niedziela, 4 maja 2014

William S. Burroughs "Nagi lunch"

Tekst zrekonstruowany ze wstępem Ballarda, 2012, vis-a-vis etiuda, Kraków, tłum. Edward Arden (ksywa chroniona przez ZAiKS).
Nagi lunch to jedna z książek, którą wypełniony morfiną autor popełnił początkowo w ramach liczącego koło 1000 stron maszynopisu. Ta masa testu posłużyła mu potem też do zrobienia Trylogii Nova.
Przed lekturą tego kultowego już dzieła dobrze jest przeczytać Ćpuna. Lunch opiera się bowiem przynajmniej w delikatnych zarysach, w domysłach, w przebłyskach bardziej świadomej i pospolitej narracji na przeżyciach samego autora. Przeżyciach bardzo szybko mutujących w napędzane niesamowitą ilością dragów zupełnie odrealnione, paranoiczne, kuriozalne lecz nie pozbawione specyficznego, wynaturzonego poczucia humoru wizje o wszystkim i o niczym, zanurzonym w otaczającej autora rzeczywistości. Kilka postaci przewijających się przez Lunch gniło już na łamach Ćpuna. Między wierszami można znaleźć okruchy świata w którym żył autor, sylwetki jego przyjaciół, znajomych, wrogów. Wszystko przedstawione na najlepszy awangardowy i schizofreniczny wręcz sposób. Teorie spiskowe, teoria orgonu, nieistniejące miejsca, kraje, wielkie korporacje, wynaturzone i wykrzywione dystopie, wszystko w drgawkach zimnego ognia, gdy autor wychodził mozolnie z nałogu, by potem znów w nim się pogrążyć. W tle dyndają ejakulujący wisielcy.
Lunch, podobnie jak Delikatny mechanizm, nie ma linearnej fabuły, ciągi przyczynowo-skutkowe leżą gdzieś w rynsztoku zgwałcone analnie, im dalej w treść tym większy rozpieprz, tym większe natężenie postępującego krok za krokiem odrealnienia, opary gęstnieją, robi się duszno. W porównaniu do przytoczonego zdanie wcześniej Mechanizmu Lunch jest całkiem czytalny i czytelny, nie jest aż taką wypuszczoną spod kontroli zabawą z formą momentami całkowicie zaciemniającą odbiór treści. Nie ma tu też aż tak przytłaczających ilości opisanych stosunków homoseksualnych, chociaż seks, przemoc i wyuzdanie nadają tej książce formę.
Tak jakby narkotyk przejmował coraz większą kontrolę nad umysłem autora. Zaczyna się jeszcze zwyczajnie, jeszcze tu i teraz, jeszcze wiemy, że to nasza rzeczywistość, choć nie istniejący już świat. Im dalej, tym bardziej nałóg przepoczwarza autora, diametralnie zmienia jego optykę, przenosi w świat nierzeczywistych wizji, czasem aż proszących się o wulgarną psychoanalizę. Styl autora jest fantastyczny. Zarówno w bardziej przytomnych fragmentach, jak i w pełnych powtórzeń, niedopowiedzeń, rozbitych urywków światów pulsujących obłędem, wtłaczanych w żyłę, rozlewających się po wyniszczonym organizmie autora. Jak widać, niektórym ciężkie narkotyki służyły całkiem nieźle, rozwiązując język i rozluźniając kreślącą słowa bądź klepiącą po maszynie do pisania dłoń.
Książkę zamyka przebogaty zestaw materiałów dodatkowych. W sumie, to tak na oko stanowią z 1/3 stron. Jest tam kilka obszernych fragmentów usuniętych z kolejnych wersji książki, kilka listów i materiałów samego Burroughsa. No i krótki wstęp Ballarda. Sympatyczna sprawa, jeden z moich ulubionych pisarzy pisze wstęp do książki kolejnego mojego ulubionego pisarza. W materiałach od samego autora możemy natrafić na próby rozliczenia się z samym sobą, jest uznanie Lunchu za manifest przeciwko karze śmierci (ok, na to bym nie wpadł), są normalnie opisane historie wychodzenia z nałogu i licznych doświadczeń (nieraz i nie dwa szalenie interesujące, ten gość ładował chyba każdą substancję, do której dotarł), są wspominki jego kumpli/o jego kumplach (Kerouac, Ginsberg), wyjaśnienie tytułu (moment, w którym siedzisz z widelcem nad żarciem i zastygasz), burzliwa historia książki, użerania się z wydawcami, z cenzurą, porównanie wcześniejszych wersji...
Książka jest rzecz jasna diametralnie inna niż film, zrobiony przez Cronenberga raczej jako film o Burroughsie piszącym tę książkę. Jeśli ktoś więc zrobił tak samo głupio jak ja, i kiedyś oglądał film, a po książkę sięgnął później, lub nie sięgnął wcale, to niech nastawi się na diametralnie inne doświadczenie - rodem z koszmaru sennego wręcz, z paraliżu przysennego, fascynujące ale zdradzające ogromne ob/przeciążenie umysłu autora.
Swoją drogą, pierwotnie za film chciało się wziąć kilku innych reżyserów, m.in. inny przedstawiciel Beat Generation, Conrad Rooks. Szkoda, że to nie on ostatecznie Nagi Lunch wyreżyserował. W przeciwieństwie do Cronenberga i podobnie jak sam Burroughs lubił sobie walnąć w kanał, a kto lepiej zrozumiałby ćpuna, niż inny ćpun.
Tak czy siak, git książka. Klasyk, może i trochę już przebrzmiały i pozbawiony oryginalnego kontekstu miejsca i czasu, ale trzyma się nieźle. Dragi faktycznie potrafią nieźle zakonserwować, jak twierdził sam Burroughs.