czwartek, 4 czerwca 2015

Pokrótce #10

Notka numer 400. Przynajmniej do czasu kolejnej czystki.


Adam Wiśniewski-Snerg Nagi cel

Czytelnik 1984, wydanie II.
Jedna z najbardziej matriksowych książek w dorobku autora. Ze Snergiem jest trochę tak, że jak przeczyta się jedną jego książkę, to jakby przeczytało się wszystkie, bo każda jedna opiera się na tym samym pomyśle i obrazuje tę samą idee fix autora - że nasz świat nie jest prawdziwy, jest reżyserowany przez nieznane, obce siły, których logika i celowość działania znajduje się poza zasięgiem ludzkiego pojmowania. Tutaj mamy wrzucenie przypadkowego bohatera do obcego świata, z którego ma on możliwość przenoszenia się do innych czasów i miejsc - tyle, że w każdym z nich ma postępować według określonej fabuły, bo wszystko jest produktem rozrywkowym. Rzecz jasna nie dość, że nie wie, co właściwie się dzieje wokół niego, to jeszcze nierzeczywistość w której się znajduje jest znacznie bardziej skomplikowana niż mu się wydawało wcześniej.
Autor zdaje się stawiać pytanie, czy w iluzji można ugrzęznąć na stałe, na dodatek z własnej woli, jeśli ma się ku temu dobry powód - po czym udziela na nie odpowiedzi twierdzącej, nawet jeśli oznaczałoby to pogoń za kolejną iluzją.
Książkę czyta się szybko, akcja toczy się wartko. Przemyślenia autora nie przytłaczają tych, dla których mają mniejszą wartość od sensacyjnej intrygi, toczącej się z licznymi zwrotami akcji.

Andrzej Stasiuk Dukla

Pierwsza książka Stasiuka jaką przeczytałem. Melancholijna i sentymentalna wyprawa w świat wspomnień autora. Słowa toczące się powoli i nieubłaganie niczym walec, miażdżące czytelnika i rozprasowujące go na czynniki pierwsze. Potężny, nihilistyczny kopniak prosto w poczucie sensu i wszystkie małe stabilizacje i punkty odniesienia czytelnika. Smoliste pasaże w które im bardziej czytelnik się zagłębia, tym bardziej ma ochotę się pochlastać. A gdy czasem wydaje się, że już, już możesz wyjść na suchy brzeg z bagna egzystencjalnego niepokoju, do jakiego zepchnął Cię autor, ten nagle staje tuż przed Twoimi dłońmi próbującymi schwycić suchą trawę i leje Ci na twarz.
Naprawdę, wiele razy miałem wrażenie, że za stronę lub dwa z rozgwieżdżonego nocnego nieba nad zapyziałymi, zapomnianymi przez ludzi i bogów miasteczkami zstąpią Wielcy Przedwieczni lub jakiś inny Cień, Ciemność. Gdyby nie brak estetyki kojarzonej z weird fiction, byłoby to weird pełną gębą. Nie ma tu linearnej fabuły, wspomnienia autora z różnych czasów i okazji przewijają się jedno za drugim, ciężkie i wyrwane z szerszego kontekstu niczym fragmenty złych snów. Obrazy zapamiętane w czasach dzieciństwa mieszają się z wyniesionymi wiele lat później. A w tle jest nieubłagany, obojętny wszechświat, równie obojętna i okrutna wobec swoich poddanych natura oraz skomplikowany i czasem nieprzejrzysty świat relacji międzyludzkich. Styl Stasiuka jest bardzo plastyczny, poetycki, zwłaszcza w odniesieniu do opisów gry światła i cienia.
Książkę uzupełniają rysunki Kamila Targosza - posępne, przyciężkie, dosyć prymitywne i oszczędne w środkach, ale szarpiące za te same struny w duszy czytelnika co kolejne obrazy wyrzygiwane przez Stasiuka z własnej pamięci.
Polecam gorąco.

Noc Muzeów 2015

Jak ten czas leci, dopiero była poprzednia Noc Muzeów, a już minęła kolejna, która staje się coraz odleglejszym wspomnieniem. Tym razem zaczęła się jak noc z bourbonem wśród odrapanych kamienic i mdłego, przesyconego rozczarowanym hedonizmem powietrzem Kazimierza (nie cierpię tej dzielnicy, jest pod każdym względem przesycona), skończyła się za to w miejscu dość niezwykłym - w Ogrodzie Botanicznym. Nie wiem, kto wpadł na pomysł udostępnienia Ogrodu zwiedzającym w Noc Muzeów, tym bardziej, że nie ma tam przecież lamp ulicznych i całe miejsce skąpane było w prawie jednolitej ciemności, ale o dziwo był to bardzo dobry pomysł. Wzdłuż głównej ścieżki ustawiono znicze - efekt był piorunujący. Przynajmniej w szklarniach włączono elektryczne oświetlenie. Obok Ogrodu jest jakieś mniejsze przyrodnicze muzeum, cała jedna salka - w poszukiwaniu wejścia tam też trafiłem. Pełen oldschool, półki z eksponatami bez żadnych udziwnień.


Byłem w kinie zarówno na Avengersach: Czasie Ultrona jak i na nowym Mad Maxie. Avengersi to w gruncie rzeczy typowo disneyowski blockbuster familijny, narzekałem głównie na różnice w stosunku do komiksów, chociaż bardzo przyjemnie się go oglądało. Filmowych Quicksilvera i Scarlet Witch wolałem w X-Menach, a ją ostatnią w komiksach - najbardziej w House of M.
O Mad Maxie zaś wypowiadali się już najróżniejsi recenzenci i publicyści, zostawię więc tylko linki do dwóch materiałów z których wypadkowa to mniej-więcej moja opinia. Klik! Klik!
Od siebie dodam tylko, że w wielu momentach samo aktorstwo jest przytłoczone przez akcję, podobnie jak dialogi, na które nie ma czasu (przy okazji - zapowiedziano Blu-Rayową wersję filmu bez dialogów, tylko z muzyką), wiele elementów świata przedstawionego to absurd. W końcu widzimy szaleństwo tytułowego bohatera (który wcale nie jest głównym bohaterem), wątek ten potraktowano jednak z jednej strony nachalnie, z drugiem - po macoszemu. On również zszedł na dalszy plan przytłoczony niekończącą się rozpierduchą. Z początku obawiałem się, że będzie mi brakować Mela Gibsona, były to jednak obawy niczym nie uzasadnione. W kategorii nieskrępowanej rozpierduchy właśnie, z elementami niegłupiego przekazu w tle, nowy Mad Max to jak dla mnie kandydat do filmu roku. Zwróćcie też uwagę na the making of, zajrzyjcie pod ten link - to nie był film ulepiony w całości na komputerze. Wszystkie pojazdy były zbudowano naprawdę.