niedziela, 27 kwietnia 2014

William S. Burroughs "Ćpun"

Po moim pierwszym Burroughsie (znaczy się, Burroughsie po polsku, dawno temu jakieś jeszcze inne jego rzeczy czytałem po angielsku, wygrzebane w czeluściach internetu; pamiętam że miałem też w mp3 nagrania jak sam czytał jakieś swoje cut-up szaleństwa), książce wybitnie eksperymentalnej, pierwszej części Trylogii Nova, sięgnąłem po coś bardziej zwyczajnego tego niezwyczajnego autora.
Lekka bezsenność znalazła mi trochę czasu na to. Ileż można łazić bez sensu, bez celu i bez nadziei po uśpionym osiedlu, ryzykując spotkanie z przedstawicielami któregoś z dwóch zwaśnionych tubylczych plemion. Współlokator z pokoju obok chociaż raz nie wziął swojej dziewczyny tutaj, tylko poszedł do niej na noc (nie znoszę jej zachrypniętego i piskliwego zarazem głosu), więc nikt i nic mi nie przeszkadzało.
Ćpun. Tekst ostateczny to debiut przyszłej ikony Beat Generation. Pierwsza wersja książki opublikowana została pod pseudonimem w 1953 roku, wywołała nielichy skandal. Już wtedy autor musiał użerać się z wydawcą (mimo tego, że był to jego znajomy, co wynika z jednego z siedmiu aneksów dołączonych do książki) i edytorem. Długo by opisywać historię rozmaite przeprawy autora już z samym tytułem. Ale o tym wszystkim przeczytacie gdziekolwiek indziej w internecie, tylko szkicuję tę historię. Pierwsze wydanie - o ironio - złączono z książką o narkotykach autorstwa jakiegoś byłego agenta federalnego.
Ćpun jest oparty w dużej mierze na doświadczeniach samego autora, który jednak świadomie pominął kilka istotnych szczegółów o sobie samym - np. to, że nie był stereotypowym przedstawicielem dołów społecznych, tylko oczytanym (jeździł po Europie w pachnących krwią, potem i spermą latach '30, zahaczył też o północną Afrykę, woził ze sobą małą biblioteczkę, gdzie przewijały się takie nazwiska jak Pareto[!], Spengler[!], Cocteau, Baudelaire, Yeats i in.) gościem z bardzo dobrego domu, wiecznym studentem kilkakrotnie zmieniającym kierunek (czasem po wieloletnich przerwach). To, co tkwiło pod podszewką ciszy i spokoju (za granicami świata mieszczańskiego, aż chciało by się powiedzieć, odwołując przy tym do kilku Niemiaszków z lat '30) fascynowało Billa od najmłodszych lat. Fascynował go świat ciemnych uliczek, slumsów, melin, nocnego życia i nocnych wrażeń. Kwestią czasu było, kiedy się w nim znajdzie. Dużym uogólnieniem byłoby stwierdzenie, że szukał wolności od świata swoich rodziców i dziadków, świat ćpunów, prostytutek, złodziei i homoseksualistów uznając za ciekawszy (bardziej... prawdziwy?) od własnego, ale z pewnością w takim stwierdzeniu tkwi przynajmniej ziarenko prawdy.
Znalazł się szybko i szybko się zaprzyjaźnił z rozmaitymi substancjami. W ciągu swojego życia spróbował oszałamiającej ilości (i w oszałamiających ilościach) wszelakich narkotyków. W samym Ćpunie widzimy alter-ego autora raczące się morfiną, heroiną, kokainą, kodeiną, marihuaną, opium, pejotlem oraz upijające się na umór (jeśli coś pominąłem, trudno).
Autor nie moralizuje. Parafrazując popularnego obecnie prawicowego klauna, napisał jak było. A warsztat miał naprawdę świetny. Jego styl zdaje się rozwijać, wraz z postępami czytelnika w lekturze.
Obserwujemy głównego bohatera (narracja pierwszoosobowa - aż w pewnym momencie zadałem sobie pytanie, jakie imię właściwie Burroughs nadał swojej postaci) jak nieśmiało zaczyna, widzimy jak stopniowo popada w nałóg, jak poszukuje pieniędzy imając się rozmaitych zajęć - od okradania pijaków po dilerkę, jak wyłudza recepty na morfinę, jak popada w konflikt z prawem, jak raz po raz dopada go głód, jak próbuje skończyć z nałogiem poddając się rozmaitym kuracjom, jak zmienia otoczenie, by ostatecznie wylądować w Meksyku, jak po raz kolejny wychodząc z nałogu popada w alkoholizm, jak rozpada się jego małżeństwo, jak ląduje w łóżku z przypadkowymi mężczyznami... Strona po stronie poznajemy obcy ale i fascynujący na swój sposób świat. Przez kolejne strony powieści przewijają się nie tylko ludzie z autentycznego marginesu, zniszczeni przez nałóg i choroby (a rzecz się dzieje na trochę przed pojawieniem się wirusa HIV), lecz też postacie, które trafiły do tego świata świadomie, balansując niejako między byciem jego uczestnikiem a obserwatorem, eksperymentujące na sobie. Takie przynajmniej odniosłem (subiektywne rzecz jasna) wrażenie.
Autor odsłania lekko też przed czytelnikiem (zarówno w sensie lekkiego pióra autora, jak i pobieżności przedstawienia, umiejscowienia w tle) klimat miejsca, do którego jego alter ego trafia. Czy to Nowy Orlean, czy to Meksyk - czytelnik jest w stanie odebrać przez skórę nastrój przedstawianego miejsca. Społeczność wyrzutków demonizowana przez społeczeństwo stereotypowych WASPów z klasy średniej przyjmowała różne kształty w zależności od miejsca. Walory - ekhm - edukacyjne tej książki są nie do przecenienia. To nie tylko historia o ćpaniu, haju, zjeździe, głodzie i kuracji w zamkniętych ośrodkach, lecz też spojrzenie na nie istniejące już (bo czas popłynął naprzód żwawo i świat się zmienił) egzystujące sobie na marginesie społeczeństwa społeczności kierujące się własnymi wartościami, zasadami, w pewnym sensie wolne od ówczesnego amerykańskiego dyskursu hegemonicznego, czyli mieszaniny purytańskiej pruderii, strachu przed ekscesem i małomiasteczkowego konserwatyzmu.
Wszystko to okrasza rozmaitymi przemyśleniami. Nieraz całkiem sensownymi (uwagi pod kątem hipokryzji antynarkotykowego ustawodawstwa, uwagi o marihuanie, świadomość własnego uzależnienia), nieraz kontrowersyjnymi (kokaina nie uzależnia? Może kogoś zbyt przywiązanego do innych substancji). Wśród aneksów znalazła się za to rzecz szalenie interesująca - 28 rozdział pierwotnego rękopisu, który opowiada o tym, jak Burroughs (lub jego alter-ego) chciał zaopatrzyć się w akumulator ogronu, jednak odbił się od biurokracji i kompleksu oblężonej twierdzy (poniekąd nie ma się czego dziwić) instytucji wtedy nazywającej się Instytut czegośtam a współcześnie The Wilhelm Reich Infant Trust, po czym ostatecznie zbudował własny, niekanoniczny. Pudło udało mu się jednak nieźle, i bardzo sobie je chwalił, snując przy tym rozważania o istocie nowotworu i narkotykach przedłużających życie, bo wymuszających na organizmie wymianę komórek.
~~[Jeśli nie chce Ci się, drogi czytelniku czytać, co to u licha jest orgon, już wyjaśniam - w Republice Weimarskiej był sobie szurnięty nieco freudo-marksista Wilhelm Reich. Wyjechał z kraju przez nastaniem brunatnego zmierzchu, odpływając jednocześnie coraz bardziej od poglądów mających jeszcze jakiekolwiek podstawy empiryczne/materialistyczne w stronę new age'u. Ostatecznie, już w USA, stworzył teorię orgonu, uniwersalnej siły życiowej przenikającej wszystko. Coś w rodzaju zainspirowanej nieco orgonem Mocy ze Star Wars - lub bozonu Higgsa. W terapii zalecał pięciolatkom, aby się masturbowali, po pracy z pacjentami rozpraszał chmury cloudbusterem oraz strzelał dobrym/jasnym orgonem do UFO najeżdżającego jego położoną na odludziu farmę. Obecni wyznawcy teorii Reicha to sekciarze, sam Reich napisał jednak szalenie interesującą i w miarę sensowną {dopóki nie wprowadził orgonu} książkę Psychologia mas wobec faszyzmu, aczkolwiek dość jednostronną w przedstawionych tam analizach {wszystko się kręci wokół seksu, wszystko się kręci wokół wypartej, tabuizowanej seksualności}. Do książki powrócono np. w gorącym roku '68 w Europie Zachodniej. "Późny" Reich był jednym z niewielu autorów piszących w USA, którego książki w zgodzie z wyrokiem sądu palono. Psychologia doczeka się kiedyś osobnej notki na niniejszym blogu.]~~
Ćpun rozczarował się swoimi poszukiwaniami. Postanowiłem wybrać się do Kolumbii w poszukiwaniu yage. (...) Jestem gotowy wyruszyć na południe i poszukać nieoswojonej jeszcze siły, siły, która otwiera człowieka, a nie zamyka go i ogranicza jak narkotyki. Haj to postrzeganie świata ze szczególnego punktu widzenia. Haj to chwilowa wolność od żądań starzejącego się, ostrożnego, dokuczliwego i przerażonego ciała. Może znajdę w yage to, czego nie dała mi hera, trawa, koka. Yage może być hajem ostatecznym. - tymi słowami kończy się książka. Psychonautę Burroughsa postawię obok psychonauty Jüngera. Nadawali na innych falach, ale tęsknoty zdawali się mieć bardzo podobne. Ta sama siła, marzenie, drżenie ducha, tylko inne wektory.
W aneksach są wprowadzenia do poprzednich wydań, także napisane przez kumpli autora, polemika autora z mitami na temat narkomanii i list do pierwszego wydawcy, który wprowadził do pierwszego wydania zmiany bez wiedzy autora.
W jednym z tych aneksów Carl Solomon pisze o poglądach autora: Jego poglądy są nieco mgliste. Czasem trudno dociec, czy walczy z prawdziwymi spiskami, czy też z wymyślonymi. W opowieści "In Search of Yage" jawi się niekiedy jako liberał [w rozumieniu amerykańskim tego pojęcia, zapewne], a czasem jako radykał, a reputacja, którą cieszył się po spędzeniu ostatnich lat w Paryżu, zdaje się umieszczać go mniej więcej na lewo. I dalej, pyszna puenta: Jednak najczęściej Burroughs wydaje się zbyt pochłonięty samym sobą, żeby dłużej okazywać zainteresowanie którymkolwiek obozem politycznym. Mam tak samo.