niedziela, 18 maja 2014

Noc Muzeów 2014 w MOCAKu

1. Samokrytyka

Noc Muzeów to bardzo poczciwa inicjatywa. Za symboliczną złotówkę można obskoczyć, jeśli komuś by się chciało, nawet kilka muzeów. Dwa lata temu byłem w Sukiennicach, zahaczyłem o Barbakan, a przybyłem tam z Huty, z Muzeum PRLu. Swoją drogą, czytając własną notkę sprzed dwóch lat muszę złożyć samokrytykę. Jestem bohaterem dynamicznym i na chwilę obecną nie użyłbym takich sformułowań, jakich wtedy użyłem, i nie przeciwko temu, przeciwko czemu ich wtedy użyłem. Pomiędzy rokiem 2012 i 2014 ostatecznie, parafrazując tytuł kultowego filmu, przestałem się bać i pokochałem postmodernizm. Optyka mi się zmieniła - sztuka jest odzwierciedleniem czasów, w jakich powstaje. Czasów rozumianych bardziej Heglowsko czy Jüngerowsko (Gestalt - nie mylić z psychologią), jako niosących za sobą określone tęsknoty, nadzieje i odciskające swój wpływ na wszystkich, którzy z nimi rezonują. Określony czas tworzy swoich mieszkańców na swój obraz i podobieństwo, a oni nie pozostają mu w tym dłużni, albo dając się modelować, albo wprowadzając coś od siebie, albo stojąc okoniem (co musi się skończyć zmiażdżeniem w trybach raz wpuszczonej w ruch [meta]historii, pradawnego mechanizmu spoza czasu i miejsca, poruszającego się przez rzeczywistość po gargantuicznym okręgu). Przynajmniej tak mi się wydaje. Interkacjonizm symboliczny daje tutaj równie dużo jak niemiecka filozofia idealistyczna i postmarksiści. Byt może niekoniecznie kształtuje świadomość, ale wyznacza jej ogólny zarys. To, co powstaje na obszarze granicznym to najciekawsze ale i najbardziej przygnębiające przypadki pozamykane we własnych światach. Grunt, to kiedyś wyjść z własnego świata do rzeczywistości w granicach jej empirycznego poznania. Mnie się kiedyś udało.
A czy rok temu gdzieś byłem? Nie pamiętam, być może.

2. W drodze

Małopolska ma pecha do powodzi. Złośliwe skojarzenie z biblijnym potopem rozpisanym na raty samo wchodzi do głowy i wykwita na wargach cynicznym uśmieszkiem, niczym szarpaną raną. Powódź ostateczną, która zabierze Dzwon Zygmunta i zgasi czerwone światła w Cocomo przetrwają przypadkowi nihiliści, których sklecona z baniaków po pięciolitrowej wodzie mineralnej tratwa rozbije się o sterczące ponad kipiel pradawne ruiny starsze niż otaczająca je cywilizacja, czyli o Szkieletora. Ciąg dalszy tej historii to będzie przecięcie się wątków z Władcy much Goldinga, Gummo Korine'a i Fear and Loathing in Las Vegas Thompsona. Z Wielkimi Przedwiecznymi w tle.
Nim ten piękny czas nadejdzie, a świat zapłacze nad pochłoniętym przez wodę i przykrytym zmytym z niebios smogiem stołecznym królewskim miastem Krakowem, wędrowiec w pocie czoła szwendający się znikąd donikąd zasłania sobie większość otaczających go widoków rozłożonym parasolem/ką. Nic nie traci, bo w okolicy i tak nie ma niczego ciekawego do oglądania, oprócz pijanych sąsiadów, których od picia pod blokiem nie odstrasza nawet siąpiący deszcz, ale przynajmniej ryzyko jest mniejsze, że zderzy się z kimś równie odciętym od otaczającej mokrej rzeczywistości.
Ktoś akurat krzyczał przeciągle, gdy przebiegłem na czerwonym świetle goniąc hamujący na przystanku tramwaj, nigdy wcześniej nie słyszałem stukotu wysłużonego wagonu na wysłużonym torowisku jako muzyki, muszę Ci podziękować za to spostrzeżenie moja droga. Jak telefon może zmienić odbiór wrażeń, zapośredniczyć przekaz. A resztę dopowie wyobraźnia. Subiektywny odbiór bodźców nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.
Tak czy owak, tramwaj podrygujący niemrawo, telepiący się nieco przy tym, sunący przez szarobury świat rozmazujący się za załzawionymi oknami dotarł na Zabłocie wcześniej, niż bym przypuszczał.
Na Zabłociu ulokowane są przynajmniej dwa muzea - Fabryka Schindlera i MOCAK.
Każdy, kto szedł w ich kierunku - bowiem leżą obok siebie - z tego przystanku zapewne nie mógł się nadziwić okolicy, przez jaką się przemieszczał. Krajobraz jest tam wybitnie post-przemysłowy, stoją po drodze ni to magazyny, ni to stare biurowce. Całe Zabłocie jako takie ma swój bardzo specyficzny klimat. Lubię tamte rejony, czuć trochę zapyziałość zbliżoną do pozbawionej złudzeń i gnuśniejącej przebrzmiałości podobnych rejonów w moim rodzinnym mieście. Nie mam na myśli rzecz jasna tych bardziej uprzątniętych i wyperfumowanych zakamarków okolicy. One są nudne i nie na miejscu.
Tak jak się spodziewałem, przed Fabryką stała kolejka zaczynająca się jeszcze pod restauracją stojącą kawałek od budynku muzeum. Byłem tam kiedyś. Bardzo intensywny obiekt, dużo zaprezentowanych materiałów, przedstawionych nieraz na świeże i pomysłowe sposoby. W takich muzeach jednak niewiele się zmienia na przestrzeni lat, bo główna ich forma pozostaje taka sama. Podobnie odczuwam Sukiennice czy stare, dobre Muzeum Archeologiczne.
Co innego ten enfant terrible krakowskich muzeów, MOCAK, czyli Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie. Tutaj, również w zgodzie z moimi przewidywaniami, kolejki żadnej nie było. Nie ma się czemu dziwić. Współczesność zestawiona z Krakowem to oksymoron. Nad tym miastem unoszą się wciąż niedoegzorcyzmowane demony przeszłości, jak nie panie, kiedyś to byliśmy stolicą to okno papieskie, jak nie mentalność austro-węgierskiego urzędasa średniego szczebla bardzo popularna wśród zwłaszcza starszej populacji autochtonów to niezagojone rany po getcie czy po czymkolwiek. Czasem aż człowiek sobie myśli, że jakby z jaskini pod Wawelem wyszła jakaś pradawna gadzina i spowiła cały obiekt piekielnym ogniem, żeby nie przetrwał żaden arras ani żadna trumna w krypcie wawelskiej, to nic strasznego by się nie stało. W końcu już Marinetti pisał pozwólcie nam wybetonować śmierdzące kanały gruzem zgniłych starych pałaców. Miał na myśli Wenecję, ale w Krakowie też sporo śmierdzących kanałów by się znalazło. Kanałów metaforycznych. Miałem kiedyś sen, w którym na zapuszczonych gruzach Kościoła Mariackiego wyrósł Święty Gaj poświęcony Welesowi, ekumenicznie użyczany również wiccanom i tym, którzy tak jak ja oczekują na immanentyzację eschatonu. Obudziłem się wzruszony.
Sztuka współczesna w ogóle ma przechlapane. A to ktoś z obsługi niechcący posprząta eksponat, bo pomyli go z rozrzuconymi śmieciami, a to jakiś śmietnik historii przyjdzie protestować przeciwko sztuce, przeciwstawiając jej - ni z gruchy, ni z pietruchy - niższe podatki. Są bowiem tacy, głównie na naszym rodzimym podwórku, co mają nerwicę natręctw - wszędzie widzą wszechogarniające państwo kradnące im wszystkie dochody i zabierające im dzieci, po czym oddające Bogu ducha winne dziatki do genderowych przedszkoli i na wychowanie parom homoseksualistów. Zazwyczaj w swojej masie ograniczają się tylko do narzekania, więc nie ma co się nimi przejmować. Szkoda tylko, że ich narracja jest bardzo rozpowszechniona.

3. MOCAK

Ale odszedłem od tematu. Pierwsze, co zastałem po wejścia do gmachu MOCAKu, to miłą panią, która kazała mi zostawić przy wejściu parasolkę. Zostawiłem więc ją. Parę godzin później zdumiałem się, gdy jej nie znalazłem. Postanowiłem więc zabrać inną, najbardziej przypominającą mój zaginiony egzemplarz. Przykro mi. Jeśli ktoś przeze mnie wrócił do domu mokry i przeziębiony - cóż, niezbadane są ścieżki doboru naturalnego. Chociaż nie - a nóż widelec uczyniłem czyjeś życie lepszym. Być może wziąłem parasolkę należącą do jakiejś wrażliwej hipsterki, do której podszedł/a, gdy mokła smutno gdzieś przed budynkiem, alternatywny/a artysta/ka, objął/eła ją czule ramieniem, osłonił/a własną parasolką i zabrał/a do siebie, gdzie resztę wieczoru spędzili uprawiając seks w czasie zaimprowizowanego na macbooku przeglądu filmów Jodorowsky'ego z wyciszonym dźwiękiem i zapętlonymi płytami Marii Peszek w tle.
Osobiście i lubię, i rozumiem sztukę współczesną. OK, nie z definicji, więc jeśli coś jest przeintelektualizowanym bełkotem, to nie mam oporów przez użyciem tego określenia. Mimo tego i tak jestem w mniejszości. Spośród wszystkich moich bliższych, pośrednich i dalszych znajomych znam może garstkę osób, do których sztuka współczesna przemawia w jakikolwiek sposób. W samym MOCAKu na stałe znajduje się trochę eksponatów, których przesłanie do mnie nie dociera - np. obracające się walce lub jakieś coś przypominające fragmentaryczne te takie pokraczne matematyczne szlaczki w układzie współrzędnych. Nie neguję jednak podstawowego faktu - że jest to sztuka. Jakiś rodzaj sztuki. Sztuka jako taka bowiem znacząco się rozwinęła od czasu trącących nekrofilią koncepcji antycznych Hellenów od Prawdy, Dobra, Piękna. I nie warto się przez to obrażać na świat. Tak czy owak, nawet nie wszyscy obecni zwiedzający współodczuwali z tym, co oglądali. Minąłem na przykład zagubioną w budynku grupkę, jeden gość mówił do drugiego z wyraźnym przekąsem, że strzałki pokazujące kierunek do wyjścia też są elementem ekspozycji i nie warto się nimi sugerować.
Ostatni raz w MOCAKu byłem na wystawie Potrzeba wolności. Wystawa ta, w czasie gdy ją zwiedzałem, zmęczyła mnie bardziej, niż przesłuchanie kilku płyt Current 93 pod rząd. Dopiero po kilku dniach uporządkowałem sobie wrażenia, i doszedłem do wniosku, że była zajebista. Największe wrażenie zrobiły na mnie film Babel Sabiny Shikhlinskaya'ej (nie mam pojęcia, jak to odmienić, więc nawet nie próbuję) czy film Wolność wiodąca lud Cristiny Lucas, wykonany z iście wysublimowanym poczuciem estetyki, nieco oniryczny, bardzo plastyczny. Niezwykle interesujące były też obrazy pamiętające – i piętnujące – post-stalinowską biurokrację (stalinowską sensu largo) w Polsce czy Jugosławii, czy w innych miejscach za Żelazną Kurtyną, a także odwołania do akcjonistów wiedeńskich. No i przede wszystkim zapis wideo performance'u Mariny Abramović Usta Tomasza. Długo by o nim opowiadać.
 Tym razem trafiłem na wystawę Zbrodnia w sztuce. Zbrodnia w rozumieniu bardzo szerokim - także około-Nietzscheańskim lub przywodzącym na myśl Jüngerowski eksces. Wystawę podzielono na dwie części - jedną dla wszystkich i drugą dla tych, którzy nie mają psychiki. Rzecz jasna, obszedłem i pooglądałem wszystko, co tylko mogłem i co mi się chciało oglądać, i część dla koneserów nie zrobiła na mnie wrażenia czegoś faktycznie obrazoburczego i kontrowersyjnego. Problem w tym, że mnie mało co rusza, a pewnych gałęzi sztuki współczesnej, które lubię i o których można poczytać chociażby w Trans/wizjach w MOCAKu i tak nigdy nie będzie, bo skończyłoby się to wizytą Episkopatu i publicznymi egzorcyzmami przed budynkiem muzeum. A potem stereotypowi mieszkańcy województwa przyszliby z pochodniami.
Jasny gwint, znowu odszedłem od tematu. Ta notka jest wszystkim, tylko nie notką o Nocy Muzeów. Mea maxima culpa. Tak czy siak, wielość form, kształtów, różnorodność treści i podejść do niej zaskoczyła mnie pozytywnie. Żeby nie zapomnieć, co właściwie mi się spodobało, robiłem zdjęcia opisów. Jak na złość, coś mi się schrzaniło z telefonem (a mogłem zabrać normalny aparat, chyba nikt by się nie obraził) i część z tego gdzieś znikła jak sen. Przez co może się to wszystko niżej wydać dość chaotyczne. Nie zamierzam też rzecz jasna wymienić tu każdego jednego eksponatu, bo zupełnie rozmijałoby się to z celem. Ot, krótki przegląd tego, na co zwróciłem uwagę i co z jakiegoś(kolwiekbądź) powodu zapamiętałem. Wszystkich eksponatów imię jest Legion.
Tam, gdzie w ramach Potrzeby wolności leżały jakieś rozsypane, gówniane kamienie, teraz stała instalacja dosyć przejmująca. W zaimprowizowanym plastikowym stawie leżał twarzą w wodzie świeży plastikowy topielec. Zobaczyć coś takiego - to było faktycznie zaskakujące. Zaskoczenie wynikało z nagłego zobaczenia czegoś takiego. To chyba była instalacja Les naufrageurs autorstwa Virginii Barre.
Zdjęć, obrazów, fotomontaży i jak się rozmaite formy, nazwijmy je umownie teraz, dwuwymiarowe i wiszące na ścianach stanowiły sporą część wystawy. Dosyć intensywnie przemawiające do (mojej chorej) wyobraźni były małego formatu obrazy Roberta Devriendta z cyklu Pasja podglądacza. Ot, na każdym z nich był niepokojący szczegół. A to fragment kobiecej nogi leżącej w krzakach (tzn. tylko fragment większej całości był na obrazie uwieczniony, artysta nie namalował urwanej kończyny), a to bardziej zastanawiające urywki.
Gobelin Z wisielcem Mariana Henela to wyprawa w wyobraźnię autora, który siedział w szpitalu psychiatrycznym za popełnianie czynów lubieżnych. Rzecz może i prymitywna, ale bardzo dosadna. Autor uwiecznił orgietkę dosyć otyłych kobiet, bliżej nieokreślonego zwierzęcia i czarownicy na miotle. W tle jest wisielec, za wisielcem na dalszym planie wybuchł właśnie wulkan.
Fotografie Andreasa Serrano z cyklu Kostnica ukazywały różne obrazy z kostnicy. Rzecz jasna, wątpię, żeby to, co uwiecznił, faktycznie uwiecznił w kostnicy, ale kto wie (to by było coś!). Tytuły kilku zaprezentowanych obrazów z serii mówią wszystko - Wielokrotne rany kłute, Wielokrotne rany kłute II, Maltretowane dziecko, Zabójstwo. Nie ma tu gore, oprócz artystycznie nachlapanej krwi gdzieniegdzie (na jednym zdjęciu bardzo obficie gdzieniegdzie). Zdjęcia są tak wykadrowane, że wyglądają dosyć poetycko, mało dosadnie, mało dosłownie.
Słownik - Ból Mladena Stilinovica to natomiast jest płaska instalacja wisząca na ścianie. Ot, strony z oksfordzkiego słownika języka angielskiego (od A do C), zamazane w treści definicji, zastąpionej jednym słowem - Pain. Tak głębokie, że w sumie nie wiem, co przedstawiające, ale też nie lubię angielskiego jako współczesnej lingua latina, więc poniekąd ból autora rozumiem.
Kilka wielkich fotografii Beat Streuliego przedstawia obrazy zjedzone przez obiektyw w przypadkowych momentach na ulicach miasta. Ot, przypadkowi ludzie w przypadkowych sytuacjach. Czy zwiedzający widzi na zdjęciu dziewczynę oddającą pieniądze komuś z rodziny lub chłopakowi - czy miłą panią rozliczającą się z alfonsem, to już zależy od zwiedzającego. Współczuję wyobraźni autorowi. Z takim podejściem musi mu być ciężko w życiu.
Bliżej mi nie znana grupa Generic Art Solutions odpowiada za wysłanie na krzesło elektryczne papieża Innocentego X. Pobawili się po prostu starym portretem siedzącego na fotelu papieża na coś bardziej elektryzującego. I to w dwóch wersjach - Studium według obrazu Portret Innocentego I i II. Twórcze. Miło było na to popatrzeć. Moja niechęć do monoteizmu poczuła się ukontentowana.
Seria fotografii Cisza Anny Orlikowskiej podobnie jak sporo innych eksponatów opierało się na domyśle, nie mówiło niczego wprost i nie przedstawiało niczego zdrożnego. Przerażające scenariusze układały się same w głowach zwiedzających. Chociaż niekoniecznie w mojej. Nieco wbrew tematowi wystawy, w takich niedookreślonych przypadkach mało co faktycznie mi się ze zbrodnią kojarzyło.
Larry Clark to autor kolejnej zaprezentowanej na wystawie serii fotografii. Tym razem stereotypowe studenckie życie, czyli ciężkie dragi, trochę seksu i broń palna. Niewielki rozmiar zdjęć, czarno-białe. Pierwsze skojarzenie - książki Burroughsa (tego od trylogii Nova, nie od Tarzana).
Wyliczanka Jarosława Kozłowskiego balansowała trochę na granicy przerostu formy nad treścią. Przynajmniej jak dla mnie. Ot, barwne szmatki ładnie oprawione, a pod nimi przymocowane do ściany miseczki z łuszczącą się farbą. Aluzja do umywania rąk niby oczywista, ale z drugiej strony - trochę to jakieś na wyrost. Chociaż z trzeciej strony łatwo o zapomnienie ludobójstwa w dzisiejszych czasach, bo jest go za dużo, za często i media nie rozczulają się nad każdym przypadkiem zbyt długo. Więc może i coś w tym jest. Bo każda taka miseczka ze szmatką ma symbolizować jedno miejsce ludobójstwa. Wszystkie zostały wypisane na ścianie dalej. Kilka nazw nic mi w sumie nie powiedziało.
Szymon Kobylarz zaprasza zwiedzających do Celi Pana Jana Kolano. Model celi został otoczony fragmentami historii opowiadanej przez odbywającego karę pozbawienia wolności Jana Kolano, któremu władze więzienia utrudniały zgłębianie we własnym zakresie i na bakier z przepisami więzienia nauk ścisłych. Na swój sposób tragikomiczna historia.
Na wystawie znalazło się kilka asamblaży Daniela Spoerri. Wszystkie opierały się na jednym - genialnym w swojej prostocie - pomyśle. Do archiwalnych fotografii policyjnych przedstawiających zwłoki autor dodał zwisające ze zdjęć, przymocowane do zdjęć, wbite w zdjęcia przedmioty, które też na tych zdjęciach są i które albo spowodowały zgon, albo mogły go ułatwić, albo po prostu bardzo pasują użyte tak, jak autor ich użył. Tych asemblaży było sporo. Największe wrażenie zrobiły na mnie Kapelusze, To może wpaść do oka (wiele ogromnych, ostrych narzędzi powbijanych w zdjęcie przedstawiające twarz), Monokl; Oczy wyjedzone przez szczury, Śmierć przez utonięcie (samobójczyni obciążyła się cegłami i drutem - autor dołożył do zdjęcia cegły zwisające na plątaninie drutów), Założyć pętlę czy nie zakładać; Wisielec. Lubię takie przekraczanie form, zwłaszcza, jeśli wykonane jest na wysokim poziomie, jak w omawianym przypadku.
Danny Devos to znowuż autor sporej ilości zademonstrowanych na wystawie rzeźb/instalacji, nierzadko z ruchomymi elementami. Wszystkie były głównie z drewna i metalu. Jedne były dosyć (niezamierzenie) komiczne - machająca szponami bryła Bestia z Jersey -  inne faktycznie pomysłowe, złożone konstrukcje - Czarna Dalia, Norman Bates kocha sztukę.
Grafiki Rafała Bujnowskiego z cyklu Arsoniści bardzo oszczędną formą potrafiły przekazać spory ładunek treści.
Dziwna instalacja z kapiącą cieczą na rozgrzane płyty znajdowała się w sali, w której panował przyjemny półmrok.
Chyba tyle z samej wystawy czasowej. Jak najbardziej na plus. Nie chciało mi się przesiadywać przy puszczanych licznie filmach/klipach/czymkolwiek takim. Na kilka przelotnie rzuciłem okiem, przechodząc obok. Coś ze stworem zrobionym z wypełnionej czymś gumowej rękawiczki było naprawdę dobre. Film propagujący antypolską ideologię gender też był ok. Za to coś z artystą leżącym półnago na brzegu rzeki już nie bardzo przypadło mi do gustu.
Po reszcie muzeum też się przeszedłem. Tu już było trochę gorzej.  W sumie nie zauważyłem nawet w pierwszej chwili, że pojawiły się nowe eksponaty na ekspozycji stałej. Za to miło było odświeżyć sobie Sasnala, jego symulakr z symulakru czyli obraz przedstawiający kadry z gry komputerowej Need for Speed III oraz obraz w 3D, czyli Apteczkę (lub jak się to właściwie zwało, zapomniałem).
Trollujący rzeczywistość Leopold Kessler nadal udawał, że naprawia wyświetlacz na dworcu lub jakby nigdy nic ubrany w kamizelkę odblaskową robotnika drogowego dziurawił znaki drogowe. Jeśli chciał wykazać, że zaufanie do określonego uniformu czyli funkcji społecznej spełnianej przez jego nosiciela powinno być ograniczone, to udało mu się to świetnie.
W osobnej salce przedstawiono fotografie Walkera Evansa. Fotografował przypadkowych ludzi, zwyczajne przedmioty, zwyczajne sytuacje. Lubię modernizm, więc miło było się na zebrane zdjęcia pogapić.
Na odchodnym wszedłem do sali kinowej znajdującej się w głównym budynku muzeum i obejrzałem krótki film o Zabłociu. Sposób, w jaki Zabłocie zostało w nim przedstawione nieco pokrywa się z moja opinią o tym terenie.
Nie miałem niestety czasu, by iść na wystawę w czytelni. Szkoda, bo być może skłoniłaby mnie do przemyślenia stanowiska w kwestii antypsychiatrii, na który to nurt spoglądam z przyjaznym zainteresowaniem, przynajmniej na umiarkowane jego manifestacje. Ale może się jeszcze raz tam kiedyś przejdę. Albo i nie, kto to wie.
Podsumowując, jestem z tegorocznej Nocy Muzeów całkiem zadowolony. Oglądnąłem trochę ciekawych eksponatów, trochę mniej ciekawych, niektóre będę mógł kiedyś wymienić wśród jakiś tam odległych inspiracji, niektórych już nie pamiętam. Tak czy siak, jeśli się ma odpowiednie podejście, to sztuka współczesna nikogo nie pogryzie.