Klik! |
Tufa Wędrowca już na niniejszym blogu przedstawiałem. Wiele lat temu. Na tyle dawno, że dobrze mi zrobiło odświeżenie sobie tej pozycji (i może lepiej w link do mojej - ekhm - recenzji z roku 2011 nie klikajcie, co?). Okazja ku temu nadarzyła się sama. Pewnego dnia w czasie miłego spędzania chwili wolnego czasu w lokalu należącym do sieci księgarnio-kawiarni zauważyłem tę książkę stojącą na półce z literaturą anglojęzyczną. Wydanie z 2014 roku, Gollancz (imprint Orion Publishing Group), Wielka Brytania. Pierwsze opowiadanie (nie chronologicznie pierwsze) w pierwotnej wersji autor popełnił w 1976 roku, ostatnie w 1986. Użyty papier (eko, z recyklingu) (a może to zasługa użytego atramentu lub farby drukarskiej?) ma miły, intensywny zapach.
Tuf Wędrowiec był jedną z pierwszych książek należących do szeroko pojętego science-fiction, jaką w życiu czytałem. Po raz pierwszy natrafiłem na nią w miejskiej bibliotece w rodzinnym mieście jeszcze w pięknych i beztroskich czasach późnej podstawówki. Wtedy jej lektura była dla mnie istnym objawieniem, tym bardziej, że nie miałem jej do czego porównać, wyróżniała się znacznie pośród rozmaitych innych pozycji wtedy przeze mnie wchłanianych plastycznością i złożonością świata przedstawionego, ciekawymi rozwiązaniami fabularnymi, nietuzinkowymi bohaterami, umiejętnościami pisarskimi autora.
Po latach przeczytałem oryginał, niedawno skończyłem, muszę przyznać, że był to dla mnie zimny prysznic (w sumie dobrze, w końcu jest tak diabelnie upalnie). Świat przedstawiony okazał się być dosyć plastikowy, rządzące nim prawidła absurdalnie naiwne, postacie - oprócz tytułowego bohatera - pozbawione głębi, pełniące w większości jedynie rolę dekoracji, gadających głów zlecających questy. Jedyne co po latach nadal się broni to sam pomysł, umiejętności pisarskie autora (ta książka jest naprawdę dobrze napisana, na tyle dobrze, że przy ogólnej czytadłowatości - w końcu mamy do czynienia ze space operą - nie mogłem się od niej oderwać) oraz jego wyobraźnia, którą nieźle rozruszał przy tworzeniu kosmicznych bestii, zwierząt i rozumnych ras.
Jest to zbiór opowiadań, tyle że opowiadań złączonych w jeden chronologiczny ciąg, z początkiem, rozwinięciem i finałem akcji. Tuf jest kosmicznym kupcem. Wysokim, łysym mężczyzną. Jest flegmatykiem, nieco stoickim. Potrafi przegadać każdego, i to przegadać inteligentnie, na dodatek bez podnoszenia głosu. Jest przy tym słowny i trzyma się sztywno swoich zasad oraz raz danego słowa. Ma szczęście do hazardu i podejmowania ryzyka - na końcu zawsze jego wypływa na wierzch. Jest wegetarianinem. Uwielbia koty.
Tuf przypadkiem staje się posiadaczem Arki, mającego ponad 30 kilometrów długości ogromnego seedshipu należącego niegdyś do nieistniejącego od setek lat Federalnego Imperium (w skład tej obrastającej mitami grupy politycznej wchodziły m.in. Ziemia i Prometeusz), a dokładnie formacji o nazwie Ecological Engineering Corps. Na okręcie znajdują się próbki DNA roślin, zwierząt, bakterii, grzybów, itd. pobranych z tysięcy planet wraz z kompletnymi instalacjami do klonowania i przyśpieszania wzrostu. Okręt ten to potężna broń biologiczna, zdolna w mgnieniu oka niszczyć ekosystemy całych planet - lub tworzyć kompletnie nowe ekosystemy od zera, przy użyciu istniejącego życia lub zaprojektowanego na miejscu.
Tuf rozpoczyna więc swoją karierę jako samozwańczy inżynier-genetyk, lata od galaktyki do galaktyki oferując swoje usługi. Wszędzie, gdzie się pojawia wzbudza zdumienie, czasem przy okazji realizowania zamówień zdarza mu się obalać lokalne systemy religijno-społeczno-polityczne, zwłaszcza wtedy, gdy uderzają w jego przekonania (opowiadanie A Beast For Norn, gdzie rozwala lokalny zwyczaj związany z walkami zwierząt lub przejmujące historie o świecie borykającym się z przeludnieniem i panującą religią akcentującą rozmnażanie się - Loaves and Fishes, Second Helpings, Manna From Heaven). Mimo tego, że opowiadania traktują o inżynierii genetycznej i ingerowaniu w ekosystemy planet na poziomie - dosłownie - kosmicznym, przygody Tufa mają silny wydźwięk pro-ekologiczny i często zawierają krytykę przeciw zastałym i szkodliwym tradycjom oraz religijnemu fundamentalizmowi.
Autor posługuje się łatwym do zrozumienia językiem. Nie używa ani zbyt wielu neologizmów (za wyjątkiem nazw własnych), ani terminologii fachowej. Dialogi Tufa to majstersztyk, jego język również, jego powolne dochodzenie do sedna sprawy nawet w sytuacjach kryzysowych, nadużywanie zwrotów grzecznościowych balansujące na granicy kpiny, jego pozorna powolność ale i błyskotliwość rozumowania i argumentowania to jedne z najjaśniejszych zalet książki.
Fascynująca jest sama koncepcja seedshipów, a Arki w szczególności. Gargantuiczny okręt, dryfujący w kosmosie, na pokładzie którego znajduje się wiedza i technologia zaginiona w odmętach czasu po rozpadzie Federalnego Imperium (co zamieszkaną przez ludzi część kosmosu cofnęło w rozwoju o całe lata, trochę jak po zagładzie Imperium w Fundacji Asimova ale nie aż na taką skalę), plątaniny klaustrofobicznych korytarzy, przejścia wiodące z nieznanego w nieznane - wielka szkoda, że autor nie napisał ani jednego opowiadania o samotnej eksploracji statku przez Tufa, już po tym, gdy został jego jedynym posiadaczem. Taka sceneria pasowałaby wręcz do horroru. Z drugiej strony niewiarygodnie naiwnym ze strony autora było uczynienie z Tufa jedynego członka załogi (nie licząc gromadki kotów) odnalezionej na rubieżach kosmosu Arki.
Podsumowując - na pewno zweryfikowałem po latach swój zachwyt tę książką. W sumie to jest tylko tylko lub aż space opera, naiwna i mało skomplikowana, na pewno nie jest to przełomowe arcydzieło, za jakie tę książkę miałem jeszcze parę lat temu. Mimo tego dzieło Martina może się podobać, w swojej kategorii jest naprawdę dobre, autor późniejszej Gry o tron nie schodzi poniżej pewnego poziomu (czego nie można powiedzieć o redagowanych przez niego antologiach, ale to inna historia).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze są moderowane - to dobra ochrona przed spamem i trollami.