czwartek, 18 sierpnia 2011

George R. R. Martin "Tuf Wędrowiec"

Nigdzie nie mogłem znaleźć okładki w jakimś sensowniejszym rozmiarze, pewnie jest gdzieś w bezmiarze Sieci, ale w sumie to nie chciało mi się zbytnio szukać mroczno i komunistycznie.
Autor jest znany ostatnimi czasy - jakaś telewizja pokusiła się o ekranizację (telewizjację?) Gry o tron. I jeśli Gra o tron jest przynajmniej tak samo dobra jak tenże stary już zbiór opowiadań o Havilandzie Tufie, to chyba będę musiał ją przeczytać. Co do serialu to się nie wypowiem, bo telewizja śmierdzi i zaraża rzeżączką, a torrenty na razie zapchane.
Jak wspomniałem w zdaniu wyżej, Tuf Wędrowiec to zbiór opowiadań. Różnych opowiadań, które, z tego co wyczytałem na necie, były już wcześniej publikowane to tu, to tam. Głównym ich bohaterem jest postać tytułowa, czego można było w sumie się domyślić bez problemu.
Rzecz się dzieje w odległym kosmosie, czasie i przestrzeni. Poszczególne opowiadania składają się w z grubsza chronologiczną całość, jednak formalnie każde z nich jest osobną całością, chociaż nie polecałbym rozpoczęcia czytania od np. ostatniego - gdyż nic się nie zrozumie. Tak czy siak, książka zaczyna się - zgodnie z najlepszymi standardami - od trzęsienia ziemi. Umierający człek grzebie drugiego. Byli to członkowie jakiejś ekspedycji, na pewną odległą planetę, by tam trochę cywilizacji zasiać czy w celach humanitarnych, czy handlowych, chuj wie w sumie, czytałem tą książkę z 7-8 lat temu, a przypomniało mi się o niej niedawno, tak czy owak, nie jest to ważna aż tak. Dwójka przybyszy nie uwzględniła bowiem legend tubylczych o "słońcu śmierci", które cyklicznie, raz na kilka pokoleń zabijało większość żywych istnień na planecie, ot, tak. Ostatni pozostały przy życiu członek ekspedycji nagrał swoje słowa.
Nagrane słowa zostały znalezione przez grupkę poszukiwaczy przygód (czy innych jakiś; nie ważne w sumie). Musieli się jednak jakoś dostać na tamtą planetę, więc potrzebowali statku. Wynajęli statek handlowy od ekscentrycznego kupca Havilanda Tufa, wegetarianina i miłośnika kotów, z nim samym jako pilotem. Jak się bowiem okazało, "słońce śmierci" okazało się być jednym z ostatnich (albo w ogóle ostatnim) sprawnym, porzuconym w przestrzeni gigantycznym, gargantuicznym wręcz okrętem Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego. Na okręcie zgromadzono próbki żywych istot, zwierząt, roślin, bakterii i wirusów, i czego tylko jeszcze dusza zapragnie, ze światów martwych, żywych, z dawnej Ziemi (np. są dinozaury), z przyszłości, przeszłości i teraźniejszości milionów światów, znanych, nieznanych, zamieszkałych i nie. Miał autor rozmach, kreując świat przedstawiony.
Na skutek różnych wydarzeń, Tuf pozostaje jedyną żywą osobą na okręcie, gdyż ci, którzy wynajęli jego usługi, nie przeżyli konfrontacji na pokładzie statku. Następnie Tuf uczy się szybko podstawowej obsługi systemów okrętu, by wskrzesić (sklonować) swojego kota, który też po drodze ucierpiał... i tak się to zaczyna.
Tuf mianuje się inżynierem-ekologiem, i rusza w przestrzeń na pokładzie potężnego okrętu, by wynajmować swoje usługi różnym światom. Rzecz jasna, niektórzy chcą przejąć okręt, inni wykorzystać Tufa do sprowadzenia zagłady na całe światy - ale Tuf pozostaje wierny wyznawanej etyce, i wszędzie tam, gdzie się pojawia, walczy z obskurantyzmem, zaściankowymi zwyczajami, fanatyzmem religijnym i militaryzmem, wywracając do góry nogami nieraz całe kultury i światopoglądy milionów. Zaś w ostatnim opowiadaniu, najcięższym pod względem poruszanych problemów, Tuf mianuje się Bogiem, gdyż dochodzi do wniosku, że nie sprawdził się jako inżynier. Heh, cóż, jak już wspomniałem, to ekscentryk, czasem snob, no i momentami mało przyjemna postać, chociaż intrygująca i charyzmatyczna.
Jeśli ktoś nie czytał, a ma taką okazję, to polecam.