Hakim Bey, czyli
Peter Lamborn Wilson, to postać niezwykle intrygująca. Dawny
tradycjonalista integralny, uczeń myślicieli tej rangi co Frithjof
Schuon, sufi i gnostyk uciekający z Iranu przed islamską rewolucją;
utrzymujący kontakty z francuską Nouvelle Droite; mag chaosu,
okultysta, neopoganin, łączący wątki islamskie (w ujęciu sufizmu
zmiksowanego z czarnym islamem i wierzeniami Indian Ameryki
Północnej) z Maxem Stirnerem, sytuacjonizmem i ociekającą
psychodelikami kontrkulturą lat '60-70. Anarchista, ale jedyny w
swoim rodzaju. Samozwańczy prorok dla grupy wielbicieli lub też –
dla przeciwników – przypadek bardziej psychiatryczny, niż
polityczny.
Murray Bookchin
poświęcił mu dużą część swojej krytycznej analizy o
„anarchizmie stylu życia”, jeszcze zanim się sam obraził na
to, że nikt go nie słucha. Użytkownicy libcom.org snują o Beyu
rozmaite teorie – wg jednej z nich jego prawdziwe personalia
również nie są prawdziwe.
Na dodatek nad tym
sympatycznie wyglądającym staruszkiem o aparycji pomiędzy
podstarzałym hippisem i kloszardem unosi się mroczny cień –
zdarzyło mu się kiedyś pisać dla periodyków organizacji
promujących „dobrą pedofilię”.
Co właściwie Bey
proponuje w swojej chyba najbardziej znanej książce?
W sumie wszystko i
nic. Ślizga się po pojęciach, rzuca setkami terminów, podanych na
dodatek w rozmaitych (re)interpretacjach, skacze z tematu na temat,
przywołuje na swoich świadków wręcz sprzeczne ze sobą nurty i
zjawiska.
Jego anarchizm w
swoich najgłębszych podstawach ma cyniczny uśmieszek postaci
naszkicowanej przez Fryderyka Engelsa w czasie kilku spotkań Die
Freien. Podobnie jak dla Maxa Stirnera, anarchizm Beya nie dotyczy w
sumie określonego ideału społeczeństwa rządzącego się bez
władzy, bez hierarchii i bez prywatnej własności środków
produkcji, tylko maksymalizacji jednostkowej wolności każdego
człowieka tu i teraz. Anarchizm miałby być narzędziem do
uzyskania autonomii kiedy i jak to możliwe, bez nadawania pojęciu
„wolności” cechy absolutu, wielkiej Idei (stirnerowskiego
„upiora”) w imieniu której anarchista miałby wyzionąć ducha
na barykadach takiej czy innej ruchawki.
Hakim Bey zabija
więc to, co zostało współcześnie z anarchizmu, zanim pojęcie to
zostało do reszty zdewastowane z jednej strony przez prymitywistów
a z drugiej przez libertarian. Swoją drogą, autor omawianej książki
trzymał swego czasu sztamę zarówno z jednymi, jak i drugimi.
Anarchizm staje się sztuką dla sztuki – pozbawiony zupełnie
szansy oddziaływania na płaszczyźnie politycznej sensu stricto.
Zabawką dla rozpieszczonych i ześwirowanych burżujów w stylu
samego Beya – jak argumentują jego przeciwnicy.
Autor analizuje
„tymczasową strefę autonomiczną” na przykładach. Nie
definiuje jednak tego pojęcia jako takiego. Nie ma w tym nic
dziwnego – temporalność, rozmycie i przenikanie unosi się nad
czytelnikiem w czasie lektury. „TSA” miałaby być
(niedo)określonym miejscem lub stanem, w którym ci, którzy się
tam znaleźli, mieliby maksymalizować swoją wolność i cieszyć
się życiem. Skojarzenia ze staruszkiem Stirnerem znów narzucają
się same – ot, Związki Egoistów przeniesione w XXI wiek (no,
jeszcze w końcówkę XX-go) z całym dobrodziejstwem inwentarza i
oceanem sprzeczności.
Jednymi z
pierwszych TSA miały być twory nazwane przez autora mianem
„pirackich utopii”. Tak, morskich rabusiów Bey zalicza w poczet
anarchistów, uwypukla demokratyczne zasady panujące na okrętach, z
grubsza tytularną funkcję kapitana, równość przy podziale łupów,
pływanie od horyzontu po horyzont po pustej przestrzeni jako dosyć
romantycznie pojęty udział w wolności, itd.
Niestety nie mam
wystarczającej wiedzy historycznej, by móc jasno stwierdzić, czy
autor nie przesadza. Sam zaś autor nie podaje żadnych przypisów,
najprędzej uważając, że dla jego czytelników wszystko o czym
pisze jest jasne – no niestety nie jest. Kwestia na ile okręty
pirackie były demokracją bezpośrednią w działaniu a na ile wojną
wszystkich przeciw wszystkim pozostaje więc dla mnie otwarta.
Później jest
tylko lepiej. Ostatnią nowożytną TSA miała być... Regencja
Fiume, rządzona przez awanturnika i proto-faszystę Gabrielle
D'Annunzio. Bey opisuje, jak do Fiume zjeżdżały się kolorowe
ptaki z całego ówczesnego świata, społeczni i religijni heretycy,
odmieńcy, wyrzutki wszelkiej maści, wagabundy i poszukiwacze
przygód. Faktem jest, że naczelną zasadą organizującą życie
społeczne Fiume, co zostało zapisane w konstytucji tego
efemerycznego tworu była muzyka, również znane są fakty, że
D'Annunzio korespondował z i bardzo sobie chwalił Lenina, samemu
będąc syndykalistą. Flota miasta wzięła nazwę od
średniowiecznych piratów nawiedzających tamte okolice, tworzyli ją
członkowie portowych związków zawodowych. Znów jednak nie jestem
w stanie określić, w jakim stopniu autor przesadza.
Czasem może się
zdarzyć, że członkowie jakiejś TSA po prostu znikną. Stało się
tak, gdy grupa osadników protestanckich udała się do „Croatan”.
Dla autora, inspirującego się zarówno heretyckimi odmianami islamu
jak i wierzeniami Indian, biali osadnicy opuszczający swoje osady i
porzucający ich zasady, religię, itd., którzy następnie w
niedostępnej dziczy tworzyli nowe, niejako „wtórne” plemiona
wraz z lokalna ludnością, a w późniejszym okresie także ze
zbiegłymi czarnoskórymi niewolnikami wydali się o tyle
fascynujący, że tworzyli od podstaw coś zupełnie nowego,
odrzucając jednak to, co znali wcześniej.
Gdy nie ma się pod
ręką przyjaciół, zawsze też można zrobić sobie TSA samemu.
Wystarczy zażyć LSD. Lub cokolwiek. Świat wykreowany przez
zaburzoną gospodarkę hormonalną w mózgu też autor uznaje za
pełnoprawną TSA. Cóż.
To wszystko
powyższe nie oznacza jednak, że „Tymczasowa Strefa Autonomiczna i
innej eseje” to zła książka nawiedzonego wariata. Lubię
myślicieli nietuzinkowych, ekstremistów dla samego ekstremizmu –
w sensie poznawczym wszystkie takie jednostki czerpiące z
najróżniejszych źródeł, skonfliktowane ze wszystkimi wokoło, a
mimo to trzymające się jasno i wyraziście własnych przekonań są
naprawdę fascynujące i zasługują na odnotowanie swojej obecności.
Bey pokusił się o
odrobinę rozważań o współczesnym społeczeństwie konsumpcyjnym.
Nie zrobił tego tak błyskotliwie jak w „Millennium” (książka
wydana kiedyś w Polsce, w koszmarnym przekładzie i
najprawdopodobniej bez korekty), ale zauważył kilka interesujących
rzeczy. Co prawda, nie on pierwszy, ale zawsze. Wpisuje się on w
narrację o wyzysku Peryferiów przez Centrum oraz podział świata
na Pierwszy, Drugi (który implodował jego zdaniem wraz z upadkiem
ZSRR i wylądował jako Półperyferia w Pierwszym, wtedy zaczął
się XXI wiek) i Trzeci. Postuluje organizacje społeczności, TSA i
czegokolwiek na zasadzie sieci, ze swobodnym przepływem elementów
tożsamości, ale bez narzucania komukolwiek czegokolwiek – co jest
wyraźnym odwołaniem np. do koncepcji „kłącza” Deleuze'a.
Zauważył, że system kapitalistyczny sprzedaje jako dobra luksusowe
to, co kiedyś sam zniszczył lub sprowadził do folkloru. Fascynacja
internetem później mu przeszła, tutaj jeszcze głosi możliwość
powstania TSA w internecie – faktycznie, np. fora w sieci TOR,
pełne wątków z pedofilską pornografią i kącikami porad w stylu
„jak ukryć zwłoki” faktycznie są wolne od władzy dowolnego
państwa, ale nie wiem, czy rzeczywiście autorowi chodziło o coś
takiego.
Wreszcie pojawia
się też trochę ogólnych obserwacji w duchu Baudrillarda –
postsytuacjoniści myślą podobnie. To, co dla Francuza stanowiło
iście gnostycką tragedię, czyli np. znikanie, rozmycie się w
świecie obrazów, dla Beya stanowiło w ostateczności narzędzie do
wolności. I to jest chyba najcenniejsze spostrzeżenie z całej
książki. Potem autor i tak zrobił z niego metafizyczny koszmar,
nawołując do pomieszania współczesnych technologii
informatycznych z „mentalnym paleolitem”, ale pominę to
milczeniem.
Podsumowując,
Hakim Bey (czy jak mu tam) to bez wątpienia enfant terrible
współczesnego anarchizmu. Z pewnością jest szalenie inteligentnym
i oczytanym myślicielem, do tego w miarę oryginalnym, jak na
dzisiejsze czasy, nie raz błyszczy erudycją, ma bardzo żywy,
intensywny styl, plastycznie odmalowuje słowem obrazy, nawet, jeśli
pisze o wydarzeniach i postaciach historycznych. Jego myśl może być
inspirująca – w aspekcie jednostkowym (zresztą innego autor zdaje
się nie zauważać), osobistym. Na pewno swoimi spostrzeżeniami
wymusza na czytelniku reakcję, opowiedzenie się za tym, lub
przeciwko temu.
Ale
dla mnie interesujące jest wszystko, co otarło się o Stirnera.
Ciekawe, czy Bey czytał Ernsta Jüngera. „Eumeswil” czy
„Afrikanische
Spiele” z pewnością mogły by dostarczyć mu ciekawych
przemyśleń.