch mocy odwiedza go czasem jego słynny przodek Luke, Cade nie zamierza kontynuować jednak rodzinnej tradycji. Po - jakby się wydawało - zagładzie Zakonu nie starał się odnaleźć resztek. Ma zresztą do nich pewne pretensje. Aby spławić przodka, zażywa narkotyk zwany igiełkami śmierci. Zanim przedawkuje, leczy się mocą.
Potrafi uzdrawiać ciemną stroną, czym zwraca na siebie uwagę aktualnego najwyższego lorda Sithów i imperatora, Darth Krayta, okaleczonego jeszcze przez Vuuzhan Vongów, których wpływ na galaktykę mimo upływu lat jest nadal ogromny (większy niż w książkach po Nowej Erze Jedi). Mamy jednak innego imperatora - na wygnaniu. Jest nim Roan Fel, potomek Jaggeda Fela (i zapewne Jainy Solo). Imperium Fela ma swoich własnych Jedi - Imperial Knightów, nie będących po ciemnej stronie; są bardzo podobni do Jedi w ich przekonaniach, z większymi elementami wojskowej dyscypliny, nastawieniu na wykonywanie rozkazów, kultu jednostki. Co więcej, jeśli imperator przejdzie na ciemną stronę, Imperialni Rycerze mają obowiązek przywrócić go na Jasną - lub zabić.
Wizja świata, odkrywana w kolejnych historiach, przykuwa uwagę. Niby widzieliśmy to wszystko już dziesiątki razy wcześniej, a jednak nadal można się wciągnąć. Sama historia - mimo tego że w gruncie rzeczy to jeszcze przed przeczytaniem pierwszego tomu można było domyśleć się zakończenia ostatniego - jest wielowątkowa, ma obowiązkowo kilka zwrotów akcji (od drobnych - wyjawienie tożsamości matki Cade'a po ogromne - w stylu zmiany sojuszy w galaktycznej wojnie), zaś melodramatyczne wahanie się Cade'a między Jasną Stroną, Ciemną Stroną a rzuceniem wszystkiego w cholerę nie nuży. Co prawda tylko kilkoro bohaterów zostało przedstawionych dokładniej, ale taki urok komiksów nastawionych na wartką akcję. W fabule musiały znaleźć się też trudne moralne wybory i odnajdywanie zaginionych członków rodziny, ukrywających swoją prawdziwą tożsamość. Jest wielka polityka, piętrowe spiski. W fabułę udało się wpleść nawiązania do starych historii, mamy pływającego AT-AT, jest podwodna wersja Lewiatana, biotechnologia Yuuzhan a nawet epizodyczne wystąpienie Sithów sprzed nieraz i tysięcy lat.
Kreska jest czytelna, efektowna, momentami efekciarska, ale o to przecież chodzi.
Ron Marz, Tom Fowler Star Wars. Jango Fett
Elegancko wydany jeszcze przez Amber Komiks komiks będący częścią jakiejś większej całości, do której nie dotarłem. Fabuła jest dosyć prostacka, ot, Jango dostaje zlecenie, przynosi, wynosi, zamiata, przedziera się przez dżunglę i starożytne ruiny jak jakiś gwiezdnowojenny Indiana Jones, na przemian walczy i flirtuje z łowczynią nagród Zam Wesell, wraca do małego Boby i cieszy się życiem.
Za to na plus wyróżnia się kreska. Momentami sprawiająca wrażenie "grubo ciosanej", przywodzi na myśl ni to jakiś gwasz, ni to akwarele. Dawno nie widziałem tak narysowanego i pokolorowanego komiksu, aż miło było patrzeć.
Tom Veitch, Cam Kennedy Star Wars Legendy. Mroczne Imperium
O szlag, brawo za taką serię wydawniczą. Wolałbym co prawda zbiorcze wydanie wszystkich Mrocznych Imperiów, ale i tak jest nieźle.
Ten komiks jest, jak na historię Expanded Universe, bardzo stary. Mniej-więcej razem z książkową Trylogią Thrawna stanowił podwaliny pod rozwój dzisiejszych Legend (i zarazem marki jako takiej).
Komiks ten namieszał nieźle w timeline'ie uniwersum, potem kolejni autorzy biedzili się, jak to wszystko złożyć w spójną całość. Przepływ informacji między kolejnymi starwarsowymi projektami był na tyle kiepski, że osadzony po wspomnianej Trylogii Thrawna komiks nie zawierał żadnych odniesień do niego, za to wprowadzał spore zamieszanie, momentami wprost informacje niekompatybilne z książkami (np. kiedy i na rzecz dokładnie kogo Rebelia utraciła Coursant? I czy nie było już wtedy formalnie Nowej Republiki?). Dziury udało się jakoś w miarę załatać - ale w innych dziełkach. Tutaj czytelnik nie raz i nie dwa może złapać się za głowę.
Za to po raz pierwszy pojawiają się tutaj Howlrunney, World Destroyery, TIE Droidy, V-Wingi. Boba Fett ma inny statek. Holocrony pojawiają się chyba też po raz pierwszy, lub jeden z pierwszych. Historia z World Destroyerami została potem przedstawiona w starej, dobrej grze Rogue Squadron, którą miałem okazję przejść jeszcze w czasach podstawówki.
Na plus wyróżnia się kreska - przećpana. Plansze utrzymane w paru kolorach, blade i jakby rozwodnione. Rysy postaci też dość psychodeliczne, plus po raz kolejny przywrócony Imperator wyglądający trochę jak Nosferatu (a w każdym razie tak mi się skojarzył). Nieraz bardzo dziwne lokacje. Do tego widać zmęczenie toczącą się od lat wojną - galaktyka jest pełna wraków orbitujących wokół wyniszczonych planet. Resztówki imperium poza Rebelią walczą ze sobą nawzajem. W konflikcie pojawiają się mniejsze strony, grupki przestępców i szabrowników, próbujące ugrać coś dla siebie. Wydźwięk komiksu jest znacznie bardziej pesymistyczny od tego, co zazwyczaj wiąże się z marką.
Poza tym, fakt faktem, czuć upływ czasu. Rzecz raczej dla fanów, potrafiących tego klasyka docenić. Ja doceniam.
Haden Blackman, Augustin Alessio Star Wars Legendy. Darth Vader i Widmowe Więzienie
Kolejna pozycja z serii. Tym razem Egmont przywrócił rzecz dużo nowszą.
Na przykładzie tego komiksu widać wyraźnie główny problem Expanded Universe - nawrzucano mnóstwo postaci i wydarzeń, które pojawiały się w 1-2-3 pozycjach książkowych lub komiksach, po czym znikały z horyzontu. Z jednej strony to dobrze, bo każdy autor mógł dodać coś od siebie - z drugiej strony część postaci, takich jak chociażby Vader i Imperator, jest nadużywana. To samo dotyczyło zresztą tych dobrych - co chwila grupie tych samych postaci wynajdywano tych samych lub kolejnych przeciwników, zamiast w końcu dać im odpocząć. Na chwilę obecną Disneyverse jest wolne od tego typu problemów - ale poczekajmy te 20-40 lat, o ile w międzyczasie nie będzie kolejnych resetów i restartów.
W historii tej przedstawiony jest zamach na Imperatora przeprowadzony przez grupkę wojskowych Imperium. Vader, jego mistrz (z ciężkimi obrażeniami od broni biologicznej) oraz dwóch nieco przypadkowych bohaterów (w tym główny bohater, narrator) wyruszają do ostatniego miejsca, gdzie na pewno nie zostaliby wykryci przez puczystów - tzw. Widmowego Więzienia, gdzie jeszcze Rada Jedi umieszczała pod koniec wojen klonów najbardziej niebezpiecznych przestępców i jeńców wojennych, w tym władających mocą, byłych/upadłych Jedi, itd.
Nawet jeśli to postać - hue hue - jednorazowa, głównego bohatera świetnie przedstawiono. Kujon z akademii imperialnej, ambitny oficer zapatrzony w Vadera. A jednocześnie niepełnosprawny, okaleczony jako dziecko w ataku Separatystów. Za to lordowie Sithów zostali przedstawieni dokładnie tak, jak powinni być przedstawieni lordowie Sithów - jako socjopaci mordujący z zimną krwią nawet swoich, Imperium jako takie traktujący jako narzędzie do realizowania własnych, egoistycznych celów, żądzy władzy. W starym kanonie zdarzali się inni Sithowie - tutaj przedstawiono ich tak, jak powinni wyglądać.
Bardzo dużo odcieni brązu, szarości; zimne kolory dominują, zimne i ciemne odcienie. Czytelna kreska, do dużo efektów specjalnych przywodzących na myśl komputerowe bijatyki.
David Lapham, Javier Barreno Crossed #2 Family Values
David Lapham, Raulo Caceres Crossed #3 Psychopath
David Lapham, Jacen Burrows, David Hine, Eduardo Vienna Crossed #5 (Yellow Belly, Golden Road)
David Hine, German Erramouspe, Simon Spurrier, Rafael Ortiz, Gabriel Andrade Crossed #8 (American Quitters, Gore Angels, Th' Big Yin)
Simon Spurrier, Gabriel Andrade Crossed 2013 Special
Crossed to najbardziej popieprzone komiksy z jakimi zetknąłem się kiedykolwiek. Każdy jeden numer, każda jedna historia to jazda bez trzymanki przez absurdalne gore, odrażające czynności seksualne, obrazę wszystkiego i wszystkich oraz bardzo kiepskie opinie o ludzkości jako takiej. Avatar Press ma fajną politykę - dają wolną rękę swoim artystom. Dzięki temu powstał najbrutalniejszy komiks w historii, ba, cała seria (wciąż się rozwijająca) takich komiksów.
Tytułowi Crossed to trochę jakby zombie, tylko że żywi. Zarażeni, z krwawymi znamionami w kształcie krzyży na głowach, mordują i gwałcą wszystko co się rusza (lub nie), zazwyczaj zbiorowo i z licznym udziałem dodatkowych akcesoriów wykorzystywanych na sposoby niezgodne z ich przeznaczeniem. Zbierają się w hordy walczące z żywymi i z innymi zarażonymi. Nie myślą o swoim własnym przetrwaniu - a w każdym razie nie wszyscy, bo różne wyjątki się zdarzają. Niektórzy pamiętają swoje życie sprzed zarażenia (wtedy zazwyczaj chcą zabić/wyruchać jeszcze nie zarażonych członków rodziny/przyjaciół/wrogów), większość jednak po prostu staje się potworami. Jeśli ten link jeszcze działa, zobaczcie sobie przykładowe plansze z różnych numerów. Ostrzegam - moce.
Ale i ci którzy przetrwali nierzadko nie są lepsi od zarażonych. Psychopaci, gwałciciele, samozwańczy prorocy, bandyci żerujący na innych zdrowych, bossowie świata przestępczego, itp, itd. - albo przynajmniej bohaterowie zupełnie nieprzygotowani do koszmaru z którym się zetknęli - tchórze, egotycy, domorośli tyrani, ludzie borykający się z najróżniejszymi problemami, lub dobrzy ludzie dostosowujący się do złego świata - zazwyczaj każda jedna historia opowiedziana na łamach danego komiksu kończy się źle lub bardzo źle.
Family values i Psychopath to większe historie. Trade paperbacki z nimi zawierają tylko je. Pozostałe wydania to tpb zawierające historie z serii Badlands (aktualnie ponad 100 numerów - wydań zeszytowych; zbierane są na bieżąco w tbp, razem ze Specialami i Annualami). Zachowując ciągłą numerację, kolejne mini serie wchodzące w jej skład piszą i rysują różni autorzy. Trafiają się tam historie rewelacyjne jak i zupełnie nieudane. Niektórzy piszą o tych samych bohaterach, jednak większość postaci nie przewija się na kartach późniejszych komisów z serii. W Polsce nie jest trudno znaleźć ściągane ze Stanów komiksy, jest kilka sklepów które się tym zajmują, pojedyncze numery zdarzają się też na serwisach aukcyjnych lub facebookowych grupach typu sprzedam-wymienię-oddam się za nowe spodnie. Ceny - to inna sprawa. Taniej jest z okazji komiksowych eventów.
Nabyłem głównie historie pisane przez Davida Laphama, Davida Hine'a oraz Simona Spurriera - uważam ich za najlepszych autorów tworzących w ramach uniwersum. Ich historie wykraczają znacznie poza sztampowe opowieści o ucieczce przed hordami postludzi podobnych wrogiemu żywiołowi, wyzutych z człowieczeństwa. Mamy więc opowieść o chrześcijańskich fanatykach z samozwańczym prorokiem na czele, gwałcącym swoje córki i kilka innych kobiet wchodzących w skład społeczności (Family Values), historię o psychopacie opowiedzianą przez psychopatę (Psychopath), historię o zaszczutym, zakompleksionym nastolatku (Yellow Belly), o transgresywnym pisarzu wzorowanym troszkę - przynajmniej wizualnie - na LaVeyu i o uczestnikach jego "warsztatów" (Golden Road), o trudnej przyjaźni hipisa i harleyowca pragnących umrzeć - a przed śmiercią chcących wyrównać pewne rachunki (American Quitters) (narrator z offu między rysunkami + ksiądz wzorowany na tym księdzu z Maczety), o zderzeniu kultur, konflikcie pokoleniowym i o gwałcie zbiorowym w tle (Gore Angels) (jedna z najbardziej poruszających historii z jaką kiedykolwiek zetknąłem się w komiksie), o kolejnym psychopacie, byłym komandosie poszukującym broni biologicznej od której - jego zdaniem - zaczęła się epidemia (Th' Big Yin), o facecie pomagającym kobietom w potrzebie - ale w zamian za coś (Special 2013). Do tego partnerujący scenarzystom rysownicy to naprawdę świetni fachowcy, jeśli chodzi o realistyczne aż do najdrobniejszych szczegółów ukazanie absurdalnie przerysowanej, zupełnie nierealistycznej przemocy, przemocy aż oszałamiającej jej natężeniem, stężeniem i tak przerysowanym, że momentami aż groteskowym okrucieństwem.
Jestem fanem.
Hunter S. Thompson Dziennik rumowy
Hunter S. Thompson Lęk i odraza w Las Vegas
Hunter S. Thompson Hell's Angels. Anioły piekieł
Lęk czytałem już kiedyś - po latach zbiorczo ogarnąłem całego Thompsona, do jakiego udało się dotrzeć. O tych książkach, jak i o samym autorze, zapisano kilometry stron i całe gigabajty, nie ma sensu, bym się powtarzał. Nie wiadomo, gdzie zaczyna się literatura a kończy reportaż. Autor usiłuje zawsze dotrzeć do istoty rzeczy, pozostaje wierny swoim przekonaniom, nie waha się porzucić i tak niemożliwej do osiągnięcia obiektywności (lub wręcz przeciwnie - stara się opisać dane zjawisko jak najbardziej bezstronnie, ocenę zostawiając czytelnikowi - jak w Aniołach piekieł). Fascynująca postać, fascynujące historie, fascynujące czasy.
Marta Abramowicz Zakonnice odchodzą po cichu
Brawa dla autorki, że jej się chciało. Książka, którą odebrałem wbrew pozorom bardzo osobiście. Nie żebym chciał zostać kiedykolwiek księdzem bądź zakonnikiem, jednak rozumiem mechanizmy, które popychają osoby potrzebujące bliskości, przepełnione lękiem, pragnące odnaleźć sens życia - lub po prostu osoby zmanipulowane - w mury klasztorne. Kościół żeruje na takich skrzywdzonych przez dyskurs hegemoniczny ludziach, przemiela ich i przerabia w aparatczyków, którzy spaczone wzorce dyscypliny opartej na bezwarunkowym podporządkowaniu i strachu przed bożym gniewem rozsiewają dalej. Tym bardziej cieszą przedstawione historie, przynajmniej parę dusz opamiętało się w porę, dokonało czegoś iście heroicznego - przeciwstawiło się wszystkim uwarunkowaniom, którym w danej chwili podlegały. Kiedyś sam byłem bardzo mocno religijny. Pamiętam dzień, w którym przestałem. Poczułem, jakby spadły mi klapki z oczu. Miałem wrażenie, jakbym po raz pierwszy w życiu widział świat wokoło w całej jego złożoności i wszystkich odcieniach szarości.
Wracając do książki, w przeciwieństwie do autorki nie wierzę w możliwość reformy, nie uznaję podziału na tych dobrych kościelnych (zdemokratyzowane zakony męskie, zakony żeńskie z zachodu) i czarne owce tkwiące mentalnie w średniowieczu. Instytucja jako taka pasie się na krzywdzie i robieniu wody z mózgu zmanipulowanym masom. Wszystkie abrahamiczne monoteizmy to śmietnik historii, kupczący iluzją zbawienia i skrywający oczywistą prawdę o człowieku i świecie - że jesteśmy mięsem wiszącym w kosmosie na kawałku skały, wiszącym bez przyczyny i bez celu.
Jakiś taki optymistyczny w sumie wydźwięk książki - że coś powoli może i ruszy, że jakieś zmiany może nastąpią - skoro nastąpiły już na zachodzie - niezbyt do mnie przemówił. Jakby autorka trochę się przestraszyła wymowy książki, więc na poczekaniu znalazła np. zatroskanych anonimowych zakonników, pochylających się wraz z nią ze smutkiem nad przedstawionym problemem.
Mało jest także o jakimś szerszym backgroundzie społeczno-kulturowym. O lukach systemowych, które umożliwiają zaistnienie takich patologii jak opisane. O beznadziejnej edukacji, która nie potrafi dotrzeć do zagubionej młodzieży z fachowym wsparciem psychologicznym, a zamiast tego pozostawia ich na pastwę zorganizowanych systemów religijnych. O roli religii jako opium dla mas, o tej fałszywej świadomości, że pojadę klasykiem.
Trochę mnie raził styl autorki. Momentami za bardzo melodramatyczny.
Ale generalnie dobra książka. Każdy bezbożnik powinien przeczytać.
niedziela, 10 kwietnia 2016
Upływający czas #57
Nierzeczywistość wirtualna:
1) Na Steamie mam (jak na razie) 171 godzin w Grim Dawn. Przepoczciwa gra, duchowy sukcesor Titan Questa. Radosny hack & slash czerpiący z najlepszych wzorców gatunku.
Akurat w tym podgatunku komputerowych RPGów fabuła nie jest najważniejsza, mimo to dla mnie największym plusem jest właśnie niestandardowy worldbuilding, gdzieś między delikatnym steampunkiem, magicznym post-apo a weird westernem (chociaż można zauważyć, że odejście od stereotypowego quasi-średniowiecza to szerszy trend utrzymujący się od jakiegoś czasu - wspomnijmy chociażby momentami podobne [i wcześniejsze] post-steampunkowe magiczne post-apo Path of Exile, znacznie bardziej "typowo-steampunkowe" Torchlight 2 czy również eklektyczną serię The Incredible Adventures of Van Helsing).
Tak czy owak, gdyby tylko Grim Dawn działał bardziej stabilnie na kompach z XYZ-rdzeniowymi procesorami bez ręcznego grzebania w koligacji przy każdym uruchomieniu, to byłoby idealnie.
Ruchome obrazki:
2) The Lobster (2015, Giorgos Lanthimos)
Wizja świata w którym dopasowanie się do obowiązujących reguł, nawet za cenę pozostania wiernym sobie (jak to patetycznie brzmi) zawsze jest nośna. Ukazanie hipokryzji relacji międzyludzkich, trudu dogadania się z kimkolwiek i prób rozpaczliwego znalezienia czegokolwiek co sprawia że nie jesteśmy sobie obcy również w czasie bycia w związku też jest nośne.
A w gruncie rzeczy była to historia o tym, że w każdej sytuacji i w każdym środowisku jesteśmy poddani najróżniejszym uwarunkowaniom, którym podlega nasze przetrwanie jako takie. Dość pesymistyczne, gdyż ukazuje niemożność wyrwania się spod uwarunkowań (a także, bardziej literalnie, spod władzy rozmaitych instytucji, także tych nieformalnych, także spod władzy dominujących przekonań). Nawet zmiana jednych uwarunkowań na drugie, nawet bunt również oznacza konieczność dostosowania się - tyle, że do tej drugiej strony, która nie zaistniałaby bez pierwszej - i która nadaje sens trwania tej pierwszej.
A technikalia? No spoko, jest całkiem surrealistycznie; wyblakłe krajobrazy i cudownie miotający się we własnym życiu i emocjach Colin Farrell.
3) Na granicy (2016, Wojciech Kasperski)
O wow, polski thriller oparty na starych, sprawdzonych wzorcach, do tego z akcją osadzoną w Bieszczadach. Naprawdę dobry trailer, zachęcił do pójścia do kina. Czyżby w końcu polski film który da się obejrzeć?
Tragedia rodzinna, ojciec pogranicznik zabiera dwóch synów do opustoszałej chaty (no, dobra, więcej niż chaty ale powiedzmy) w Bieszczadach żeby z miastowych nastolatków zrobić "mężczyzn" i podreperować rozsypujące się rodzinne relacje. Na miejscu pojawia się jednak tajemniczy nieznajomy, uzbrojony i niebezpieczny.
Konwencja to samograj - trochę ze slashera o nocy na odludziu, trochę z thrillera o maniaku wchodzącym komuś do domu (home invasion). Dorzucono trochę "polskich realiów" (kurwa, dupa, cipa, chuj, jebać, zajebać, itd., + wódka). Przynajmniej nie silono się na jakiś głębszy/zaangażowany przekaz ani na artyzm, zrobiono kino rozrywkowe spełniające swoją rolę. Obraz o gęstym, przygnębiającym klimacie, gdzie wszyscy mają coś za uszami.
Z aktorów najlepiej wypadł Marcin Dorociński w roli tego złego. Andrzej Chyra jako zgorzkniały ojciec - nic wielkiego, Andrzej Grabowski - menelowaty jak zazwyczaj. Dwójka nastolatków - również nic wielkiego.
1) Na Steamie mam (jak na razie) 171 godzin w Grim Dawn. Przepoczciwa gra, duchowy sukcesor Titan Questa. Radosny hack & slash czerpiący z najlepszych wzorców gatunku.
Akurat w tym podgatunku komputerowych RPGów fabuła nie jest najważniejsza, mimo to dla mnie największym plusem jest właśnie niestandardowy worldbuilding, gdzieś między delikatnym steampunkiem, magicznym post-apo a weird westernem (chociaż można zauważyć, że odejście od stereotypowego quasi-średniowiecza to szerszy trend utrzymujący się od jakiegoś czasu - wspomnijmy chociażby momentami podobne [i wcześniejsze] post-steampunkowe magiczne post-apo Path of Exile, znacznie bardziej "typowo-steampunkowe" Torchlight 2 czy również eklektyczną serię The Incredible Adventures of Van Helsing).
Tak czy owak, gdyby tylko Grim Dawn działał bardziej stabilnie na kompach z XYZ-rdzeniowymi procesorami bez ręcznego grzebania w koligacji przy każdym uruchomieniu, to byłoby idealnie.
Ruchome obrazki:
2) The Lobster (2015, Giorgos Lanthimos)
Wizja świata w którym dopasowanie się do obowiązujących reguł, nawet za cenę pozostania wiernym sobie (jak to patetycznie brzmi) zawsze jest nośna. Ukazanie hipokryzji relacji międzyludzkich, trudu dogadania się z kimkolwiek i prób rozpaczliwego znalezienia czegokolwiek co sprawia że nie jesteśmy sobie obcy również w czasie bycia w związku też jest nośne.
A w gruncie rzeczy była to historia o tym, że w każdej sytuacji i w każdym środowisku jesteśmy poddani najróżniejszym uwarunkowaniom, którym podlega nasze przetrwanie jako takie. Dość pesymistyczne, gdyż ukazuje niemożność wyrwania się spod uwarunkowań (a także, bardziej literalnie, spod władzy rozmaitych instytucji, także tych nieformalnych, także spod władzy dominujących przekonań). Nawet zmiana jednych uwarunkowań na drugie, nawet bunt również oznacza konieczność dostosowania się - tyle, że do tej drugiej strony, która nie zaistniałaby bez pierwszej - i która nadaje sens trwania tej pierwszej.
A technikalia? No spoko, jest całkiem surrealistycznie; wyblakłe krajobrazy i cudownie miotający się we własnym życiu i emocjach Colin Farrell.
3) Na granicy (2016, Wojciech Kasperski)
O wow, polski thriller oparty na starych, sprawdzonych wzorcach, do tego z akcją osadzoną w Bieszczadach. Naprawdę dobry trailer, zachęcił do pójścia do kina. Czyżby w końcu polski film który da się obejrzeć?
Tragedia rodzinna, ojciec pogranicznik zabiera dwóch synów do opustoszałej chaty (no, dobra, więcej niż chaty ale powiedzmy) w Bieszczadach żeby z miastowych nastolatków zrobić "mężczyzn" i podreperować rozsypujące się rodzinne relacje. Na miejscu pojawia się jednak tajemniczy nieznajomy, uzbrojony i niebezpieczny.
Konwencja to samograj - trochę ze slashera o nocy na odludziu, trochę z thrillera o maniaku wchodzącym komuś do domu (home invasion). Dorzucono trochę "polskich realiów" (kurwa, dupa, cipa, chuj, jebać, zajebać, itd., + wódka). Przynajmniej nie silono się na jakiś głębszy/zaangażowany przekaz ani na artyzm, zrobiono kino rozrywkowe spełniające swoją rolę. Obraz o gęstym, przygnębiającym klimacie, gdzie wszyscy mają coś za uszami.
Z aktorów najlepiej wypadł Marcin Dorociński w roli tego złego. Andrzej Chyra jako zgorzkniały ojciec - nic wielkiego, Andrzej Grabowski - menelowaty jak zazwyczaj. Dwójka nastolatków - również nic wielkiego.
Aborcja dla każdego
(Z pewnością wolicie czytać, jak piszę o książkach, czy o czymkolwiek innym niż o własnych poglądach, w gruncie rzeczy nie lubię pisać o własnych poglądach, czasem jednak nie da się nie zajmować stanowiska, zwłaszcza jeśli aż się prosi, by je zająć.)
Jednostkowość jest złudzeniem. Wszystko, co uważamy za słuszne bądź niesłuszne zostało nam wpojone lub jest reakcją na to, co zostało nam wpojone. Tak naprawdę żadne z naszych przemyśleń nie jest nasze, bo i "my" jako tacy jesteśmy plątaniną najrozmaitszych uwarunkowań, zarówno zewnętrznych (kulturowych, historycznych, itd., wszystkich wzorców postępowania wraz z pozostaniem w obrębie określonego aparatu pojęciowego) jak i drzemiących w nas od zawsze (wyparte instynkty, nieuświadomione lęki, itp.). Całe życie to pasmo użerania się z tym, co Stirner określił mianem upiorów (zatrzymał się jednak w pół drogi, nie dostrzegając że jego własne poglądy to jak najbardziej również upiór, wyhodowany przez kontakt z wszystkimi upiorami z którymi sam się zetknął). Raz za razem staramy się dostrzec prawdziwy świat zza ścisłej zasłony pojęć i obrazów rzucanych na niego (ew. nie staramy się go dostrzec, tylko przyjmujemy za pewnik określoną narrację) przez niedoskonały aparat poznawczy, przez pryzmat własnych poglądów (przypomnijmy - nie mających wcale źródła w nas samych, w gruncie rzeczy zupełnie bezwartościowych, niezależnie od zajmowanych stron i barykad).
Niezależnie od tego, czy każda nowa osoba niefortunnie sprowadzona na ten padół łez, każdy kolejny plastikowy diament w tombakowej koronie stworzenia będzie przez całe życie borykał się z niepewnością swojego własnego statusu w ramach wszechobecnej, przytłaczającej ciemności bezgwiezdnych otchłani pośród których wisi pośród niczego zabiedzona, absurdalna planetka samozwańczych władców świata, czy też wręcz przeciwnie - czy przyjmie za swoje określony zestaw wartości, a strachem i gniewem będzie reagować na każdy inny zestaw, opierający się na równie kruchych i wątłych przesłankach - obecność tutaj każdej nowej osoby jest niepotrzebne. Pal licho wyimaginowanych bogów, spłowiałe honory i przechodnie ojczyzny, wszystko trwające mniej niż mrugnięcie oka w skali miliardów lat trwania wszechświata, życie to użeranie się z poszukiwaniem sensu tego wszystkiego, co istnieje wokół, i z nadaniem sobie samemu określonego sensu. Nieważne, czy znajdzie się wystarczająco mocny upiór by swoimi kłamstwami zaspokoić potrzebę wiary w cokolwiek, czy też pozostanie jedynie cyniczny hedonizm lub inne sposoby radzenia sobie ze światem i z sobą w świecie, stało się - zaistnieliśmy - i nikt, i nic nie uratuje nas przed nami samymi. Sprowadzanie tutaj kolejnych osób jest niepotrzebne, w długiej perspektywie czasowej nie mamy nikomu niczego do zaoferowania, więc aborcja powinna być dostępna bez ograniczeń, podobnie jak eutanazja, i to bez wchodzenia w szczegóły, w którym miejscu zaczyna się człowiek.
Stopniowe wyzwalanie się z plątaniny uwarunkowań, próba dotarcia do tego, czym było się na początku, czym można byłoby się stać, zawsze wiąże się z eksploracją tkwiącej pod nieskończoną ilością piętrzących się masek ciemnością, bo nie ma tam niczego innego poza ciemnością. Jeśli nie istnieje obiektywna prawda, nawet obiektywny prawdziwy świat - żadna partykularna nie jest warta naszego zainteresowania, nawet jeśli jakąś uznajemy w chwili samozadowolenia za własną. Pisma śnięte takich czy innych religii, wszystko owoce czasów w jakich powstawały i wszystkich ograniczeń umysłów które je spisywały. Wszystkie opisujące wizje świata dostosowane do mentalności ludzkości dawno minionych wieków, wszystkie co do jednej - dziedzictwo dawno zapomnianych upiorów. Dochodzi do tego wpływ najpotężniejszych upiorów - upiorów języka. Język stwarza świat. Język stwarza sposób myślenia. Język zawiera nacechowanie używanych słów. Ale sam język stwarza się w ramach kultury używającej go. Dawno martwe języki tłumaczone na istniejące obecnie odrywa się od całego tła kulturowego, społecznego i skomplikowanej pajęczyny relacji międzyludzkich zamierzchłych, przebrzmiałych czasów. Cały ich "ezoteryczny" sens trafia szlag.
Dlatego też nie tylko śnięte pisma ludzkości, cały bagaż doświadczeń nagromadzony przez wieki, wszystko jest warte tyle, co pył na wietrze. Dobra kultury, moralność, etyka, itd - podpałka pod swój swój własny pogrzebowy stos.
Spokój, wygoda, pogodzenie się z bezsensem, mdły hedonizm albo gorący duch pustelnictwa w imieniu Niczego - o ileż dobrze by było traktować innych rozbitków na niebieskiej planecie w sposób wolny od wszelkich uwarunkowań, jak istoty wyprzęgnięte z wszelkich punktów odniesienia, pozbawione tożsamości.
Oczywiście, to niemożliwe. Agambenowa wspólnota bohaterów kreskówek jest ciekawym konstruktem, ale bez przełożenia na cokolwiek, niby nadchodzi ale wątpliwe, że dojdzie gdziekolwiek. Patchworkowe, fragmentaryczne frankentożsamości współczesnego człowieka to wszystko, co mamy.
Dlatego ludzkość powinna stopniowo wymrzeć, łagodnie i z pogodnym pogodzeniem się z losem, a wcześniej dążyć do wykorzenienia wszystkich źródeł uwarunkowań lub zastąpić je uwarunkowaniami każącymi odnosić się do siebie ze zrozumieniem i współczuciem - w końcu wszyscy wisimy na tej samej skale unoszącej się w kosmicznej pustce.
Z drugiej strony moje poglądy to także upiór, kolejny w niekończącym się korowodzie upiorów. Przynajmniej instytucja Państwa powinna zachować idealną neutralność w świecie skłębionych pojęć i burz wzbudzanych przez przetaczające się narracje. Uwarunkowania modyfikowane są przez wiele czynników - tożsamości roszczące sobie prawo do nieomylności i narzucające się ogółowi są jak komórki rakowe, ich przerzuty jedynej najprawdziwszej w ich własnym mniemaniu prawdy infekują kolejne elementy przestrzeni publicznej i instytucji nieformalnych. To kwestia bycia szczerym samym ze sobą. Nie można pozwolić kościołowi katolickiemu i jego poplecznikom na splugawienie do końca dyskursu hegemonicznego - tak, jak nie można by było pozwolić czemukolwiek innemu na to samo, gdyby cokolwiek innego i zarazem równie żarłocznego miało tu szansę się rozwinąć.
* * *
A jeśli się to nie uda, całe szczęście, są jeszcze kraje, gdzie jeśli katolicy nie chcą aborcji, to jej nie przeprowadzają, lecz swoje poglądy zachowują dla siebie, zamiast chcąc "zbawić" wielomilionowy kraj wbrew woli sporej części mieszkańców tego kraju. Takim krajem są np. Czechy. Żaden abrahamiczny monoteizm nie trzyma się tam mocno, ogół mieszkańców nie uważa się za przedmurze czegokolwiek ani nie reanimuje swojej historii traktując ją jak teraźniejszość. Czechy mają też ten plus, w przeciwieństwie np. do Islandii, Kanady, Australii, że bez problemu (no, z minimalnym problemem związanym z samym faktem zorganizowania transportu) dałoby się tam przewieźć ładne parę tysięcy książek i innych klamotów. A i język nie jest taki trudny do nauczenia się. No ale pożyjemy, zobaczymy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)