piątek, 10 lutego 2012

Dwa koncerty

1) Phoenix Rising 2012 w Krakowie, 21.I.12

Koncert przeniesiony z października czy tam z kiedyś, ostatecznie trafił do Hali Wisły. Przed koncertem piwo na miasteczku AGH (swoją drogą, związana jest z tym zabawna anegdotka - znajomy na lastfm napisał, że wcześniej jest tam before party. Napisał to dla żartu, nie spodziewając się, że przyjdzie sporo ludzi, ba, że zostanie wręcz cytowany na odpowiedniej stronie facebookowej nawet.), potem sam koncert. Samej organizacji jako takiej nie można zarzucić zbyt wiele, można było przygotować więcej miejsc w szatni, piwo mogło być tańsze i nie tylko w śmiesznie małym (przy takiej ilości ludzi) hmm bufecie. Merch był z Witching Hour (dużo porządnych rzeczy) i jakiś syf jeszcze plastikowy.
Ludzi dużo przyszło, większość smętne kuce, zarówno prawdziwki, jak i wersja gimnazjalna oraz ogrom stadiów pośrednich. Ja tam nie czułem potrzeby udowodnienia komukolwiek czegokolwiek więc na wytartą koszulkę Burzum ubrałem czerwoną koszulę wełnianą bo akurat była czysta pod ręką.
Nagłośnienie na Hali nie było jakieś specjalnie wyszukane, jednak wyraźnie - jak na mój słuch - niedomagało na samym Behemocie, na supportach nie odczuwałem tego aż tak.
Najpierw zagrał Deus Mortem, takie militarystyczne pandy black metalowe, dodatkowo wyświetlające wyświechtany do granic możliwości Begotten. Zagrali mało kawałków, których nie rozpoznałem, ogólnie niedawno powstali (chociaż członkowie przewijali się w składzie m.in. Azarath, Thunderbolt). Tak czy siak, srogi rozpieprz w starym, dobrym stylu, ich występ zachęcił mnie do zapoznania się z ich twórczością. Ich EPka kosztuje 15zł, może se kupię nawet.
Potem na scenę zawitało Morowe, grupa na zobaczeniu występu której zależało mi najbardziej, gdyż wielkim fanem jestem zarówno ich jak i większości projektów gdzie macza członka Nihil i jego ziomki z LTWB. Ciekawy image (coś jakby Nowa Huta + Anonymous), skład sceniczny rozbudowany znacznie, przewrotnie zaczęli od "Zakończenia" a potem było kilka znanych i lubianych szlagierów z "Piekły, labirynty, diabły", z czego największe wrażenie zrobił zagrany na końcu kawałek tytułowy z tej płyty. W sumie to właśnie na Morowe przyszedłem, a nie na headlinera, więc usatysfakcjonowany mogłem iść już w sumie sobie w siną dal, ale że po Morowych na scenie zawitał Blindead, to zostałem.
Moim skromnym zdaniem Blindead nie powinien grać przed kapelą death metalową a po kapelach black metalowych. Gra bowiem coś zupełnie jednak innego (lekko dronująco-ambientowy, psychodelizujący progresywny coś), czego stereotypowy fan tego bardziej mainstreamowego, behemothowego death metalu raczej nie przyswoi. Mnie osobiście występ Havoca i spółki bardzo przypadł do gustu, jednak wyraźnie widziałem, że część ludzi pod sceną, próbująca pogować do ściany jednostajnej dźwięku, nie za bardzo się tam potrafiła odnaleźć. Nie zrozumiałem tylko przekazu tego, co było wyświetlane nad sceną, cóż, wolałem nawet coś tak wyświechtanego jak Begotten właśnie.
Behemoth zaczął z czysto gwiazdorskim zacięciem. Najpierw wyświetlono cały "Lucifer" (w dobie youtubów i pokrewnych, niecenzurujących serwisów, pomysł dosyć chybiony), potem na scenę wtargnął zapowiadacz, najprędzej ten ich śmiechowy tekściarz z okultury, szybko przepłoszony przez niecierpliwych fanów. Tak czy siak koncert w końcu się zaczął. Szczerze powiedziawszy, wychwyciłem tylko jeden znany mi kawałek, Moonspell Rites, reszta zlała się jak dla mnie w jedną łupaninę bez polotu, gdyby nie przerwy pomiędzy utworami, nie wiedziałbym w sumie, gdzie co się zaczyna, a co kończy. Co jakiś czas ze sceny buchał ogień, po sali rozniósł się zapach płonących zniczy, co jakiś czas Nergal rzucał jakieś oklepane i wyświechtane teksty. Nie ujmując Nergalowi i spółce umiejętności, wytrwałości, itd. muszę subiektywnie stwierdzić, że takich ilości plastiku i sztuczności wylewających się ze sceny nie widziałem dawno. Fani z pewnością byli jednak usatysfakcjonowani, gdyż był to show na poziomie.
Z koncertu wyszedłem przed końcem, Behemoth mnie znudził, nie narzekam jednak, nie rozczarowałem się żadnym z supportów, z myślą o których w sumie tak poszedłem.

2) Skarżyskie Święto Fabryk, 28.I.12

Koniec świata - w moim rodzinnym mieście, w "klubie" znanym raczej z koncertów jakiś śmieciowych kapelek kinderpunkowych/reggae, nagle organizowany event noise/industrialny. Obawiałem się, czy w ogóle dojdzie do skutku, ze względu na zapewne znikome zainteresowanie, odbył się, jednak z zapowiadanych wykonawców dotarło ich tylko trzech. Dobre i to, zresztą, jak się okazało, było to całkiem wystarczające. Spora część za to widowni to po prostu stali bywalcy, grupka podstarzałych metali, która - podejrzewam - przychodzi tam niezależnie od tego, kto/co tam gra.
Pierwszym wykonawcą był kielecki projekt Sleep Sessions, projekt jednoosobowy niejakiego Dawida, z Kielc. Dawid okazał się zresztą bardzo sympatycznym człowiekiem, miałem okazję zamienić z nim kilka słów (mam też z nim przynajmniej dwoje wspólnych znajomych, hyhy). Tak czy siak, zaprezentował krótki ale intensywny set harsh noise'owy, nie można było się nudzić.
Po nim pojawił się projekt Evening with Deaf, nieznane mi ustrojstwo z Szydłowca (zza miedzy więc). Zaprezentowali coś znacznie dłuższego niż SS, ale mniej intensywnego, bardziej stonowanego. Tak czy siak, sympatyczne. Potem, z racji na to, że większość zapowiadanych wykonawców nie dojechała, nastąpiła improwizacja Sleep Sessions razem z Evening with Deaf. Bardzo twórcze hałasowanie wyszło.
Event został zamknięty przez grupę Berlin, która wykonuje specyficzny noise na zwykłych instrumentach (gitarze i perkusji). Czegoś takiego nie miałem jeszcze okazji chyba słyszeć, tak czy siak specyficzne ale fajne zdecydowanie.
Podsumowując, udana impreza, hałas, dym i jakieś wyświetlane niewiadomoco. I piwo nawet jakieś mało rozwodnione.

Bohdan Petecki "Strefy Zerowe"

Książka, po przeczytaniu której, zacząłem się intensywnie zastanawiać, czy przypadkiem Sapkowski nie jest fanem Peteckiego. Ale może to tylko zbieg okoliczności.
Tak czy siak, jest to nieco szorstkie technicznie ale przykuwające uwagę czytelnika dziełko s-f opowiadające o przygodach Thaala, funkcjonariusza specjalnej, doborowej jednostki wojskowej, przygotowanej do obrony pogrążonej w mdłym hedonizmie i jeszcze bardziej mdłym humanitaryzmie ludzkości. Członkowie Korpusu bardziej przypominają maszyny, niż ludzi. Nie chorują, są grupą mającą pełną zgodność immunologiczną, nie posiadają uczuć jako takich ("podłączeni" są pod psychotron, coś w stylu zbiorowej jaźni, która umożliwia pełne skupienie się na wykonywanym zadaniu), ich ciała pełne są elektronicznych usprawnień, dysponują wyposażeniem nieosiągalnym dla wszelkich innych formacji. Do tego stopnia są osobną "kastą" w ramach społeczeństwa, że sami określają zwykłych ludzi mianem "ludzików".
Rzecz jasna zwykli ludzie, pogrążeni w codziennym, błogim marazmie, traktują ludzi Korpusu w najlepszym razie z rezerwą, w najgorszym zaś z otwartą niechęcią lub wręcz wrogością.
Tymczasem po prostu nie ma zagrożeń, do jakich Korpus był pierwotnie przeznaczony, więc na co dzień jego funkcjonariusze po prostu robią za antyterrorystów. Jednak pewnego dnia Thaal zostaje wybrany, wraz z dwoma innymi sobie podobnymi, do zadania do jakiego był przygotowywany od zawsze. Wiele lat wcześniej na Ziemi odebrano sygnał z odległego świata, wysłano tam załogową misję, jednak kontakt się urwał, a los wysłanego statku i jego załogi pozostał nieznany. W tajemnicy przed opinią publiczną wysłano kolejną misję, dwa statki, które również zaginęły.
Na spotkanie nieznanego wysłano więc trzecią misję, pod kierunkiem Thaala. Wyprawa ta zmieni się jednak w niemalże metafizyczną podróż w głąb siebie, która członkom korpusu pozwoli odkryć swoje człowieczeństwo. Tajemnicza cywilizacja bowiem dysponuje specyficznymi urządzeniami, które oddziałują na emocje i uczucia ludzi, tworząc projekcje i wizje tego, co zostaje wydobyte z głębin psychiki. Zwykli ludzie szaleją, członkowie Korpusu poznają zaś to, czego ich mechanicznie i chemicznie pozbawiono. Oprócz tego, te obce urządzenia blokują jakąkolwiek łączność. Generują, czy też może są tytułowymi "strefami zerowymi".
Mamy więc polski pierwowzór niektórych pomysłów kojarzących się z filmem "Sphere"czy, pod względem klimatu nieco z "Event Horizon". No i jak na dłoni widać podobieństwa członka Korpusu z Wiedźminem. Ba, jeden z bohaterów nazywa się Riva. Podobnie jak Geralt, który ostatecznie chciał wręcz porzucić wiedźmiński stan, Thaal zaczyna się zastanawiać, ba, sam przerobił swój psychotron by zachować pamięć o uczuciach do dawnej ukochanej. Jeden i drugi na końcu poznaje i oswaja się ze swoim człowieczeństwem, którego się wypierał. Jeśli nawet Sapkowski zainspirował się pomysłem Peteckiego, to jednak nie można mu mieć tego za złe, bo szukanie człowieczeństwa i akceptacja dla samego siebie to tematy nieśmiertelne.
Książkę można znaleźć i przeczytać np. tutaj, jeśli ktoś lubi wyorbitowywać pojęcia.

Jerzy Grundkowski "Labirynt wyobraźni"

Zapomniana perełka znaleziona w morzu kurzu zalegającym na odległych półkach z książkami, gdzie na co dzień nikt prawie nie zagląda, bo i po co.
Zbiór opowiadań autora o którym w sumie nigdy nie słyszałem, opowiadań zakręconych, szalonych, wizyjnych i poplątanych, gdzie jawa miesza się ze snem, gdzie bohater zostaje poddany pod działanie czegoś, czego nijak nie rozumie i co - w skrajnych przypadkach - bawi się nim. Dodatkowo jedna ciekawa antyutopia, pokazująca, że tam, gdzie jest egalitaryzm i szczęście, to tego szczęścia w sumie nie ma, druga antyutopia, gdzie uciekinierzy z Miasta trafiają nie do raju na ziemi (ups, raju na planecie, gdzie się fabuła rozgrywa), lecz do Państwa znacznie gorszego od miejsca, skąd uciekli, oraz opowieść o porwaniu ziemianina przez UFO, opowieść zupełnie wywracająca obowiązującą w tamtych czasach (wyd. 1986 rok) optymistyczną wizję lotów kosmicznych i stosunków panujących na pokładach kosmolotów.
Tytuł bardzo adekwatny do treści, polecam.

Erwin Strittmatter "Zapiski w wiejskim kalendarzu"

O, coś nie-fantasy i nie-s-f i nie będące jednocześnie książką związaną w jakikolwiek sposób z polito/socjologią/religioznawstwem, po prostu "zwykła" książka. Dosyć niezwykłe jak dla mnie.
Cóż to takiego? Niezbyt długi zbiór 200 miniatur i krótkich opowiadań (od kilku zdań do 2-3 strony), uporządkowanych w sposób raczej chronologiczny, ale z wyjątkami, pełnych wspomnień, obserwacji i przemyśleń autora, pisarza NRDowskiego, związanego z łużycką wsią i kulturą ludową. Książka jest napisana przystępnym językiem, obserwacje i uwagi nie są grafomańskie, całość ma bardzo ciepły, nieco melancholijny, liryczny, ale optymistyczny i serdeczny wydźwięk, czyta się to bardzo przyjemnie, a przytoczone anegdoty zapadają w pamięć.
Najwięcej wspomnień dotyczy dziadka autora, prostego i zabobonnego człowieka wsi, który polował z nożem na diabły, a po śmierci żony związał się za jej przyzwoleniem z jej młodszą siostrą. Który bezgranicznie wierzył w to, co zapisano w kalendarzu, który dawał dzieciom i wnukom do jedzenia grudki siarki i wraz z nimi robił zapałki. Który pastował buty mazią składającą się m.in. z końskiego moczu, mieszanki żywic i pokruszonej kredy. Który na łożu śmierci odgonił jeszcze złodzieja wielkiego zegara. Który bez wątpienia był fascynującą postacią.
Z morza różności wyróżniają się jeszcze anegdoty o przyjacielu i mentorze autora, pisarzu Bertolcie Brechcie. O ich podróży do RFN, o kwiatach i fotelach. Wyróżniają się anegdoty o notorycznych pomyłkach fanów, którzy mylili autora z pewnym aktorem (a pewnego dnia aktora z autorem) czy też o oswojonym jeżu. Ciekawy wydźwięk ma opowiastka o kantorze i organiście ze zboru, który w samotności deklamował "Widmo krąży nad Europą...". Jest też kilka opowiastek o dzieciach autora.
Książka daje czytelnikowi wgląd w życie prostych ludzi na NRDowskiej wsi, które nie różniło się w sumie od życia na wsi polskiej, w podobnym okresie czasu - gdy szło nowe, a stare jeszcze trwało. Niezwykle sympatyczna pozycja, warta do przeczytania.
Sam autor jest mi postacią zaś zupełnie nieznaną.

Wiedźmin po latach

Ostatni raz zbiory opowiadań i cykl czytałem gdzieś w czasach gdy byłem w liceum, i to na początku liceum. Po raz pierwszy sagę przeczytałem zaś będąc w gimnazjum, i było to dla mnie objawienie. Nie czytałem wtedy zbyt dużo fantasy ani s-f, a jak nawet, to jakieś heroiczno-wysokie tolkienizmy i samego Tolkiena, nudne i sztampowe niczym postacie chaotyczne złe i praworządne dobre z systemu AD&D. Sapkowski pokazał mi, że fantasy może być bez patosu, że fantasy może poruszać ważne i ważkie problemy, że może twórczo interpretować mity, jak i twórczo sięgać do historii, ekonomii, nauk społecznych i politycznych. Że zło i dobro to pojęcia dosyć względne. Że świat nie jest biało-czarny, lecz skąpany jest w milionach odcieni szarości, że mało kto jest dobry dla samego dobra lub zły dla samego zła.
Mimo tych dosyć ogólnych powyższych sformułowań, w czasach, gdy sagę i przyległości czytałem te pierwsze 4-5 razy, głównie zwracałem uwagę na użyte środki stylistyczne, na kreatywność autora w world-buildingu, na wspaniale napisane dialogi, głębię, szczegółowość i "ciałokrwistość" przedstawionych postaci, na rubaszny humor przeplatający się ze śmiertelną powagą. Było to moje pierwsze fantasy o para-średniowiecznym settingu, w którym ludzie byli ludźmi, mięli swoje marzenia, tęsknoty, fobie, problemy, gdzie byli ludzcy, gdzie kierowali się emocjami, często wbrew logice, gdzie nie dało się jednoznacznie stwierdzić, kto jest zły a kto dobry (powtarzam się, wiem), gdzie wreszcie autor pokazał całość złożonych procesów politycznych i ekonomicznych zachodzących w społeczeństwie i państwie. Jednak dopiero teraz otworzyła się przede mną pełnia tego, co właściwie Sapkowski zawarł w swoim arcydziele. Chociaż i tak pogubiłem się, kto jest kto i z czym jest związany, zwłaszcza w "Wieży Jaskółki" i "Pani Jeziora", gdzie nagromadzenie nazwisk i funkcji osiąga swoje apogeum. W każdym razie dopiero teraz dotarła do mnie waga przekazu, dopiero teraz w pełni zrozumiałem całość tej fascynującej epopei o akceptacji dla samego siebie, o szukaniu swojego miejsca w życiu, o poświęceniu dla drugiego człowieka. Dopiero teraz wyłapałem wszystkie chyba "smaczki" historyczno-polityczne i kulturowe, nawiązania autora do postaci z wcześniejszych opowiadań, ba, umiejętne wplecenie ich do akcji książek późniejszych, dopiero teraz dotarł do mnie ogrom pracy jaką autor wykonał, i jej kompleksowość.
Dodatkiem do dwóch zbiorów opowiadań (w którymś z nowych wydań może ta liczba się zmieniła, nie wiem) i pięciu tomów Sagi jest opowiadanko (no, w sumie dwa) ze zbioru "Coś się kończy, coś zaczyna". Jedno przedstawia domniemanych rodziców Geralta, a drugie ma opinię alternatywnego zakończenia (dobre w każdym razie lepsze od oryginalnego) Sagi, czyli ślub Geralta i Yennefer, bynajmniej nie sztampowy i pełen zwrotów akcji [sam autor przestrzega, że to wcale nie są te same postacie, tylko podobne, i że na pisał to w sumie dla beki]. W sumie te dwa opowiadanka mogłyby być spokojnie dołączone do jakiegoś nowego wydania "Pani Jeziora", jako taki sympatyczny bonus. Sam bym sobie kupił jakieś nowsze wydania (np. takie), bo moje stare, pierwsze wydania już się nieco rozlatują, mocno zczytane, zaś jedno z nowszych jest zeszpecone grafikami z gry, co mi się zupełnie nie podoba, gdyż postacie te wyobrażałem sobie znacznie inaczej, a teraz (oraz po nieszczęsnym - bodajby czas zatarł pamięć o nim na wieki - filmie) odruchowo na dźwięk ich imion najpierw przychodzą mi na myśl ich wizerunki nie-książkowe.
O ile w międzyczasie poznałem fantasy dużo bardziej ambitne i mające znacznie bardziej poważny i przejmujący przekaz, to jednak do Wiedźmina wracać będę jeszcze nie raz i nie dwa, bo za każdym razem, mimo tego, że wiem co kiedy i jak się stanie, odkrywam tam coś nowego, coś, nad czym można - i trzeba - się zastanowić.
Sapkowski nie napisał już potem niczego tak dobrego. "Trylogia husycka" zapowiadała się dobrze, jednak ostatni tom bardzo mnie rozczarował. Wydana stosunkowo niedawno "Żmija" stała na wysokim poziomie, pozostawiła jednak mocny niedosyt. Dlatego też drżę nieco na wieść, jaka gruchnęła niedawno, że autor powraca do wiedźmińskiego uniwersum. Trzymam jednak kciuki za powodzenie tego, co autor zaplanował i co tworzy.