sobota, 25 lutego 2012

Jerome D. Salinger "The Catcher in the Rye"

Czyli słynny "Buszujący w zbożu", edycja nie dość, że angielskojęzyczna, to jeszcze oryginalny zapis tekstu. (Dygresja związana z polskim obowiązującym tytułem - "catcher" to jak na mój gust raczej jakiś "łapacz" niż "buszujący". Ale nie znam się.)
A cóż to jest za zapis! Autor postarał się, aby dzieło swoje wyglądało odpowiednio prawdopodobnie jak na opowieść szesnastolatka. Pełno tam dziwacznych, slangowych skrótów i wyrażeń, narrator utożsamiony z bohaterem nadużywa swoich ulubionych powiedzonek i przekleństw. Także ogląd rzeczywistości i podejście do świata sprawia wrażenie bardzo prawdopodobnego jak na zbuntowanego nastolatka, palącego i spijającego się, i nie chcącego dorosnąć.
O czym właściwie jest ta historia? O nastolatku, który wywalony z kolejnej prywatnej szkoły średniej (takiej wielkiej, z internatem), postanawia przed powrotem do domu (tzn. on w sumie nie wiedział, czy chce wrócić, czy nie) trochę pozwiedzać najbliższy świat i znaleźć w nim jakiś sens. Zmaga się przy tym z problemami dosyć typowymi dla szesnastolatków, niezależnie od czasów, w których żyją (książka została wydana w 1951 roku a opisane zdarzenia rozgrywają się pięć lat wcześniej) - czyli z akceptacją dla samego siebie, z frustracją związaną z dojrzewaniem płciowym, z tym, że mało kto mu sprzeda alkohol w knajpie, bunt, burza i napór, pierwsze miłości, utarczki z rówieśnikami, itd - wszyscy przez to przeszliśmy, to możemy się domyślać, co się w książce dzieje.
Właśnie, możemy się domyślać, ale zapewne nieco nie trafimy w swoich przewidywaniach. W porównaniu do stereotypowego ogółu polskich szesnastolatków A.D. 2012, buszujący w zbożu w 1946 roku Holden jest aniołem, cichym i spokojnym człowiekiem. Niewiarygodne, że ta książka mogła wywołać takie poruszenie, kiedy się ukazała. Była wtedy potężnym kopniakiem w purytańską pruderię amerykańskiego społeczeństwa, na chwilę obecną jednak nie jest niczym aż tak poruszającym, jak wtedy. Wtedy bowiem obraz nastolatka pijącego, palącego, przeklinającego, uciekającego z domu, kłamiącego (także dla zabawy), bluźniącego na religię, mającego w poważaniu wartości rodzinne, wreszcie spotykającego się z prostytutkami czy podrywającego kobiety dwukrotnie od siebie starsze był czymś niewyobrażalnym, czymś absolutnie antyspołecznym, godzącym we wszelkie normy społeczne i przyjęte obyczaje. W czasach obecnych jest to w sumie szara rzeczywistość. Dlatego też, przenosząc na książkę współczesne wyobrażenia, zawiodłem się nieco, spodziewając się zezwierzęconej orgii zepsucia i dzikiego, rozpasanego nihilizmu, przy którym zabawa "w słoneczko" blednie i czerwieni się ze wstydu, a tymczasem poznałem historię wrażliwego i sympatycznego młodego człowieka, szukającego swojego miejsca w życiu, sensu życia, który nawet w swoim buncie zachowuje mimo wszystko jakiś moralny kręgosłup i jakieś wartości, różne od wartości otoczenia, ale jednak. Zawiodłem się więc pozytywnie - bunt Holdena nie jest autodestrukcyjną apoteozą wszelkiej degrengolady, tutaj niewinność miesza się z pośpiesznym dorastaniem, gdzie ze świata dorosłych, pełnego niezrozumiałych rytuałów i nudnych snobów młody bohater zbiera w sumie to, co najgorsze.
Swoją drogą, zawiodłem się swego czasu książkami markiza de Sade, których okropieństwa zupełnie współcześnie spowszedniały, więc nie ma się czym moją opinią sugerować, nie mogę odmówić tej książce wszystkich jej licznych plusów, już zresztą wymienionych, oraz tego, że była kolejnym (i w sumie nadal mimo wszystko jest) kopniakiem w zastaną, zmurszałą społeczną rzeczywistość dawno martwych form. W książce przewijały się jeszcze motywy wyalienowania ze społeczeństwa osoby niepełnosprawnej oraz pedofilii wśród nauczycieli, co było dolaniem oliwy do ognia, który ogarnął broniącą się, cenzorującą książkę amerykańską dulszczyznę.
No i nie wiem, czy z moim angielskim wszystko zrozumiałem z tej książki tak, jak powinienem. :P

BTW a sam autor jaką był ciekawą postacią!

piątek, 24 lutego 2012

Odpryski II

1) Blogasqowe statystki bywają czasem zatrważające. Np. mam 46 odwiedzin bloga z jakiejś ruskiej strony, na której są same reklamy. Cóż, pewnie jakiś bot albo cokolwiek.
Najwięcej przypadkowych ludków zaś trafiło wyszukując "duszę wypuścił przekrólewszczenie blogspot". To przez to, że kiedyś wrzuciłem tu link do wrzuconego na YT kawałka z tej kasety. Jeśli kiedyś założyłbym bloga warezowego, to nie omieszkałbym tam tego wrzucić, ale tutaj praktyki infoanarchistycznej nie będzie, bo popsułoby to myśl przewodnią (której w sumie nie ma, ale co tam).
Reszta statystyk (od lipca 2011 do lutego 2012) jest na tyle sympatyczna, że aż się nimi pochwalę:
a) liczba wyświetleń stron wg. krajów - Polska 1177, Rosja 100, Niemcy 24, StZjed 10, WlkBryt 9, Szwecja 9, Ukraina 4, Szwajcaria 3, Kanada 2, Węgry 2. Dużo tego, aż dziw bierze. Pewnie link na lastfm zrobił swoje, bo skąd by niby indziej tyle ludzisk się tu wzięło.
b) liczba wyświetleń stron wg. przeglądarek - Firefox 799 (58%), Opera 277 (20%), Chrome 166 (12%), Internet Explorer 104 (7%) [wow]; Netscape 3, Safari 3, Iron 1, Mobile Safari 1, NS8 1- wszystko poniżej 1%. Tych ostatnich w ogóle nie kojarzę, pewnie jakieś wyorbitowane pojęcia na telefonach komórkowych, telewizorach, wibratorach, czy gdziekolwiek.
c) liczba wyświetleń stron wg. systemów operacyjnych - nie ma zaskoczenia, Windows 1281 (95%). Potem Linux (hm, słaby podział :P) 36 (2%), Mac 15 (1%), Other Unix (hm, jeszcze słabszy podział) 4 (mniej niż 1%), Ubuntu 2 (mniej niż 1%), Android i Nokia (hm, jaka?) po 1 i mniej niż 1%. Ach, i jeszcze po jednym iPadzie i iPodzie - ktokolwiek tego używa - Wasz Guru nie żyje, więc Wy też idźcie się zabić, pozdrawiam serdecznie.
Najwięcej wyświetleń ma post o książce "Ulubienica bogini Pele" - 37. Że tak powiem, WTF? W jakiś kręgach jest to czytadło aż tak popularne? Drugi w kolejności jest "Nowe Duszę Wypuścił" (26; spoko, jest to do znalezienia w necie, ale nie tutaj), potem o modach do HoMM3 (25), potem zaś chujowa Jutrzenka i 13 grudnia - po 14. "Wojny Urojone" 10, "Tylko cisza" 9, Age of Chivalry 13, Air Show 9, Wstęp 9 (dobrze, że to gówno edytowałem trochę ostatnio). Dziwi mnie nikła popularność np. czegoś o Urth Nowego Słońca czy czegokolwiek z Aldissem. Cóż, Kali Juga.
Liczba wyświetleń stron wzrasta bardzo cały czas, najwięcej zostało osiągnięte właśnie w lutym tego roku, 371.

2) Silnie rozwija się na krakowskim rynku i jego okolicach nowy sektor usług. Po czym to wnioskuję? Cóż, chyba każdy, kto wieczorem tamtędy chociażby tylko przechodzi, natrafia na swojej drodze na wielu smętnych ludzisków wciskających ulotki/kupony zniżkowe/itp. różnych knajp, klubów i restauracji. Ostatnimi czasy, czego nie było na pewno wcześniej, chociażby jeszcze z rok temu, spora część tych świstków (ba, jest ich wręcz więcej niż papierzysk "zwykłych" lokali) to reklamy klubów ze striptizem, których w okolicy namnożyło się znienacka. Co jeszcze ciekawsze, naganiacze ulotkowi z tych lokali zaczepiają także przypadkowych studentów. Jest to dosyć absurdalne, abym miał za samo wejście gdziekolwiek zapłacić 20zł (i to już po jakiejś zniżce). A kobiet i ich wdzięków tyle wszędzie wokoło (wystarczy umieć i chcieć znaleźć) i to nieraz dostępnych "za jeden uśmiech", że po cholerę ktokolwiek normalny miałby łazić do takich smętnych miejsc, pełnych - zapewne - mafiozów, biznesmenów, być może też polityków i wszelkiego innego ludzkiego ścieku.

3) Kończę właśnie czytać "Buszującego w zbożu" (książkę angielskojęzyczną, nie tłumaczenie), a potem, zamiast tego, co wspomniałem jakiś czas temu, przeczytam trylogię "Eden". Poważniejsze rzeczy poczekają spokojnie dalej na swoją kolej. Brałem się kilka razy za "Awanturnicze serce", ale jest to tak kuźwa ni przećpane, ni wizyjne, pełne aluzji i alegorii, po prostu ciężkie i dziwaczne, że na razie dałem sobie z tą swoją drogą malutką książeczką spokój.
Jak już wspomniałem o ćpaniu i Ernście, to ostatnio Kronos/Fundacja Cieszkowskiego na stronie na facebooku ogłosili, że ernstowa książka "Przybliżenia. Narkotyki i upojenie" ukaże się w listopadzie w Bibliotece Kwartalnika Kronos. Już widzę butthurt internetowego prawactwa, do tej pory znającego tylko brunatną twarz tego autora. Bardzo dobrze, że w końcu ukaże się to po polsku, osobiście wolałbym jednak, żeby ktoś pochylił się nad "Eumeswil".

No to chyba tyle odprysków.

czwartek, 23 lutego 2012

Mike Resnick "Pożeracz Dusz"

Czytając tą książkę dałem się autorowi zaskoczyć. Dwukrotnie. Raz wtedy, gdy po lekturze około 1/3 całości byłem przekonany, że czytam standardową space operę, drugi raz wtedy, gdy dotarłem do końca.
Opowieść zaczyna się na jakieś pierdołowatej planecie na zupełnym zadupiu kosmosu, gdzie w lokalnym baro-sklepo-hotelo-burdelu przesiaduje najlepszy myśliwy galaktyki, Nicobar Lane. Zajmuje się dostarczaniem różnym zoo, muzeom, galeriom, kolekcjonerom prywatnym najdzikszych i najbardziej niesamowitych zwierząt z najróżniejszych, najbardziej niegościnnych planet. Dostarcza je żywe lub - znacznie częściej - martwe.
Pewnego dnia zgłasza się do niego przedstawiciel pewnej wielkiej korporacji, z niecodzienną propozycją - upolowania mitycznego stworzenia, mającego wiele różnych imion, a poruszającego się swobodnie w przestrzeni międzygwiezdnej, poza prawami fizyki. Lane wyśmiał tego człowieka, ale bardzo szybko przekonał się, że taki stwór istnieje rzeczywiście.
Potem czytelnik obserwuje narastającą paranoję u głównego bohatera, który ostatecznie wręcz niszczy wszystko co kochał i wszystko co miało dla niego jakikolwiek sens, w ślepej pogoni za mitycznym stworem. Jego walka ciągnie się całymi latami, podczas których Lane dopuszcza się najbardziej odrażających czynów, by tylko zdobyć środki na kontynuowanie swojej samotnej krucjaty. Wreszcie udaje mu się nawiązać kontakt z przedstawicielem wymierającej, starożytnej rasy, która przed tysiącami lat wypowiedziała całej rasie takich międzygwiezdnych stworzeń wojnę na śmierć i życie. Oszczędności całego życia przeznacza na zakup materiałów, by obcy zbudował dla niego broń, zdolną zabić istotę składającą się tylko z energii...
W pewnym momencie space opera staje się psychologicznym studium postępującej paranoi, obłędu i frustracji o podłożu seksualnym, gdyż tajemnicza istota jest silnym empatą, przez co zadawane jej bodźce bólu sprawiają zadającemu perwersyjną przyjemność, gdyż wracają do niego odbite przez stwora. Zakończenie zaś to majstersztyk, co prawda można było je przewidzieć tak gdzieś od 2/3 książki, ale scenka w barze zapada i tak w pamięć bardzo mocno.

niedziela, 19 lutego 2012

Robert Silverberg "W dół, do ziemi"

Trzecia książka mistrza Silverberga jaką czytałem, po "Cierniach" i "Człowieku w Labiryncie". Lepsza moim zdaniem od "Cierni", nieco gorsza od "Człowieka".
Ale po kolei.
Mamy tu standardową chyba dla tego autora historię - o człowieku, który skonfrontowany z obcością zmienia się. Tutaj dodatkowo mamy chęć bohatera do przejścia zmiany, jego pobudki są związane z pragnieniem odpokutowania jego win. Jakie to winy? Cóż, Edmund był zarządcą na pewnej planecie, eksploatowanej przez ludzi, dopuścił się niezbyt przyjemnych czynów wobec przedstawicieli lokalnej inteligentnej rasy (rasa ta, że tak pojadę Spenglerem, ma swoją kulturę, ale nie ma praktycznie żadnej cywilizacji, ani cywilizacji rozumianej popularnie - to po prostu istoty słoniopodobne, mające własny język, strukturę społeczną i religię, ale nie stawiające nawet budynków, nie znające nauki i techniki jako takiej; na planecie żyje też inna rasa rozumna, ale o tym potem), męczyło go to na tyle, że po latach powrócił na planetę, gdzie ślady po ludzkiej bytności są pożerane przez dżungle i dzicz, a nieliczni ludzie jeszcze tam mieszkający wegetują wśród ruin, albo oprowadzając turytów, albo po prostu gnijąc. Powrócił, by udać się do Krainy Mgieł - tajemniczej i niezbadanej krainy, gdzie odbywa się pewien rytuał religijny tubylczych ras słoniopodobnich nildorów i z grubsza człekokształtnych sulidorów. Wyrusza tam gnany poczuciem, że dostąpi tam odkupienia.
Przyjdzie mu w czasie podróży znaleźć kilku starych znajomych, w tym dawną kochankę. Przyjdzie mu zobaczyć jak planeta podbiła swoich zdobywców, przyjdzie mu zmierzyć się samemu z sobą i porzucić niemalże swoje człowieczeństwo. Pozna też tajemnice innych nielicznych ludzi, którzy poddali się temu rytuałowi, zarówno tych, którzy spadli "w dół, do ziemi" (nieszczęśnik Kurtz) jak i tych, po których ślad i słuch zaginął. Pozna tajemnice dwóch ras zamieszkujących planetę, w tym tą najbardziej niezwykłą i przerażającą tajemnicę.
Rewelacyjna książka, sugestywna wizja świata, wysokie umiejętności autora, tylko nieco smętne zakończenie (nie spodziewałem się w sumie że tak a nie inaczej, wolałbym coś z samozniszczeniem bohatera a nie z ... a, zresztą). Tak czy siak bardzo polecam i zachęcam.

piątek, 17 lutego 2012

Mike Resnick "Mroczna Pani"

Moja pierwsza książka Resnicka jaką przeczytałem od deski do deski, autora znałem co prawda wcześniej z jakiś opowiadań, antologii, urywków, przeglądania książek czy to w księgarniach czy w antykwariatach, jednak to jest mój pierwszy raz z Resnickiem, i jak na pierwszy raz, to autor był czuły i delikatny.
Tak czy siak, jest to powieść z drugim dnem, utrzymana w konwencji s-f. Głównym bohaterem jest Leonardo (takie ma imię w ludzkim języku, jego własne byłoby nie do wymówienia) z rasy Bjornn, jeden z najlepiej przedstawionych w książkach obcych o jakich czytałem kiedykolwiek. Jego przemyślenia o etyce i moralności dominujących w świecie (światach) ludzi, ich konfrontowanie z jego własnymi etyką i moralnością oraz pewna niemożność ich pogodzenia ze sobą, która to niemożność przyczynia się do licznych, poważnych zawirowań, kluczowych wręcz w dalszym jego życiu. Spotyka się on również z wszechobecnym rasizmem, zarówno ludzi do nieludzi, jak i nieludzi do ludzi.
Tytułowa "Mroczna Pani" to tajemnicza istota, która, jak się okazuje, ukazuje się tym mężczyznom, i to od ponad 8000 lat, których cechuje ryzykanctwo, pogarda dla śmierci i/lub życia, rozmaicie pojęty heroizm. Niestety, większość z nich prędzej czy później ginie, właśnie pośrednio przez nią. Leonardo styka się z nią bezpośrednio, najpierw jednak przypadkowo, gdy pracuje jako rzeczoznawca dla pewnej galerii sztuki...
Ogólnie rzecz biorąc, nie chce mi się jakoś rozpisywać, chociaż mógłbym, ale czuje ostatnio jakąś taką niechęć do smęcenia tutaj, więc tyle. Tak czy siak, książkę polecam zdecydowanie, sporo prawd o nas samych, o naszych, ludzkich, wadach, zaletach i hipokryzji. Ku przestrodze nieco.

niedziela, 12 lutego 2012

Ian Watson "Podróż Czechowa"

Dawno nie czytałem niczego, co dotyczyłoby szeroko pojętego namieszania w czasie i przestrzeni, więc w końcu sięgnąłem i po coś takiego.
Druga książka Watsona jaką czytałem, po "Łowcy śmierci", ładnie wydana przez Solaris, w 2003 roku. Duża czcionka, dobre tłumaczenie. Kosztuje niby 19,90 a u znajomego przydworcowego handlarza książkami używanymi, razem z dwoma innymi książkami zapłaciłem łącznie 25zł. To takie fajne uczucie, być czyimś stałym klientem.
Niezależnie od tego, ile za tą książkę zapłacisz, jej fabuła dzieje się jednocześnie w trzech czasach jednocześnie - na początku XX wieku, gdy pisarz Czechow (poczciwy człowiek cierpiący m.in. na hemoroidy oraz dolegliwości żołądka, niby lekarz, pisarz, Anton) podróżuje po Syberii, pod koniec wieku XX, gdy ZSRR nadal istnieje (i to na tyle nieźle, że w 1989 roku powodzeniem zakończyła się radziecka załogowa misja na Księżyc), i ma powstać film o tymże właśnie Czechowie, oraz gdzieś kiedyś w przyszłości, gdy ZSRR wysyła w kosmos ogromny, supernowoczesny statek (zbudowany na planie sierpa i młota) z misją kolonizacyjną.
Najważniejsze dzieje się w wieku XX, gdyż aby nakręcić idealny film, ekipa filmowa najpierw znalazła idealnego sobowtóra Czechowa, a potem zatrudniła lekarza-hipnotyzera, który potrafi przez wprowadzenie danej osoby w trans sprawić, że autentycznie staje się ta osoba tamtą inną osobą. Sobowtór Czechowa staje się więc najpierw samym Czechowem, a potem na dodatek innym sobowtórem Czechowa, który jest kapitanem radzieckiego statku kosmicznego.
Na dodatek w XX-wiecznej "teraźniejszości" dla świata przedstawionego w książce, dochodzi do serii zdarzeń, które każą przypuszczać, że zmienił się bieg historii, odkąd sobowtór Czechowa stał się Czechowem w przyszłości i w przeszłości. Czechow bowiem nagle znajduje w przeszłości informacje o katastrofie tunguskiej na 20 lat przed jej wystąpieniem, po czym, nieco wbrew sobie, wyrusza tam, aby zobaczyć obszar katastrofy. Towarzyszy mu m.in. nieco szalony, przygłuchy astronom/wynalazca/fizyk/samouk polskiego pochodzenia, Konstantyn Ciołkowski oraz szaman z lokalnego plemienia Tunguzów. Tymczasem do takiej wyprawy, nie wspominając już o przesunięciu w czasie katastrofy tunguskiej, nigdy nie powinno dojść, historia została zmieniona.
Nie tylko jednak przeszłość została zmieniona, ale też i przyszłość, co sprawi w sumie zmianę przeszłości, o czym przekona się załoga radzieckiego statku kosmicznego, który zamiast lecieć w przestrzeń, zamiast tego stanął w miejscu, i zaczął się cofać w czasie...
Fabuła jest dosyć zagmatwana, jednak sama książka, mimo ogólnej powagi, jest jednak lekką i przyjemną oraz bezproblemową lekturą, zwłaszcza w moim osobistym odczuciu, gdy porównałem jej ogólny "klimat" do poprzedniej książki tego samego autora, jaką czytałem. "Podróż Czechowa" można spokojnie przeczytać w godzinę, półtorej. Nie jest to zła książka, mam jednak nieokreślony niedosyt po jej przeczytaniu.

Bohdan Petecki "Tylko cisza"

Po książce Peteckiego, którą przedstawiłem gdzieś niżej, w nieznanym Kadath półek z książkami znalazłem kolejną perełkę tego autora, co tam perełkę, ba, istny diament znalazłem. Oto książka która już byłaby dobrą kandydatką do tytułu "Książka Lutego", gdybym prowadził taki ranking.
Fabuła nie jest dosyć skomplikowana ale za to autor wykazał się ogromną wyobraźnią.
Po dziesięciu latach kończy się gwiezdna misja, załoga w komplecie wraca na Ziemię. Misja zakończyła się wielkim rozczarowaniem. Wyruszali w kosmos jako ci, którzy być może jako pierwsi dostąpią zaszczytu nawiązania kontaktu z obcą cywilizacją. Bowiem od pozostawionej gdzieś hen w kosmicznej otchłani stacji nadawczej, oprócz jej własnego sygnału, zaczął dobiegać jakiś obcy. Niestety, okazało się, że jest to tylko efekt przypadkowej awarii.
Po zmęczonych kosmonautów nie przybył jednak nikt, a stacja orbitalna, z załogą zmniejszoną do dwóch ludzi, wygląda na praktycznie martwą. Jak się okazało, na tych, którzy powrócili z gwiazd, czeka ogrom niespodzianek na ich rodzinnej planecie. Przede wszystkim do powszechnego użycia wszedł rodzaj generatora pola siłowego, które spokojnie może zastąpić nie tylko ściany dowolnych budynków, ale też praktycznie każdy rodzaj materiału, tworzywa, itd. łącznie z karoseriami pojazdów. Nie wyjaśniało to jednak wielu zagadek, przede wszystkim czemu nikt praktycznie nie przywitał kosmonautów, i co się właściwie dzieje, gdyż główny bohater, przez morze niedomówień zaczął podejrzewać najbardziej nieprawdopodobne scenariusze inżynierii społecznej.
Prawda okazała się być jednak znacznie bardziej wstrząsająca. Przybyli z kosmosu w przeddzień najbardziej przełomowego wydarzenia w historii ludzkości. Mianowicie, postanowiono, że przy pomocy ogromnych generatorów pól siłowych i generatorów pól o niedawno opracowanych właściwościach, cała ludzkość, wszyscy mieszkańcy Ziemi... zostaną zahibernowani. Na 80 lat. A przez ten czas fauna, flora i przyroda nieożywiona zregeneruje się na tyle, że żeby zobaczyć byle żabę, nie trzeba będzie jechać gdzieś hen daleko do rezerwatu. Nie będą potrzebne specjalne satelity, żeby pory roku funkcjonowały jakkolwiek. Rozłoży się sporo śmieci, zagrożone gatunki odżyją, powietrze się przeczyści, Matka Natura się zregeneruje, wolna od aktywnie funkcjonującej cywilizacji ludzkiej. Nad bezpieczeństwem i sprawnością całej infrastruktury będą natomiast czuwały roboty i pola siłowe.
Jednak nie wszyscy pójdą spać na 80 lat. Pracownicy Centrali natomiast, instytucji zajmującej się eksploracją kosmosu, praktycznie wszyscy co do jednego, zostali wysłani w przestrzeń w celu odnalezienia śladów pozaziemskich cywilizacji.
Zaś na samej Ziemi rozlokowano sieć strażnic, w których, budząc i hibernując się co 20 lat, będą żyć i pracować ci, którzy dopilnują, że uśpionej ludzkości nie stanie się krzywda. Większa część tych strażników to piloci kosmiczni, przyzwyczajeni do długotrwałej samotności w nieznanym otoczeniu.
W tym także ci świeżo przybyli na Ziemię.
W ciągu danych 20 latach na całej Ziemi tylko jeden strażnik nie śpi. Nie wiedzą oni o swoim wzajemnym położeniu, i nie mogą się ze sobą nijak kontaktować. Nie znają się także. Jednak ich praca jest monitorowana, a jej zapis przekazywany przez sieć kolejnemu strażnikowi. Cały system uzbrojono w solidny zestaw zabezpieczeń, strażnice są zamaskowane, na ich wyposażeniu jest najnowocześniejsza technologia. Strażnik ma też kontakt z misjami kosmicznymi.
Główny bohater budzi się i rozpoczyna swoją pracę. Widzi jak Ziemia jaką znał zmieniła się, i zmieni się jeszcze bardziej, zanim cała operacja się skończy.
Najbardziej dokuczliwa staje się cisza. Brak wszechobecnego hałasu cywilizacji, wielkich miast drażni, zadziwia, denerwuje, dokucza. Samotny strażnik zaczyna wreszcie mieć omamy słuchowe i wzrokowe, jego psychika zaczyna niedomagać. Odnalezienie czegoś, co może świadczyć o tym, że nie cała ludzkość poszła grzecznie spać na 80 lat, spotęgowało tylko stopniowe popadanie głównego bohatera w obłęd.
Okazuje się jednak, że faktycznie ktoś niepowołany nie śpi. Pozostaje pytanie, kim on/oni są, i czego będzie/będą oczekiwać od strażnika...

Czegoś tak naprawdę dobrego nie czytałem dawno. Multum płaszczyzn i drugich den - zarówno refleksja nad samotnością i psychiką człowieka żyjącego samego przez 20 lat, refleksja nad losem naszej pieprzonej planety i ludzką działalnością na niej, chwila zadumy nad złudną wiarą w potęgę nauki i ślepe zawierzenie jej, oraz najbardziej chyba porażająca i zmuszająca do myślenia refleksja, że nawet jeśli mamy jakąś swoją wizję świata idealnego, wizję tyleż utopijną, co diametralnie inną od zastanej rzeczywistości, to żyjąc właśnie w tej rzeczywistości tu i teraz, być może mimo wszystko nie potrafilibyśmy żyć w naszym wymarzonym świecie, bo nasz niewymarzony, krytykowany i znienawidzony świat na tyle nas do siebie przystosował, że nie odnajdziemy się poza nim. To bardzo ważna, i szczerze powiedziawszy, bardzo mi bliska myśl. A książkę polecam jak najserdeczniej każdemu, nie dość, że o porywającej treści, to solidna warsztatowo i stylistycznie.

piątek, 10 lutego 2012

Dwa koncerty

1) Phoenix Rising 2012 w Krakowie, 21.I.12

Koncert przeniesiony z października czy tam z kiedyś, ostatecznie trafił do Hali Wisły. Przed koncertem piwo na miasteczku AGH (swoją drogą, związana jest z tym zabawna anegdotka - znajomy na lastfm napisał, że wcześniej jest tam before party. Napisał to dla żartu, nie spodziewając się, że przyjdzie sporo ludzi, ba, że zostanie wręcz cytowany na odpowiedniej stronie facebookowej nawet.), potem sam koncert. Samej organizacji jako takiej nie można zarzucić zbyt wiele, można było przygotować więcej miejsc w szatni, piwo mogło być tańsze i nie tylko w śmiesznie małym (przy takiej ilości ludzi) hmm bufecie. Merch był z Witching Hour (dużo porządnych rzeczy) i jakiś syf jeszcze plastikowy.
Ludzi dużo przyszło, większość smętne kuce, zarówno prawdziwki, jak i wersja gimnazjalna oraz ogrom stadiów pośrednich. Ja tam nie czułem potrzeby udowodnienia komukolwiek czegokolwiek więc na wytartą koszulkę Burzum ubrałem czerwoną koszulę wełnianą bo akurat była czysta pod ręką.
Nagłośnienie na Hali nie było jakieś specjalnie wyszukane, jednak wyraźnie - jak na mój słuch - niedomagało na samym Behemocie, na supportach nie odczuwałem tego aż tak.
Najpierw zagrał Deus Mortem, takie militarystyczne pandy black metalowe, dodatkowo wyświetlające wyświechtany do granic możliwości Begotten. Zagrali mało kawałków, których nie rozpoznałem, ogólnie niedawno powstali (chociaż członkowie przewijali się w składzie m.in. Azarath, Thunderbolt). Tak czy siak, srogi rozpieprz w starym, dobrym stylu, ich występ zachęcił mnie do zapoznania się z ich twórczością. Ich EPka kosztuje 15zł, może se kupię nawet.
Potem na scenę zawitało Morowe, grupa na zobaczeniu występu której zależało mi najbardziej, gdyż wielkim fanem jestem zarówno ich jak i większości projektów gdzie macza członka Nihil i jego ziomki z LTWB. Ciekawy image (coś jakby Nowa Huta + Anonymous), skład sceniczny rozbudowany znacznie, przewrotnie zaczęli od "Zakończenia" a potem było kilka znanych i lubianych szlagierów z "Piekły, labirynty, diabły", z czego największe wrażenie zrobił zagrany na końcu kawałek tytułowy z tej płyty. W sumie to właśnie na Morowe przyszedłem, a nie na headlinera, więc usatysfakcjonowany mogłem iść już w sumie sobie w siną dal, ale że po Morowych na scenie zawitał Blindead, to zostałem.
Moim skromnym zdaniem Blindead nie powinien grać przed kapelą death metalową a po kapelach black metalowych. Gra bowiem coś zupełnie jednak innego (lekko dronująco-ambientowy, psychodelizujący progresywny coś), czego stereotypowy fan tego bardziej mainstreamowego, behemothowego death metalu raczej nie przyswoi. Mnie osobiście występ Havoca i spółki bardzo przypadł do gustu, jednak wyraźnie widziałem, że część ludzi pod sceną, próbująca pogować do ściany jednostajnej dźwięku, nie za bardzo się tam potrafiła odnaleźć. Nie zrozumiałem tylko przekazu tego, co było wyświetlane nad sceną, cóż, wolałem nawet coś tak wyświechtanego jak Begotten właśnie.
Behemoth zaczął z czysto gwiazdorskim zacięciem. Najpierw wyświetlono cały "Lucifer" (w dobie youtubów i pokrewnych, niecenzurujących serwisów, pomysł dosyć chybiony), potem na scenę wtargnął zapowiadacz, najprędzej ten ich śmiechowy tekściarz z okultury, szybko przepłoszony przez niecierpliwych fanów. Tak czy siak koncert w końcu się zaczął. Szczerze powiedziawszy, wychwyciłem tylko jeden znany mi kawałek, Moonspell Rites, reszta zlała się jak dla mnie w jedną łupaninę bez polotu, gdyby nie przerwy pomiędzy utworami, nie wiedziałbym w sumie, gdzie co się zaczyna, a co kończy. Co jakiś czas ze sceny buchał ogień, po sali rozniósł się zapach płonących zniczy, co jakiś czas Nergal rzucał jakieś oklepane i wyświechtane teksty. Nie ujmując Nergalowi i spółce umiejętności, wytrwałości, itd. muszę subiektywnie stwierdzić, że takich ilości plastiku i sztuczności wylewających się ze sceny nie widziałem dawno. Fani z pewnością byli jednak usatysfakcjonowani, gdyż był to show na poziomie.
Z koncertu wyszedłem przed końcem, Behemoth mnie znudził, nie narzekam jednak, nie rozczarowałem się żadnym z supportów, z myślą o których w sumie tak poszedłem.

2) Skarżyskie Święto Fabryk, 28.I.12

Koniec świata - w moim rodzinnym mieście, w "klubie" znanym raczej z koncertów jakiś śmieciowych kapelek kinderpunkowych/reggae, nagle organizowany event noise/industrialny. Obawiałem się, czy w ogóle dojdzie do skutku, ze względu na zapewne znikome zainteresowanie, odbył się, jednak z zapowiadanych wykonawców dotarło ich tylko trzech. Dobre i to, zresztą, jak się okazało, było to całkiem wystarczające. Spora część za to widowni to po prostu stali bywalcy, grupka podstarzałych metali, która - podejrzewam - przychodzi tam niezależnie od tego, kto/co tam gra.
Pierwszym wykonawcą był kielecki projekt Sleep Sessions, projekt jednoosobowy niejakiego Dawida, z Kielc. Dawid okazał się zresztą bardzo sympatycznym człowiekiem, miałem okazję zamienić z nim kilka słów (mam też z nim przynajmniej dwoje wspólnych znajomych, hyhy). Tak czy siak, zaprezentował krótki ale intensywny set harsh noise'owy, nie można było się nudzić.
Po nim pojawił się projekt Evening with Deaf, nieznane mi ustrojstwo z Szydłowca (zza miedzy więc). Zaprezentowali coś znacznie dłuższego niż SS, ale mniej intensywnego, bardziej stonowanego. Tak czy siak, sympatyczne. Potem, z racji na to, że większość zapowiadanych wykonawców nie dojechała, nastąpiła improwizacja Sleep Sessions razem z Evening with Deaf. Bardzo twórcze hałasowanie wyszło.
Event został zamknięty przez grupę Berlin, która wykonuje specyficzny noise na zwykłych instrumentach (gitarze i perkusji). Czegoś takiego nie miałem jeszcze okazji chyba słyszeć, tak czy siak specyficzne ale fajne zdecydowanie.
Podsumowując, udana impreza, hałas, dym i jakieś wyświetlane niewiadomoco. I piwo nawet jakieś mało rozwodnione.

Bohdan Petecki "Strefy Zerowe"

Książka, po przeczytaniu której, zacząłem się intensywnie zastanawiać, czy przypadkiem Sapkowski nie jest fanem Peteckiego. Ale może to tylko zbieg okoliczności.
Tak czy siak, jest to nieco szorstkie technicznie ale przykuwające uwagę czytelnika dziełko s-f opowiadające o przygodach Thaala, funkcjonariusza specjalnej, doborowej jednostki wojskowej, przygotowanej do obrony pogrążonej w mdłym hedonizmie i jeszcze bardziej mdłym humanitaryzmie ludzkości. Członkowie Korpusu bardziej przypominają maszyny, niż ludzi. Nie chorują, są grupą mającą pełną zgodność immunologiczną, nie posiadają uczuć jako takich ("podłączeni" są pod psychotron, coś w stylu zbiorowej jaźni, która umożliwia pełne skupienie się na wykonywanym zadaniu), ich ciała pełne są elektronicznych usprawnień, dysponują wyposażeniem nieosiągalnym dla wszelkich innych formacji. Do tego stopnia są osobną "kastą" w ramach społeczeństwa, że sami określają zwykłych ludzi mianem "ludzików".
Rzecz jasna zwykli ludzie, pogrążeni w codziennym, błogim marazmie, traktują ludzi Korpusu w najlepszym razie z rezerwą, w najgorszym zaś z otwartą niechęcią lub wręcz wrogością.
Tymczasem po prostu nie ma zagrożeń, do jakich Korpus był pierwotnie przeznaczony, więc na co dzień jego funkcjonariusze po prostu robią za antyterrorystów. Jednak pewnego dnia Thaal zostaje wybrany, wraz z dwoma innymi sobie podobnymi, do zadania do jakiego był przygotowywany od zawsze. Wiele lat wcześniej na Ziemi odebrano sygnał z odległego świata, wysłano tam załogową misję, jednak kontakt się urwał, a los wysłanego statku i jego załogi pozostał nieznany. W tajemnicy przed opinią publiczną wysłano kolejną misję, dwa statki, które również zaginęły.
Na spotkanie nieznanego wysłano więc trzecią misję, pod kierunkiem Thaala. Wyprawa ta zmieni się jednak w niemalże metafizyczną podróż w głąb siebie, która członkom korpusu pozwoli odkryć swoje człowieczeństwo. Tajemnicza cywilizacja bowiem dysponuje specyficznymi urządzeniami, które oddziałują na emocje i uczucia ludzi, tworząc projekcje i wizje tego, co zostaje wydobyte z głębin psychiki. Zwykli ludzie szaleją, członkowie Korpusu poznają zaś to, czego ich mechanicznie i chemicznie pozbawiono. Oprócz tego, te obce urządzenia blokują jakąkolwiek łączność. Generują, czy też może są tytułowymi "strefami zerowymi".
Mamy więc polski pierwowzór niektórych pomysłów kojarzących się z filmem "Sphere"czy, pod względem klimatu nieco z "Event Horizon". No i jak na dłoni widać podobieństwa członka Korpusu z Wiedźminem. Ba, jeden z bohaterów nazywa się Riva. Podobnie jak Geralt, który ostatecznie chciał wręcz porzucić wiedźmiński stan, Thaal zaczyna się zastanawiać, ba, sam przerobił swój psychotron by zachować pamięć o uczuciach do dawnej ukochanej. Jeden i drugi na końcu poznaje i oswaja się ze swoim człowieczeństwem, którego się wypierał. Jeśli nawet Sapkowski zainspirował się pomysłem Peteckiego, to jednak nie można mu mieć tego za złe, bo szukanie człowieczeństwa i akceptacja dla samego siebie to tematy nieśmiertelne.
Książkę można znaleźć i przeczytać np. tutaj, jeśli ktoś lubi wyorbitowywać pojęcia.

Jerzy Grundkowski "Labirynt wyobraźni"

Zapomniana perełka znaleziona w morzu kurzu zalegającym na odległych półkach z książkami, gdzie na co dzień nikt prawie nie zagląda, bo i po co.
Zbiór opowiadań autora o którym w sumie nigdy nie słyszałem, opowiadań zakręconych, szalonych, wizyjnych i poplątanych, gdzie jawa miesza się ze snem, gdzie bohater zostaje poddany pod działanie czegoś, czego nijak nie rozumie i co - w skrajnych przypadkach - bawi się nim. Dodatkowo jedna ciekawa antyutopia, pokazująca, że tam, gdzie jest egalitaryzm i szczęście, to tego szczęścia w sumie nie ma, druga antyutopia, gdzie uciekinierzy z Miasta trafiają nie do raju na ziemi (ups, raju na planecie, gdzie się fabuła rozgrywa), lecz do Państwa znacznie gorszego od miejsca, skąd uciekli, oraz opowieść o porwaniu ziemianina przez UFO, opowieść zupełnie wywracająca obowiązującą w tamtych czasach (wyd. 1986 rok) optymistyczną wizję lotów kosmicznych i stosunków panujących na pokładach kosmolotów.
Tytuł bardzo adekwatny do treści, polecam.

Erwin Strittmatter "Zapiski w wiejskim kalendarzu"

O, coś nie-fantasy i nie-s-f i nie będące jednocześnie książką związaną w jakikolwiek sposób z polito/socjologią/religioznawstwem, po prostu "zwykła" książka. Dosyć niezwykłe jak dla mnie.
Cóż to takiego? Niezbyt długi zbiór 200 miniatur i krótkich opowiadań (od kilku zdań do 2-3 strony), uporządkowanych w sposób raczej chronologiczny, ale z wyjątkami, pełnych wspomnień, obserwacji i przemyśleń autora, pisarza NRDowskiego, związanego z łużycką wsią i kulturą ludową. Książka jest napisana przystępnym językiem, obserwacje i uwagi nie są grafomańskie, całość ma bardzo ciepły, nieco melancholijny, liryczny, ale optymistyczny i serdeczny wydźwięk, czyta się to bardzo przyjemnie, a przytoczone anegdoty zapadają w pamięć.
Najwięcej wspomnień dotyczy dziadka autora, prostego i zabobonnego człowieka wsi, który polował z nożem na diabły, a po śmierci żony związał się za jej przyzwoleniem z jej młodszą siostrą. Który bezgranicznie wierzył w to, co zapisano w kalendarzu, który dawał dzieciom i wnukom do jedzenia grudki siarki i wraz z nimi robił zapałki. Który pastował buty mazią składającą się m.in. z końskiego moczu, mieszanki żywic i pokruszonej kredy. Który na łożu śmierci odgonił jeszcze złodzieja wielkiego zegara. Który bez wątpienia był fascynującą postacią.
Z morza różności wyróżniają się jeszcze anegdoty o przyjacielu i mentorze autora, pisarzu Bertolcie Brechcie. O ich podróży do RFN, o kwiatach i fotelach. Wyróżniają się anegdoty o notorycznych pomyłkach fanów, którzy mylili autora z pewnym aktorem (a pewnego dnia aktora z autorem) czy też o oswojonym jeżu. Ciekawy wydźwięk ma opowiastka o kantorze i organiście ze zboru, który w samotności deklamował "Widmo krąży nad Europą...". Jest też kilka opowiastek o dzieciach autora.
Książka daje czytelnikowi wgląd w życie prostych ludzi na NRDowskiej wsi, które nie różniło się w sumie od życia na wsi polskiej, w podobnym okresie czasu - gdy szło nowe, a stare jeszcze trwało. Niezwykle sympatyczna pozycja, warta do przeczytania.
Sam autor jest mi postacią zaś zupełnie nieznaną.

Wiedźmin po latach

Ostatni raz zbiory opowiadań i cykl czytałem gdzieś w czasach gdy byłem w liceum, i to na początku liceum. Po raz pierwszy sagę przeczytałem zaś będąc w gimnazjum, i było to dla mnie objawienie. Nie czytałem wtedy zbyt dużo fantasy ani s-f, a jak nawet, to jakieś heroiczno-wysokie tolkienizmy i samego Tolkiena, nudne i sztampowe niczym postacie chaotyczne złe i praworządne dobre z systemu AD&D. Sapkowski pokazał mi, że fantasy może być bez patosu, że fantasy może poruszać ważne i ważkie problemy, że może twórczo interpretować mity, jak i twórczo sięgać do historii, ekonomii, nauk społecznych i politycznych. Że zło i dobro to pojęcia dosyć względne. Że świat nie jest biało-czarny, lecz skąpany jest w milionach odcieni szarości, że mało kto jest dobry dla samego dobra lub zły dla samego zła.
Mimo tych dosyć ogólnych powyższych sformułowań, w czasach, gdy sagę i przyległości czytałem te pierwsze 4-5 razy, głównie zwracałem uwagę na użyte środki stylistyczne, na kreatywność autora w world-buildingu, na wspaniale napisane dialogi, głębię, szczegółowość i "ciałokrwistość" przedstawionych postaci, na rubaszny humor przeplatający się ze śmiertelną powagą. Było to moje pierwsze fantasy o para-średniowiecznym settingu, w którym ludzie byli ludźmi, mięli swoje marzenia, tęsknoty, fobie, problemy, gdzie byli ludzcy, gdzie kierowali się emocjami, często wbrew logice, gdzie nie dało się jednoznacznie stwierdzić, kto jest zły a kto dobry (powtarzam się, wiem), gdzie wreszcie autor pokazał całość złożonych procesów politycznych i ekonomicznych zachodzących w społeczeństwie i państwie. Jednak dopiero teraz otworzyła się przede mną pełnia tego, co właściwie Sapkowski zawarł w swoim arcydziele. Chociaż i tak pogubiłem się, kto jest kto i z czym jest związany, zwłaszcza w "Wieży Jaskółki" i "Pani Jeziora", gdzie nagromadzenie nazwisk i funkcji osiąga swoje apogeum. W każdym razie dopiero teraz dotarła do mnie waga przekazu, dopiero teraz w pełni zrozumiałem całość tej fascynującej epopei o akceptacji dla samego siebie, o szukaniu swojego miejsca w życiu, o poświęceniu dla drugiego człowieka. Dopiero teraz wyłapałem wszystkie chyba "smaczki" historyczno-polityczne i kulturowe, nawiązania autora do postaci z wcześniejszych opowiadań, ba, umiejętne wplecenie ich do akcji książek późniejszych, dopiero teraz dotarł do mnie ogrom pracy jaką autor wykonał, i jej kompleksowość.
Dodatkiem do dwóch zbiorów opowiadań (w którymś z nowych wydań może ta liczba się zmieniła, nie wiem) i pięciu tomów Sagi jest opowiadanko (no, w sumie dwa) ze zbioru "Coś się kończy, coś zaczyna". Jedno przedstawia domniemanych rodziców Geralta, a drugie ma opinię alternatywnego zakończenia (dobre w każdym razie lepsze od oryginalnego) Sagi, czyli ślub Geralta i Yennefer, bynajmniej nie sztampowy i pełen zwrotów akcji [sam autor przestrzega, że to wcale nie są te same postacie, tylko podobne, i że na pisał to w sumie dla beki]. W sumie te dwa opowiadanka mogłyby być spokojnie dołączone do jakiegoś nowego wydania "Pani Jeziora", jako taki sympatyczny bonus. Sam bym sobie kupił jakieś nowsze wydania (np. takie), bo moje stare, pierwsze wydania już się nieco rozlatują, mocno zczytane, zaś jedno z nowszych jest zeszpecone grafikami z gry, co mi się zupełnie nie podoba, gdyż postacie te wyobrażałem sobie znacznie inaczej, a teraz (oraz po nieszczęsnym - bodajby czas zatarł pamięć o nim na wieki - filmie) odruchowo na dźwięk ich imion najpierw przychodzą mi na myśl ich wizerunki nie-książkowe.
O ile w międzyczasie poznałem fantasy dużo bardziej ambitne i mające znacznie bardziej poważny i przejmujący przekaz, to jednak do Wiedźmina wracać będę jeszcze nie raz i nie dwa, bo za każdym razem, mimo tego, że wiem co kiedy i jak się stanie, odkrywam tam coś nowego, coś, nad czym można - i trzeba - się zastanowić.
Sapkowski nie napisał już potem niczego tak dobrego. "Trylogia husycka" zapowiadała się dobrze, jednak ostatni tom bardzo mnie rozczarował. Wydana stosunkowo niedawno "Żmija" stała na wysokim poziomie, pozostawiła jednak mocny niedosyt. Dlatego też drżę nieco na wieść, jaka gruchnęła niedawno, że autor powraca do wiedźmińskiego uniwersum. Trzymam jednak kciuki za powodzenie tego, co autor zaplanował i co tworzy.

środa, 8 lutego 2012

Kirył Bułyczow "Żuraw w garści"/Jarosław Gołowanow, Julij Gusman "Kontakt"

Ha, "split" się trafił. Książka z kultowej i oldschoolowej serii, łącząca w sobie dwa spore utwory mające łącznie trzech autorów.
"Side" Bułyczowa to dość smutna historia o pewnym radzieckim naukowcu, który nieszczęśliwie się zakochuje w kimś, kto w sumie powinien nie żyć od dawna. Jak się okazuje, nie jest to jednak duch, ale osoba pochodząca z alternatywnej rzeczywistości, gdzie można się dostać przez lisią jamę (hmmm, coś mi to nieco przypomina), a gdzie kiedyś wpadł pewien myśliwy, który aktywnie się wmieszał w - nazwijmy to - życie polityczne tam gdzieś. Tak czy siak, dochodzi to niezłej rozwałki, a całe dziełko kończy się w sumie nijako, przed tym ostatecznym momentem, kiedy by się wyjaśniło wszystko, a główny bohater zostaje sam z rozterką i umierającym człowiekiem.
Nie jest to złe dziełko, o nie. Jest jednak, w porównaniu do tego ułamka twórczości Bułyczowa jaką znam, gorsze. Bardziej melancholijne, bardziej smętne, wątek bohatera - cioty, ślamazary, na którego każdy wchodzi jak chce i który potem się staje prawie nadczłowiekiem o stalowym duchu też nieco wyeksploatowany. Ale ogólnie nie jest to złe aż tak, od, czytadłowate.
"Side" Gołowanowa i Gusmana zaś to abominacja. Sciencie-fiction w radzieckim, koszmarnym stylu. Drętwa narracja, jakby mili autorzy relacjonowali sucho cokolwiek, natrętny optymizm antropologiczny i determinizm historyczny (UFO musi być dobre z natury, bo żeby osiągnąć taki stopień rozwoju technologicznego konieczny był komunizm, a komunizm to samo dobro, racjonalność i brak tendencji militarystycznych, tjaaa). Do tego jeszcze źli kapitaliści, bojący się nieznanego i niedowierzający Związkowi Radzieckiemu gdzieś tam w tle i heroizm radzieckich kosmonautów. Fabuła dosyć prosta - od wielu lat mieszana amerykańsko-radziecka załoga przygotowuje się do lotu na Marsa. Jednak nad Ziemią pojawia się coś, co niechcący psuje transmisje radiowe na planecie, i co leci gdzieś tam koło Ziemi. Plan misji zostaje więc zmieniony, nakładają się na to problemy osobiste kosmonautów, itd. Można przeczytać dla śmiechu, jako świadectwo swej epoki, ale tak poza tym, to jest to jak dla mnie pozbawione walorów.