środa, 13 maja 2015

Bruno Schulz "Proza"

Wydawnictwo Literackie 1973. Kompletne wydanie wszystkiego, co zostało po Schulzu (poza grafikami i korespondencją), czyli zbiory opowiadań Sklepy cynamonowe, Sanatorium pod Klepsydrą, fragmenty innych utworów oraz rozproszone zapiski krytyczne (recenzje książek zamieszczane w prasie).
Schulz jest autorem nieco zapomnianym współcześnie, mimo posiadania grona oddanych miłośników jego twórczości i obecności w dyskursie akademickim. Ponadto ukazuje się poświęcone mu pismo.
Autora spokojnie można zaliczyć do autorów weird. Rzecz jasna nie tych pulpowych czytadeł, lecz weird rozumianego jako (w miarę) kompletna filozofia według której świat jest rodzajem piętrowej anomalii, wieży złudzeń, uwieńczonej koszmarem bezkresu kosmicznej pustki. Poniekąd potwierdza to w swoim wstępie do książki Artur Sandauer (nota bene wstęp nosi tytuł Rzeczywistość zdegradowana), tylko innymi słowami i z nawiązaniami do determinizmu historycznego.
Ze stron książki bije egzystencjalny niepokój. Małość człowieka wrzuconego w absurdalny, niezrozumiały świat. Groza istnienia narasta nawet wtedy, gdy jest piękna, letnia pogoda. W twórczości Schulza jest więcej grozy i napięcia niż w niejednym horrorze. Niewielu autorów potrafi/ło operować językiem w taki sposób jak Schulz. Jego opowiadania można porównać do obrazów. Czytelnik nie tylko jest wrzucony do świata przedstawionego, czytelnik doświadcza wręcz jego dźwięków, zapachów, smaku. Z twórczością autora zetknąłem się już dawno, jednak dopiero teraz dotarła do mnie jej wielkość. Nagle dojrzałem wpływy Schulza u wielu innych autorów, nie tylko takich, którzy wprost się do tego przyznają (np. Ligotti).
Sklepy cynamonowe były debiutem autora. Już tam wyraźne są jednak charakterystyczne cechy jego stylu: niespieszność akcji, postępujące odrealnienie świata przedstawionego, duszna, oniryczna atmosfera, wyraźne wpływy surrealizmu. Być może też psychoanalizy - w każdym razie miałem takie skojarzenie. Sam autor wciela się w rolę dziecka, wczuwa się w optykę dziecka patrzącego na świat jak na miejsce pełne cudów i dziwów, miejsce nieznane, a przez to też czyste i świeże, gdzie w każdej chwili z dowolnego kierunku może nadejść coś niepojętego. I to niepojęte nadchodzi. Stosunki rodzinne panujące w domu bohatera są równie surrealistyczne jak perypetie domowników. Z grubsza wycofana matka, służąca Adela trzęsąca domem, wielowymiarowy, nieobecny ojciec nie mogący poradzić sobie ze zmieniającą się rzeczywistością i miotający się w poszukiwaniu samego siebie i swojego miejsca w rodzinie, domu i świecie.
Sanatorium pod Klepsydrą jest dojrzalsze. Jest to kontynuacja Sklepów, poznajemy dalsze losy rodziny narratora. Autor swoje wizje przekazuje ze znacznie większą pewnością i rozmachem. Jego przemyślenia oszałamiają także na płaszczyźnie literackiej - nad paroma opowiadaniami trzeba się skupić, by w pełni zrozumieć zamierzenia autora. Zaburzona zostaje linearność fabuły, bohater nie jest już małym chłopcem, autor skacze po czasach i w czasie, także dosłownie - nierealność i względność świata rozszerza o istotę czasu jako takiego, jak w tytułowym opowiadaniu z tego zbioru lub Emerycie. Akcja toczy się żwawiej. Egzystencjalny niepokój wzbogacony zostaje o melancholię, ponure pogodzenie się z losem. Czuć ciężar wspomnień autora oraz jego (nad)wrażliwość, opierającego się na własnych doświadczeniach przy kreowaniu świata przedstawionego i swoich bohaterów. Autor nie wyjaśnia niczego, autor przedstawia rozrywające się wydarzenia bez wartościowania. Patrzy razem z czytelnikiem na złożoność świata, plątaninę rządzących nim prawideł, przetaczające się jedna po drugiej anomalie są wyeksponowane na pierwszym planie, nawet jak pojawiają się przy okazji czegoś zwykłego. Jeśli tekst miałby swoją własną podświadomość, w przypadku tego tekstu kotłowałby się tam istny chaos najróżniejszych emocji, które odczytujemy między wierszami. Odniosłem wrażenie, że autor nie mógł poradzić sobie ze starzeniem się, zarówno swoim jak i własnego ojca, którego prawie-że-zabija kilkukrotnie i przenosi poza czas.
Podsumowując, jak ktoś nie zna Schulza, a siedzi w weird/horrorze i lubi przy tym literaturę złożoną, wielopłaszczyznową, trudną w odbiorze lecz satysfakcjonującą, musi nadrobić braki. Na rynku dostępnych jest kilka innych, nowszych zbiorczych wydań.

Aleister Crowley "The Drug and Other Stories"

Wordsworth Editions Limited, 2010. Miękka oprawa, niezbyt dobrej jakości papier - za to mający intensywny zapach. Seria Tales of Mystery & The Supernatural.
Bestia vel Słoneczko to postać, której nie trzeba przedstawiać. Jeden z najwybitniejszych okultystów zachodniej tradycji ezoterycznej, autor sztuk teatralnych, poezji i prozy, filozof, gość bez którego współczesny okultyzm czy popkultura nie istniałyby takie, jakimi je znamy. Mało kto wie, że pisał także opowiadania, które bez cienia wątpliwości możemy zaliczyć do weird. Większość z nich przez lata nie była nigdzie publikowana, niektóre z tych utworów ukazały się pierwszy i ostatni raz w niszowych pismach ezoterycznych około stu lat temu.
Książka ma ponad 600 stron zapisanych czcionką mniejszą niż w przeciętnej książce, zgromadzono na jej kartach czterdzieści dziewięć opowiadań, od szortów po mikropowieści. Wstęp napisał sam David Tibet, artysta znany głownie z projektu muzycznego Current 93.
Gdyby te opowiadania były szerzej znane w czasach w których powstały, wymienialibyśmy Crowleya dziś na równi z Machenem (którego twórczość znał i cenił) czy Lovecraftem jako jednego z klasyków gatunku. Sięgał do własnych przemyśleń i koncepcji - spora część opowiadań to ezoteryczne przypowieści ściśle związane z Thelemą lub chociaż silnie na niej oparte. Duszna atmosfera fin de siecle miesza się z ironicznym (momentami cynicznym) poczuciem humoru autora. Zdegenerowana arystokracja walczy o swoje w nowych czasach, stare wartości odchodzą w cień.  Żarty sytuacyjne lub nawiązania do ważnych wydarzeń politycznych i społecznych czasów w których pisał niestety w większości są już niezrozumiałe dla kogoś, kto nie zna ich kontekstu - za to piętnowanie obłudy, materialistycznego podejścia do życia i powszechnej dulszczyzny się nie zestarzało. Dają o sobie też znać zainteresowania filozoficzne autora - poza Thelemą przez karty książki przewija się ogromna ilość nawiązań do myśli Nietzschego czy Schopenhauera. Spośród opowiadań wyróżniają się tytułowe The Drug, zawierające jeden z pierwszych zapisów doświadczenia psychedelicznego, przewrotna, cyniczna antyutopia Atlantis, The Testament of Magdalen Blair, będące ukłonem w stronę Poego, Cancer?, czyli przesiąknięta czarnym humorem opowieść o paranoiku, The Wake World, kompletnie niezrozumiałe dla profanów, The Stone of the Philosophers, pełna poezji alegoryczna, hermetyczna opowieść o poszukiwaniu boskości, przedstawiona w formie dialogu kilku postaci (kończąca się słowami But the Socialist had hanged himself in his own red necktie. He had seen God, and died), The Mysterious Malady, napisane w formie dziennika chorobliwie zazdrosnego męża (kolejny bohater z zaburzeniami psychicznymi), satyra polityczna The Vampire of Vespuccia, postępowy short The Argument that Took the Wrong Turning, przeciwko prohibicji...
Prawdziwą perełką jest króciutkie opowiadanie The Woodcutter, opowiadające od drwalu, który spotyka pewnego dnia w lesie thelemicznego myśliciela (być może samego autora). Rozmawiają o sensie istnienia (Rise up, man! (the peroration) Be not slothful, be ambitious! Be statesman, artist, divine, strategist, inventor; nay, theif or murderer, if you will! But do not be content to chop wood! - słyszy od niego poczciwy drwal). Główny bohater tak bardzo bierze sobie te słowa do siebie, że gdy do jego chaty trafia przypadkiem zabłąkana arystokratka (Honourable Diana Villiers-Jernyngham-Ketteringham), ten morduje ją swoją siekierą.
Myśl autora bywa obecnie wielokrotnie re- i nad interpretowana. Łączy się go z jakimiś odmianami libertarianizmu (w końcu Do what thou wilt). Tymczasem z jego twórczości wyraźnie wyłaniają się jego elitarystyczne poglądy. W gruncie rzeczy był konserwatystą (nawet jeśli antychrześcijańskim), skłaniał się do rozwiązań przywodzących na myśl korporacjonizm. Przed magyią chaosu okultyzm zawsze był dla wybranych, sam autor zajmował też określoną pozycję w drabinie społecznej, do tego czasy były takie a nie inne, więc nie ma się czemu dziwić.
Mimo wielkiej wartości (nie tylko literackiej - część z nich jest dosyć średnia, powiedzmy sobie szczerze - jak i poznawczej) zebranych opowiadań, czytałem tę książkę z przerwami przez kilka lat. Styl Crowleya jest dosyć specyficzny. Moja znajomość języka angielskiego nie raz była wystawiona na próbę. Przeważająca część opowiadań jest o perypetiach rozmaitych (częstokroć przerysowanych) arystokratów bądź gentlemanów i wypindrzonych dam, po kolejnym takim utworze z rzędu wszystkie zaczęły zlewać mi się w jedno, musiałem więc przerywać lekturę.
Tak czy siak, zarówno dla fanów autora jak i dla fanów weird fiction/inteligentnej, mrocznej fantastyki z drugim dnem, pozycja ta jest obowiązkowa do przeczytania. Czasem się trafia w polskich księgarniach internetowych.

Odpryski Special #3

Uwaga, będzie o polityce. I trochę o filozofii. Ba, wyszedł mi z tego manifest. Taka okazja, że trudno, aby o polityce nie było.
Zapewne część czytelników poczuje się dotknięta do żywego. Cóż, trudno. Tak bardzo mnie to nie obchodzi. Na wszelki wypadek zaznaczam, że mocno prawicowi czytelnicy niech tego nie czytają. W sumie nie wiem, po co to napisałem. Ale niech już będzie, jak jest. Kilka dni usuwałem kolejne wersje.

Pierwsza tura wyborów bez zaskoczenia jak dla mnie. Zupełnie bezbarwny, do tego wybitnie bucowaty urzędujący prezydent dostał pstryczek w nos. Druga tura rozstrzygnie, czy jego elektorat negatywny zmobilizuje się bardziej niż elektorat negatywny kontrkandydata.
Nie brałem udziału w tej szopce. Większość kandydatów wystawił tak naprawdę episkopat, łącznie z tzw. "kandydatami antysystemowymi", których pitolenie często wprost przyniosłoby korzyści dla obecnych beneficjentów. Chociażby JOWy postulowane przez krzykacza Kukiza, najbardziej rozpoznawalny element ze zbieraniny jego przypadkowych i sprzecznych ze sobą postulatów. JOWy zabetonowałyby polską scenę polityczną na wieki, tak jak stało się to w Wielkiej Brytanii. Prześledźcie wyniki tamtejszych wyborów parlamentarnych. Poza przedstawicielami dwóch największych partii do władz dostaliby się co najwyżej bogaci celebryci, których stać byłoby na kampanię przytłaczającą swoim rozmachem kampanie przeciwników. Również postulat zniesienia finansowania partii politycznych z budżetu państwa jest złym pomysłem. Oczywistym jest, że przetrwałyby partie realizujące interesy klasowe tych, których stać byłoby na utrzymywanie takiej partii. Byłby to koniec jakkolwiek pojętego pluralizmu, gdyż partie utrzymujące się tylko ze składek członkowskich lub innych określonych obowiązującymi przepisami źródeł finansowania partii politycznych nie miałyby możliwości przetrwania w starciu z takimi molochami. Zresztą - już teraz praktycznie nie mają. Jeśli to są niewystarczające argumenty, to poczytajcie o gerrymanderingu.
Elektorat Kukiza zasługuje na analizę porządniejszą niż moja, jednak jest niezmiernie fascynujący. Głosowali na niego najróżniejsi ludzie, często nie mający ze sobą nic wspólnego i mający zupełnie rozbieżne poglądy, lub nie mający ich wcale. Chcieli na kogoś zagłosować, a nie mieli zupełnie na kogo, więc kupili ładnie wykreowany produkt, głośno krzyczącego kandydata-buntownika, który nie miał niczego sensownego do powiedzenia ale za to był wyrazisty i autentyczny. W jednych z zeszłych wyborów takim gościem był Palikot. Wprowadził do sejmu kilka interesujących nowych twarzy, lub działaczy nie należących wcześniej do partii politycznej, na tym skończyły się jego zasługi. Jestem święcie przekonany, że próba skonstruowania przez Kukiza jakiejś partii skończy się szybką katastrofą spowodowaną niemożnością wypracowania spójnego programu, tak jak to miało miejsce w przypadku Palikota, który chciał zbyt wiele srok złapać za ogony. Poza tym jego głośne performance szybko się wyborcom przejadły. Kompleks oblężonej twierdzy Kukiza też się im przeje. W następnych wyborach pojawi się jakiś inny jednorazowy kandydat kanalizujący niezadowolonych. Aż chciałoby się zaśpiewać, bo tutaj jest jak jest, po prostu.
Bardzo mnie cieszy wynik Korwina. Ten stary dziad to największy szkodnik polskiej sceny politycznej, od lat infekujący niewyrobione umysły przekonywająco brzmiącym stekiem pierdół. Poparcie dla niego wśród uczniów i studentów świadczy jedynie o tym, że polska edukacja jest pogrążona w ciężkim kryzysie. Całe szczęście, przy jego trybie życia i wieku być może są to już ostatnie jego wybory. A gdy go zabraknie, na gruzach KORWiNa (zakładając, że do czasu następnych wyborów nie powstanie kilka kolejnych jego partii) powstanie kilka zwalczających się wzajemnie sekt, z których każda jedna będzie uważać się za tę jedyną prawdziwą spadkobierczynię myśli Wodza w muszce.
To niewiarygodne, że ktokolwiek uważa kandydatów takich jak jak Korwin, Braun, Kowalski, Kukiz za antysystemowych. Przyjrzymy się ich postulatom, zdecydowana większość z nich dokładnie pokrywa się z zawartością dyskursu hegemonialnego. Świetnie wypunktował to jeden z publicystów lewicy.pl, pozwolę sobie przytoczyć odpowiedni fragment: (...) Setki tysięcy młodych ludzi, którzy poszli za Ruchem Narodowym i Kongresem Nowej Prawicy [chodzi tu rzecz jasna o dowolną partię w której akurat siedzi Korwin], wierzy, że postawą antysystemową jest dziś wyznawanie katolicyzmu w skrajnie katolickim kraju. Są przekonani, że antysystemowe jest zwalczanie imigracji, w kraju gdzie imigrantów niemal wcale nie ma, a ci nieliczni są zamykani w ośrodkach o zaostrzonym rygorze lub deportowani do krajów pochodzenia, czasem na pewną śmierć. W ramach swojej antysystemowości czczą tzw. „żołnierzy wyklętych”, wśród nich morderców cywili, choć ich kult jest ustawowy, zresztą przegłosowany przez posłów PO (sic!). Popularnym przejawem „antysystemowości” jest także walka z „pedalstwem” oraz aborcją – w kraju, gdzie rząd z automatu odrzuca a kolejne ustawy o związkach partnerskich, a prawa aborcyjne należy do najostrzejszych w Europie. Wreszcie, najmodniejszy obecnie „antysystemowy” temat, czyli żądanie militaryzacji narodu, gdy władza deklaruje wydanie ponad 100 miliardów złotych na zbrojenia. Czy jakikolwiek System mógł sobie wymarzyć lepszych przeciwników? Radykalna, prawa strona polskiej sceny politycznej realizuje politykę tego, co Alhtusser nazwał aparatami ideologicznymi państwa. Według francuskiego filozofa, są to wszelkie praktyki, wartości, organizacje i instytucje, które umożliwiają społeczną reprodukcję i podtrzymywanie istnienia systemu. Tysiące wściekłych, młodych ludzi na ulicach doskonale realizuje te cele. W obliczu gospodarczego krachu i topnienia klasy średniej, skrzętnie konstruuje coraz nowszych wrogów, którzy istnieją tylko w ich wyobraźni – a w dodatku zaciekle zwalcza te mityczne, genderowo­‑komunistyczne potwory. Gdy ich rówieśnicy na całym świecie wypisują na sztandarach redystrybucję i walkę klas, narodowo­‑KNPowskie szeregi wyklinają złodziejski ZUS okradający pracodawców i międzynarodowy, antypolski spisek, który dał pierwsze miejsce na Eurowizji zdegenerowanej babie z brodą. (...) Nie przepadam co prawda za tą stroną, można tam trafić na takie bzdury, że aż wstyd się utożsamiać (przynajmniej w jakiejś drobnej części) z tą samą stroną politycznej barykady co autorzy, ale ten tekst im się udał.
Wyniki Palikota i Ogórek również mnie cieszą. Swoje zdanie o Palikocie wyraziłem wcześniej, co do SLD będącego na dobrej drodze do stania się planktonem politycznym, pozostaje się tylko cieszyć, że ten koszmar sięgający swoimi korzeniami do zdegenerowanego, PRL-owskiego aparatu biurokratycznego w końcu się kończy. Może zwolni miejsce na scenie politycznej dla jakiejś bardziej sensownej lewicy, będącej zarazem lewicą nie tylko z nazwy.
Szkoda, że podpisów nie zebrała Anna Grodzka. Jest ona chodzącym pogwałceniem jednych z najsilniejszych tabu gnębiących nasze społeczeństwo - tabu związanych z seksualnością. Nie dziwota więc, że najsilniejsze i najbardziej ohydne ataki na nią wychodzą ze środowisk mających największe problemy z tymi tabu, wszystkich samozwańczych obrońców "normalności", których przeraża sama myśl, że ktoś mógłby przekroczyć granice własnej płciowości, ktoś śmiałby przekroczyć uwarunkowania biologiczne i/lub kształt i formę otrzymaną w niezmiennej postaci od takiego czy innego jedynego prawdziwego Boga. Jeśli sama ludzka seksualność jest uznawana za nieczystą, prymitywną, zwierzęcą sferę która powinna być poddana surowym ograniczeniom odgórnie narzuconej moralności (przez co tylko wyrodnieje - zob. pedofilia u księży, bardzo popularne nerwice na tle religijnym albo rzeczowa analiza w chociażby Psychologii mas wobec faszyzmu Wilhelma Reicha [który sam pozostawał pod wpływem idei popularnych w jego czasach] lub innych freudo-marksistów) to swobodne przekroczenie jej barier, ba, samo zastanawianie się nad własną płcią jest obrzydliwe i amoralne. Anna Grodzka byłaby więc bardzo transgresywną kandydatką. Dla najradykalniejszych jej przeciwników nawet sam fakt, że jeszcze nie została zabita przez Boga piorunem z jasnego nieba jest wystarczająco straszny i wprowadzający zamieszanie w ich ustabilizowane światopoglądy - no bo jak to, dlaczego jeszcze to nie nastąpiło, skoro to takie plugastwo i splunięcie Bogu w twarz.
Wracając do przerwanego wątku, Duda czy Komorowski. Pytanie to jest trudne i łatwe zarazem. Komorowski to typ dalekiego wuja, który jest traktowany z politowaniem przez resztę rodziny; taki stereotypowy wąsaty Janusz, co pali śmieci na działce, po pracy siada przed telewizorem z piwem w dłoni, nie ma pojęcia o niczym ale przy wódce ze szwagrem przedstawia szczegółową analizę sytuacji politycznej kraju. Koleś nie ma ani klasy, ani wiedzy, ani charyzmy. Jego prezydentura to pasmo wizerunkowych kompromitacji. Do tego jest myśliwym - co dla mnie osobiście jest odstręczające. Światopoglądowo jest mdłą konserwą jakich wiele. Prezydent i jego partia akceptują pozycję Polski z peryferyjnym kapitalizmem i jako zagłębiem call center jako szansą rozwoju. Ponieważ nie ma żadnych zalet, jego bezbarwność, bezwolność i rozlazłość są uznane za zalety.
Duda jest znacznie bardziej energicznym gościem. Jest lepszy wizerunkowo. Pierwsza dama nie wyglądałaby jak pani Grażynka spod czwórki. Z całym szacunkiem dla pani Grażynki spod czwórki, polityk i jego rodzina mają ładnie wyglądać, bo taka jest logika społeczeństwa spektaklu a także moich subiektywnych odczuć estetycznych. Jego córka jest mądrzejsza np. od takiej Kasi Tusk - to w sumie żaden wyczyn, poddane aborcji płody są mądrzejsze od córki byłego premiera, ale warto to odnotować, bo wśród rodzin polityków jak i samych polityków różnie z tym bywa. Duda reprezentowałby lepsze stanowisko w polityce zagranicznej niż Bronek. PiS, co by o nich nie mówić, ma wątpliwości co do uznania za rozwój zmianę Polski w zagłębie call center. No i tam w Smoleńsku to nie była zwyczajna katastrofa. Zamach pewnie też nie, ale takie katastrofy się nie zdarzają. Sposób w jaki do sprawy podeszła Rosja woła o pomstę do czegokolwiek.
Wady Dudy są oczywiste. Duda jako prezydent i PiS jako partia rządząca to koniec marzeń o jakimkolwiek przewietrzeniu naszego grajdołka. Zapewne cofnięta zostanie ratyfikacja konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, zaostrzone zostaną i tak drakońskie przepisy antyaborcyjne, projekty ustawy o związkach partnerskich jak leżą w sejmowej zamrażarce tak będą leżeć aż nikt się nad nimi nigdy nie pochyli; uogólniając, atmosfera intelektualna panująca w naszym smutnym kraju do reszty zostanie zalana bogoojczyźnianym ściekiem a nowotwór katolicyzmu rozleje się do reszty po schorzałych organach naszych instytucji społecznych formalnych i nieformalnych (nie, żeby teraz się to nie działo, ale przy rządach PiSu przerzutów by przybywało w postępie geometrycznym). Potwory w rodzaju Profesora Krystyny w rządzie? Bardzo możliwe. Duda to bądź co bądź PiSowiec.
Dlatego najlepiej zdać sobie sprawę, że cała ludzkość jako taka to chichot losu. Nasze istnienie jako gatunku jest w skali czasu istnienia idealnie obojętnego, wiecznego wszechświata mrugnięciem okiem. Nas już nie będzie, naszych ewentualnych potomków już nie będzie, całą planetę może szlag trafi, a przez wszechświat nadal będzie mknęło znikąd donikąd światło gwiazd martwych od miliardów lat. Tak bardzo rozpaczliwie chcemy zostawić coś po sobie, a i tak nic z nas nie zostanie. Wszystkie polityczne spory i problemy są zupełnie nieważne pod rozgwieżdżonym niebem, gdzie czuć działanie niepojętych sił przekraczających ludzkie zdolności pojmowania. Gadające głowy prześcigają się w odtwarzaniu obrazów narzuconych na rzeczywistość, pojęcia nie mają znaczeń, kolejne stirnerowskie upiory panoszą się na Ziemi, reklama zlała się w jedno z propagandą, partie typu catch-all to śmierć polityki z jej rozróżnieniem na sojusznika i wroga (i Chantal Mouffe nie jest w stanie tego zmienić), pojęcia wyorbitowały, utowarowieniu uległa każda dziedzina życia, żyjemy w piętrowej iluzji, od przyjmowania za swoje narzuconych obrazów po kreowanie światów wirtualnych przez projekcje własnych marzeń. System kapitalistyczny sprzedaje jako dobra luksusowe to, co sam zniszczył. Suwerenność nie istnieje w dobie ponadnarodowych korporacji, które często jako takie stają się osobami prawnymi bo ich właściciele w dobie giełdy zmieniają się zbyt często. Flagi, godła, symbole kolejnych religii - to wszystko wykwita raz za razem i raz za razem przemija, zbyt szybko by zwracać na to baczniejszą uwagę.
Nie ma w nas niczego od nas samych. Wszystkie nasze myśli, poglądy, przekonania to reakcje na bodźce, na zastane zewnętrzne pojęcia i Innych poddanych innym uwarunkowaniom. Pod społecznymi rolami i niezliczonymi maskami buzują zwierzęce instynkty oraz nieznane światy podświadomości. "Świadoma jednostka" to oksymoron. Folgowanie własnym żądzom bądź podporządkowanie się bilansowi zysków i strat to uganianie się za upiorami. Tylko zdając sobie sprawę z tego, co składa się na nas samych wiemy, kim jesteśmy. To jedyna forma egoizmu która nie jest sobkostwem. Spójrzcie we wszystkie odcienie pustki drzemiącej w was samych i zaakceptujcie to, co tam znajdziecie. Spluńcie na wszystko, w co wierzycie, zerwijcie wszystkie maski i uniformy ról społecznych, a uzyskacie nową perspektywę i kolejną z iluzji - ale bardzo cenną  - iluzję wolności, wolności od tyranii pojęć - to nie wy jesteście dla nich, to one pasożytują na was. A potem załóżcie to wszystko na siebie z powrotem, bogatsi o wiedzę o ich prawdziwej naturze - lub raczej jej braku. Sens nas samych powinien wypływać z nas samych - nic spoza nas nie powinno go nadawać nam za nas. Zwłaszcza, jeśli to coś to tylko pojęcie.
Więc zamiast iść na wybory weźcie kwas i zostańcie w domu. Albo wyjdźcie pokłonić się Słońcu i Księżycowi.