poniedziałek, 28 lipca 2014

George R.R. Martin "Tuf Voyaging"

Eksplorując nieznane
Klik!


Tufa Wędrowca już na niniejszym blogu przedstawiałem. Wiele lat temu. Na tyle dawno, że dobrze mi zrobiło odświeżenie sobie tej pozycji (i może lepiej w link do mojej - ekhm - recenzji z roku 2011 nie klikajcie, co?). Okazja ku temu nadarzyła się sama. Pewnego dnia w czasie miłego spędzania chwili wolnego czasu w lokalu należącym do sieci księgarnio-kawiarni zauważyłem tę książkę stojącą na półce z literaturą anglojęzyczną. Wydanie z 2014 roku, Gollancz (imprint Orion Publishing Group), Wielka Brytania. Pierwsze opowiadanie (nie chronologicznie pierwsze) w pierwotnej wersji autor popełnił w 1976 roku, ostatnie w 1986. Użyty papier (eko, z recyklingu) (a może to zasługa użytego atramentu lub farby drukarskiej?) ma miły, intensywny zapach.
Tuf Wędrowiec był jedną z pierwszych książek należących do szeroko pojętego science-fiction, jaką w życiu czytałem. Po raz pierwszy natrafiłem na nią w miejskiej bibliotece w rodzinnym mieście jeszcze w pięknych i beztroskich czasach późnej podstawówki. Wtedy jej lektura była dla mnie  istnym objawieniem, tym bardziej, że nie miałem jej do czego porównać, wyróżniała się znacznie pośród rozmaitych innych pozycji wtedy przeze mnie wchłanianych plastycznością i złożonością świata przedstawionego, ciekawymi rozwiązaniami fabularnymi, nietuzinkowymi bohaterami, umiejętnościami pisarskimi autora.
Po latach przeczytałem oryginał, niedawno skończyłem, muszę przyznać, że był to dla mnie zimny prysznic (w sumie dobrze, w końcu jest tak diabelnie upalnie). Świat przedstawiony okazał się być dosyć plastikowy, rządzące nim prawidła absurdalnie naiwne, postacie - oprócz tytułowego bohatera - pozbawione głębi, pełniące w większości jedynie rolę dekoracji, gadających głów zlecających questy. Jedyne co po latach nadal się broni to sam pomysł, umiejętności pisarskie autora (ta książka jest naprawdę dobrze napisana, na tyle dobrze, że przy ogólnej czytadłowatości - w końcu mamy do czynienia ze space operą - nie mogłem się od niej oderwać) oraz jego wyobraźnia, którą nieźle rozruszał przy tworzeniu kosmicznych bestii, zwierząt i rozumnych ras.
Jest to zbiór opowiadań, tyle że opowiadań złączonych w jeden chronologiczny ciąg, z początkiem, rozwinięciem i finałem akcji. Tuf jest kosmicznym kupcem. Wysokim, łysym mężczyzną. Jest flegmatykiem, nieco stoickim. Potrafi przegadać każdego, i to przegadać inteligentnie, na dodatek bez podnoszenia głosu. Jest przy tym słowny i trzyma się sztywno swoich zasad oraz raz danego słowa. Ma szczęście do hazardu i podejmowania ryzyka - na końcu zawsze jego wypływa na wierzch. Jest wegetarianinem. Uwielbia koty.
Tuf przypadkiem staje się posiadaczem Arki, mającego ponad 30 kilometrów długości ogromnego seedshipu należącego niegdyś do nieistniejącego od setek lat Federalnego Imperium (w skład tej obrastającej mitami grupy politycznej wchodziły m.in. Ziemia i Prometeusz), a dokładnie formacji o nazwie Ecological Engineering Corps. Na okręcie znajdują się próbki DNA roślin, zwierząt, bakterii, grzybów, itd. pobranych z tysięcy planet wraz z kompletnymi instalacjami do klonowania i przyśpieszania wzrostu. Okręt ten to potężna broń biologiczna, zdolna w mgnieniu oka niszczyć ekosystemy całych planet - lub tworzyć kompletnie nowe ekosystemy od zera, przy użyciu istniejącego życia lub zaprojektowanego na miejscu.
Tuf rozpoczyna więc swoją karierę jako samozwańczy inżynier-genetyk, lata od galaktyki do galaktyki oferując swoje usługi. Wszędzie, gdzie się pojawia wzbudza zdumienie, czasem przy okazji realizowania zamówień zdarza mu się obalać lokalne systemy religijno-społeczno-polityczne, zwłaszcza wtedy, gdy uderzają w jego przekonania (opowiadanie A Beast For Norn, gdzie rozwala lokalny zwyczaj związany z walkami zwierząt lub przejmujące historie o świecie borykającym się z przeludnieniem i panującą religią akcentującą rozmnażanie się - Loaves and Fishes, Second Helpings, Manna From Heaven). Mimo tego, że opowiadania traktują o inżynierii genetycznej i ingerowaniu w ekosystemy planet na poziomie - dosłownie - kosmicznym, przygody Tufa mają silny wydźwięk pro-ekologiczny i często zawierają krytykę przeciw zastałym i szkodliwym tradycjom oraz religijnemu fundamentalizmowi.
Autor posługuje się łatwym do zrozumienia językiem. Nie używa ani zbyt wielu neologizmów (za wyjątkiem nazw własnych), ani terminologii fachowej. Dialogi Tufa to majstersztyk, jego język również, jego powolne dochodzenie do sedna sprawy nawet w sytuacjach kryzysowych, nadużywanie zwrotów grzecznościowych balansujące na granicy kpiny, jego pozorna powolność ale i błyskotliwość rozumowania i argumentowania to jedne z najjaśniejszych zalet książki.
Fascynująca jest sama koncepcja seedshipów, a Arki w szczególności. Gargantuiczny okręt, dryfujący w kosmosie, na pokładzie którego znajduje się wiedza i technologia zaginiona w odmętach czasu po rozpadzie Federalnego Imperium (co zamieszkaną przez ludzi część kosmosu cofnęło w rozwoju o całe lata, trochę jak po zagładzie Imperium w Fundacji Asimova ale nie aż na taką skalę), plątaniny klaustrofobicznych korytarzy, przejścia wiodące z nieznanego w nieznane - wielka szkoda, że autor nie napisał ani jednego opowiadania o samotnej eksploracji statku przez Tufa, już po tym, gdy został jego jedynym posiadaczem. Taka sceneria pasowałaby wręcz do horroru. Z drugiej strony niewiarygodnie naiwnym ze strony autora było uczynienie z Tufa jedynego członka załogi (nie licząc gromadki kotów) odnalezionej na rubieżach kosmosu Arki.
Podsumowując - na pewno zweryfikowałem po latach swój zachwyt tę książką. W sumie to jest tylko tylko lub aż space opera, naiwna i mało skomplikowana, na pewno nie jest to przełomowe arcydzieło, za jakie tę książkę miałem jeszcze parę lat temu. Mimo tego dzieło Martina może się podobać, w swojej kategorii jest naprawdę dobre, autor późniejszej Gry o tron nie schodzi poniżej pewnego poziomu (czego nie można powiedzieć o redagowanych przez niego antologiach, ale to inna historia).

Shaun Hutson "Ślimaki"

Ślimaki to debiutancka powieść angielskiego autora horrorów i thrillerów Hutsona, wydana w 1982 roku. Została zekranizowana w 1988.
Niedawno wraz z grupką znajomych rozmawialiśmy o najbardziej kuriozalnych pomysłach na horror. Wpadłem wtedy na pomysł - skwitowany zgodnym wybuchem śmiechu wszystkich obecnych - że horror o ślimakach zjadających ludzi to by było coś.
A potem w pewnym antykwariacie natrafiłem na tę książkę i bardzo nie było mi do śmiechu.
Wydawnictwo PIK wydało tą książkę w roku 1991, korzystając z tej samej fali, która poniosła Amber Horror czy Phantom Press. Konwencja dla tego typu wydawnictw wydających takie książki była jedna - tanio, tłumaczenie mniej lub bardziej daremne (tutaj tłumaczka nie wiedziała, że w zależności od kontekstu słowo sex może mieć różne inne znaczenia niż to samo narzucające się), nie raz obrzydliwe i ociekające krwią okładki. Okładka Ślimaków jest jedną z lepszych (i brutalniejszych zarazem), jakie widziałem wśród tego typu książek. Ciekawostka - PIK wydało tę książkę w serii Mistrzowie Grozy - cóż, nigdy wcześniej o Hutsonie nie słyszałem.
Nie oszukujmy się - Ślimaki to kuriozalne czytadło klasy B, porównywalne do co lepszych części cyklu Kraby autorstwa Guya N. Smitha (co ci angole mieli w baniach, to ja nawet nie). Czarne, zmutowane, gigantyczne ślimaki mające zęby sieją zniszczenie i popłoch w małym miasteczku rolniczym nieopodal Londynu. Na ich trop wpada inspektor sanitarny. Z pomocą zaufanych - kanalarza i młodego kustosza muzeum - rozpoczyna nierówną walkę z potworami. Rzecz jasna, władze im nie wierzą, są więc pozostawieni sami sobie i są zdani tylko na własne siły. Ostateczne starcie (chociaż zakończenie jest otwarte) dokonuje się z pogwałceniem obowiązującego prawa. Autor ze szczegółami odmalował angielską kanalizację, gorzej mu wyszło wykreowanie zabójczych ślimaków. Mimo tego, że mordowały swoje ofiary nie raz ze szczególnym okrucieństwem a i sam autor z lubością polewał treść gore (scena w restauracji, gdzie z jednego z bohaterów wprowadzonych do treści tylko po to, by ich potem uśmiercić widowiskowo wychodzą oślizłe istoty, zabijając go przy tym i rozrywając mu oczy była pyszna) fakt faktem mamy do czynienia ze ślimakami. Ze ślimakami. Przecież to bardziej absurdalny pomysł niż kraby. Sądzę, że gdyby autor napisał książkę o czymkolwiek mniej bekowym niż ślimaki, np. o szczurach czy zmutowanych polnych myszach, zjechałbym tę książkę znacznie bardziej.
Tak czy siak, wszystkim fanom kuriozów z lat 90. polecam gorąco. Wszyscy pozostali i tak po to nie sięgną.

Guy N. Smith razy trzy

1) Odwet

Piąta część cyklu o krabach, ta, w której kraby wchodzą na ląd i okazuje się, że cierpią na nowotwór.
Znacznie lepsza od nieszczęsnej części szóstej, poza tym - na standardowym poziomie Smitha i niezbyt wysokim poziomie tłumaczenia. Seks i przemoc, wszystko nie tak przygnębiające jak w części szóstej. Na swój sposób nadal poczciwe. Czyj odwet i dlaczego odwet - nie wiadomo, oryginalny tytuł to Crabs on the Rampage. Wbrew tytułowi, chociaż bohaterowie zastanawiają się i nad taką teorią, kraby nie mszczą się na ludziach za swój los, ani też ludzie nie mszczą się na krabach w żaden nowy, nieznany jeszcze sposób.
Ryzykując życie (oraz kryzys w małżeństwie) profesor Davenport znów staje do walki z krabami, które masowo wychodzą na ląd w samej Wielkiej Brytanii. Zdają się zmierzać w jedno miejsce, niszcząc po drodze wszystko, z czym się zetkną. Nie oszczędzają nawet elektrowni, zagładzie ulega spora część Londynu, sytuacja jest tragiczna. Po tym, gdy okazuje się, że kraby są trawione przez potężne nowotwory, profesor tworzy teorię, jakby zmutowane bestie szukały miejsca, gdzie mogłyby spokojnie umrzeć - jakiegoś własnego "cmentarzyska słoni". Oczywiście biurokraci i wojskowi nie zawsze chcą go słuchać, do tego nie można użyć chemikaliów, by nie zniszczyć środowiska i nie przetrącić do reszty rybołówstwa, itd. Taka konwencja.

2) Dzwon śmierci

Do leżącej na zadupiu wioski Turbury sprowadza się tajemnicza rodzina. Zajmują starą posiadłość, w której rozegrała się niegdyś rodzinna tragedia z morderstwem w tle. Przybysze nie integrują się z mieszkańcami. Pan domu przywiózł z Tybetu tajemniczy dzwon, który wkrótce zawisł w przydomowej kaplicy.
Dźwięk dzwonu (odczuwany bardziej jako dudniące wibracje w głowie, niż jako sam dźwięk) powoduje spustoszenie we wsi. Ludzie umierają przez ataki migreny, innym zmienia się zachowanie - stają się agresywni i niebezpieczni dla otoczenia. Spokojne życie w mieścinie zmienia się w koszmar. Niektórzy - w tym głuchoniemi - pod wpływem dźwięku dzwonu wpadają w trans i widzą dziwne, mroczne postacie.
Jak zwykle w takich "przeglądowych" książkach autor przedstawia plejadę postaci, z których zabija/gwałci (czasem wielokrotnie, w tym po śmierci) większość. Kilkoro bohaterów podejmuje nierówną walkę z bliżej nie sprecyzowanymi siłami ciemności, zakończoną, rzecz jasna, zwycięstwem (chwilowym, ale o tym później). Oczywiście, nikt z władz spoza miasteczka nie wierzy, że za tym wszystkim stoi dzwon i jego tajemniczy wyznawcy, itd., wiecie jak to jest w takich przypadkach.
Finał jest durny jak cholera i nie pasował mi do tego, co było przez autora przedstawione wcześniej. Zwłaszcza spotulniały pan Hamilton i łzawa historyjka o mrocznej sekcie i jego synu.
Czytadło-średniak. Kuriozalna okładka, nawet jak na ówczesne standardy.

3) (Dzwon śmierci II) Demony

Od wydarzeń przestawionych w Dzwonie śmierci minęły lata. Turbury jest wymarłą mieściną, przygotowywaną do zalania wodą - dolina, w której się znajduje ma zostać przerobiona na zalew. Grupka drobnych przestępców dla zabawy wiesza leżący w pogorzelisku dzwon, którego ciche dudnienie zwabia kolejnych nowych wyznawców. Nawet zalanie mieściny wodą nie przynosi rezultatu, zresztą niedługo potem znów wynurza się na powierzchnię. Kilkoro ostatnich starych mieszkańców  okolicy z przerażeniem zdaje sobie sprawę, że dzwon znów wisi i bije na zgubę ich wszystkich.
Mocne, otwarte zakończenie. Kilka scen, jak ekshumacja zwłok na starym cmentarzu, zapada w pamięć. Widać też, że Smith, "zielonkawy" około-konserwatysta nie przepada za hipisami. Tytułowych demonów w sumie tu nie ma - raczej oddziałują na pojedyncze ofiary.
Okładka równie kichowata, jak poprzedniej części. Czytadło nieco lepsze - przynajmniej jak na mój gust - od części pierwszej.