poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Upływający czas #48

Odpryski zlały się z Pokrótce/Czasem na Cokolwiek w jedną kategorię, z przejęciem numeracji Odprysków. Nie ma to żadnego sensu, najwyraźniej jest to przejaw jakiejś mojej w miarę nieszkodliwej manii, to przywiązanie do numerowanych, posegregowanych kategorii. Chociaż tyle jestem w stanie posegregować i uporządkować w rządzącej się niemożliwą do zliczenia i przewidzenia ilością zmiennych rzeczywistości więżącej nas wszystkich w splotach najrozmaitszych uwarunkowań, niemożliwych do rozplątania.

Przeglądając własnego bloga bardzo często zastanawiam się, jak to możliwe, że coś, co jest oczywistym chłamem, potrafiłem zachwalać. Najchętniej co pół roku zmieniałbym treść całkiem sporej ilości postów, niczym w stalinowskiej Rosji lub współczesnym Watykanie. Tak samo widzę jak na przestrzeni czasu zmieniały mi się gusta literackie, zakładając optymistycznie, że kiedykolwiek były wyrobione. Największą katastrofą naszych czasów - do której i ja przykładam kilobajty - jest przekonanie, że ma się cokolwiek sensownego do powiedzenia na jakikolwiek temat, że cokolwiek co ma do powiedzenia faktycznie zainteresuje kogokolwiek, i że można wnioski własne wysnute na bazie subiektywnego gustu, wykreowanego przez lata na bazie indywidualnych doświadczeń rozszerzyć na ogół czytelników i zaprezentować jako coś - w miarę - obiektywnego.
W kilku przypadkach pozwoliłem sobie na dopiski po czasie, z odpowiednimi adnotacjami. Cały czas to wałkuję, to nie pierwszy post o tym tu, bo nie daje mi to spokoju. W gruncie rzeczy każda opinia o czymkolwiek ma swoje miejsce i czas. Po kolejnym mrugnięciu okiem optyka może zmienić się diametralnie. Raz zachwycisz się czymś, książką A, opinią B, poglądem C, tydzień później, po zapoznaniu się z nowymi - dla Ciebie nowymi - informacjami zdasz sobie sprawę, że autor A popełnił plagiat D, wyraziciel B jest skończonym idiotą, pogląd C to piramidalna bzdura. Samo pisanie o tym mechanizmie jest paradoksem, z drugiej strony łatwo jest pisać o czymś takim, gdy noce stają się coraz zimniejsze a zmierzch zapada coraz wcześniej. Zbliżająca się zima sprzyja ujrzeniu w sobie jakiejś małej prawdy, w końcu gwiaździste niebo jest dłużej widoczne (ok, nie w warunkach krakowskiego smogu), a jednak sprzyja też nasileniu reakcji odrzucenia tej małej prawdy, rzadko bowiem kiedy z rozgwieżdżonego nieba można wyczytać coś przyjaznego i optymistycznego. Ale, znowuż, to tylko moja opinia. Z jakiegoś powodu, jakiegoś internetowego ekshibicjonizmu, miałem ochotę wyrzucić ją tutaj z siebie. Leży więc i gnije sobie w najlepsze.

Odnośnie zim, miałem okazję przeczytać ostatnio bardzo zimną książkę. Schludnie wydana cegła, Terror Dana Simona opowiada o słynnej wyprawie morskiej w poszukiwaniu przejścia północno-zachodniego. Wyszedł z tego trochę Melville (ten od Moby Dicka), trochę groza a'la Lovecraft (wątki mitologii innuickiej + tajemnicze zło mordujące członków ekspedycji), trochę, bo ja wiem, Conrad. Przyznaję, odniesienia do literatury marynistycznej wrzuciłem w ciemno, szukając podobieństw wśród czegoś, co było mi znane wcześniej - bo gówno się znam na literaturze marynistycznej. A szkoda. Tak czy siak, autor umiejętnie zbudował opowieść niesamowitą na bazie ogromnej ilości zgromadzonego materiału faktograficznego. Fenomenalnie oddał obcość lodowych pustkowi i małość człowieka w starciu z nieznanym. A także absurdalność losów ekspedycji, nękanej mnóstwem pechowych zbiegów okoliczności, których negatywne skutki uwypuklała nieraz krótkowzroczność dowódców (wynikająca rzecz jasna z takich a nie innych uwarunkowań, uniemożliwiających szybkie zaadaptowanie się do zmieniających się warunków). W przeciwieństwie do większości weird fiction (można to pod weird podciągnąć w ogólnym sensie), bohaterowie nie poddali się po zderzeniu się z obcością. Ci, którzy mogli, walczyli do końca, część oddała swoje życia na własnych warunkach. Książkę dopełnia posłowie dr hab. Grzegorza Rachlewicza, wyczerpująco i przystępnie prezentującego w nim kontekst historyczny oraz rozwijającego geograficzne niejasności.

Do pociągu wolę gorsze książki, mniej absorbujące uwagę. Niedobitki serii wydawniczych Phantom Pressu czy Amber Horror pałętające się po ulicznych straganach ze starymi książkami świetnie sprawdzają się w roli zapychaczy czasu. Carnosaur gościa piszącego jako Harry Adam Knight to sprawnie napisane czytadło, co najciekawsze, poprzedzające Park Jurajski i późniejszą modę na dinozaury. Sporo seksu, dużo przemocy; fatalna edycja polskiego tłumaczenia; przyciągająca wzrok, kiczowata ale ładna na swój sposób okładka, jeśli ktoś lubi takie klimaty. Ja lubię, coraz bardziej na zasadzie guilty pleasure, ale lubię. Książka została zekranizowana, ekranizacja doczekała się direct-to-video kontynuacji, i to nawet paru. Nie miałem okazji oglądać.

W pociągu przeczytałem też Syreny z Saturna Kurta Vonneguta. Wspaniała książka. Czego tam nie ma: obojętny człowiekowi wszechświat i najzupełniej obojętny człowiekowi Bóg; problematyka determinizmu a wolnej woli; zdarcie i przebudowa kształtujących jednostkę uwarunkowań; kurs kolizyjny na Nieznane wiszące w kosmosie; częściowe odkrycie nieznanego i rozczarowanie, bo za jednym nieznanym rozciągają się kolejne, za siłami częściowo poznawalnymi wynurzają się z czegoś nieosiągalnego; człowieczeństwo maszyny. A do tego wszystko będące cudowną, co ciekawe nie posępną i tylko nieco przygnębiającą (poza ogólnym wydźwiękiem i paroma elementami), surrealistyczną groteską. Autor śmiało brał szturmem kolejne granice wyobraźni, balansując na granicy przejaskrawienia i autoparodii, dorzucał więcej i więcej następnych dziwactw i absurdów. Coś, co spokojnie mogło by być kolejną smutną opowieścią o pożerającej wszystko ciemności i mackowatych kształtach w niej drzemiących, jest pełną akcji i okraszoną ironicznym poczuciem humoru opowieścią, że w gruncie rzeczy i tak wszyscy umrzemy a wszechświat ma nas w dupie, dlatego zamiast się zamartwiać warto śmiało samemu wyruszyć na spotkanie wszechświatowi. A nawet jak będziemy przed tym wszechświatem uciekać, to samozwańczy bogowie i/lub ślepy przypadek i tak wyciągną po nas łapska.

Zrobiłem drugie podejście do antologii Po drugiej stronie. Weird fiction po polsku. Pierwsze było tutaj. Tak właściwie szukałem w niej jednego opowiadania. I nie znalazłem go - coś pomyliłem z czymś, poszukiwania trwają - za to przeczytałem tę książkę raz jeszcze. W sumie mogę podtrzymać wszystkie moje zarzuty względem gatunku jako takiego sformułowane w podlinkowanym poście - tyle, że sam coraz bardziej zacząłem w nim się odnajdywać. Nie przeszkadzało mi też nagromadzenie wszelkiej beznadziei, czasem dosyć topornie ładowanej czytelnikowi w ryło. Niezbyt utożsamiam się z moim wcześniejszym argumentem o wpajaniu ogólnej ciemnoty, zabobonów i pogardy dla nauki. Co więcej, uważam, że był to dość dziwny argument. Pewnie dlatego, że mój ateizm - w miarę świeży w 2013 roku - aktualnie przygasł, chociaż zarazem zwyrodniał bardziej. Przykład na to, jak zmienne warunki mogą wpłynąć na gust literacki - gdy przedstawiłem swoje wrażenia po pierwszym przeczytaniu, byłem jeszcze studentem. Myślałem wtedy, że kiedyś wcześniej, gdy szedłem na studia, byłem młody i naiwny. Miałem jakieś tam ogólnożyciowe plany. Teraz zaś już nie jestem studentem, patrzę na siebie-studenta z mieszaniną odrazy i politowania. Z tamtych ogólnożyciowych planów rzecz jasna nic nie wyszło (patrząc nawet z perspektywy tego jednego, dwóch lata - ale to całkiem dobrze się stało), ponadto zderzyłem się kilkukrotnie z zagmatwaną rzeczywistością, przez co uwypukleniu uległy wcześniej niedominujące elementy moich przekonań i osobowości, jakieś ciemne cienie zawsze tam gdzieś tkwiące, odkąd pod koniec gimbazy byłem mhrocznym metalowcę. Wystarczyły dwa lata, by punkt widzenia się zmienił - a wraz z nim zmienił się stopień przyswajalności różnych treści i stopień utożsamiania się z nimi.
Punkt widzenia ale odczucia pozostały z grubsza te same - więc o ile większość zgromadzonych tu opowiadań mnie nieco znudziła (wszystkie oparte na mitologii Cthulhu - ja was bardzo przepraszam, ja wszystko rozumiem - ale po Ligottim raczej już nigdy nie spojrzę na kolejny Lovecraft-worship bez uczucia lekkiego zażenowania), klasyfikacja najlepszych w tym zbiorze pozostaje jak dla mnie bez zmian.

Herman Hesse Demian - kolejna dziwna książka. W pewien sposób dosyć mi bliska. Zwariowany gość był z autora, miotał się aż za bardzo i wyraźnie czegoś nie przezwyciężył w swojej młodości. Typowy przedstawiciel niemieckiej inteligencji pierwszej połowy XX wieku, chciałoby się rzec. Hesse na przestrzeni lat przeżył etap fascynacji psychoanalizą - Demian jest tego pokłosiem. Ale to była psychoanaliza dość inna od tego, co dziś jest znane pod tym bardzo szerokim pojęciem - tutaj widać wpływ Junga, i to Junga z czasów, gdy objawił mu się Abraxas.
Poza tym fabuła jest prosta(cka) wręcz - młody chłopak dojrzewa, jest pełen napięć, widzi dwa sprzeczne światy, ziemski i duchowy (tak je nazwijmy umownie na potrzeby tego krótkiego opisu), miota się między jednym a drugim, szuka równowagi, szuka swojej drogi, ma problemy w szkole, oczywiście jest cherlawym wrażliwcem więc podporządkowuje się starszemu chuliganowi, potem spotyka tytułowego Demiana, zaprzyjaźnia się z nim, toczą dziwne rozmowy o religii, człowieku, świecie...
... życie płynie dalej, główny bohater nie może sobie poradzić sam ze sobą, odnawia po paru latach kontakt z Demianem, ten wprowadza go w rodzaj towarzystwa ezoterycznego, główny bohater śni o feniksie i odczuwa uczucie romantyczne do matki Demiana...
I takie tam. W sumie niezła rzecz, ale bardzo specyficzna. Do tego jest to świetne źródło nihilistycznych/egzystencjalistycznych bon-motów, w sam raz do wrzucenia na fejsika by 2137 znajomych mogło przeczytać jacy to jesteśmy samotni, niezrozumiani i w ogóle.

Królestwo spokoju Jacka Ketchuma starczyło na dwa przejazdy pociągiem (same przejazdy pamiętam lepiej od pobytu na miejscu). Pierwsza książka autora jaką miałem okazję przeczytać. Ponoć przekrojowo ukazuje jego zainteresowania literackie i rejony szeroko pojętego horroru w granicach których się porusza. Tak naprawdę o jakiejś książce mogę powiedzieć, że była dobra, jeśli z jakiegoś powodu zapamiętałem ją na długo - z tej zapamiętałem tylko kilka opowiadań, w tym tytułowe, które jest absolutnie urzekające. Poza tym, jak to w horrorach, jest i seks, i przemoc, i jakaś rozmaita niezwykłość, sporo horroru psychologicznego a nawet delikatne wycieczki w stronę weird (czy raczej anxiety - TM by ja) fiction. Jak dla mnie nic szokującego i nic porażającego, ale bardzo dobry, solidny zbiór.

F. Paul Wilson Odwet - oho, jakaś książka w końcu mnie zaskoczyła. I to podwójnie, bo nie spodziewałem się, że akurat coś takiego mnie zaskoczy. Niby kontynuacja cyklu zapoczątkowanego przez Twierdzę (siedem zdań o tej książce tutaj) (po drodze była jeszcze jedna książka, za Odwetem też coś jeszcze było, nieistotny szczegół), a jednak coś zupełnie innego. W Twierdzy główny zły był nieco komiksowy. Przerysowany. Był zły, bo był pradawnym czymś uwięzionym w posępnym, niesamowitym zamczysku. Był trochę jak wampir, trochę jak upiór. Był przewidywalny, wpisywał się w konwencję. W Odwecie mamy tego samego złego, po latach, w innym życiu, a jednak innego. Perwersyjnego maniaka dokonującego obrzydliwych zbrodni byle by pognębić znielubionych przeciwników, w gruncie rzeczy dość przypadkowo wybranych (historia sześcioletniego chłopca naprawdę mną poruszyła - a to się zdarza bardzo rzadko). Nieuchwytnego, pozbawionego przebrzmiałej rekwizytorni, duchów Lovecrafta i Howarda wiszących nad jego kreacją.
Jedna z lepszych rzeczy z szalonych lat horroru książkowego ('90) w Polsce jakie czytałem.