czwartek, 29 grudnia 2011

Dwa filmy, przypadkowo zestawione bez związku żadnego

1) Conan Barbarzyńca, ten nowy.

Conana znają chyba wszyscy, nawet jak ktoś nie czytał klasyki od Howarda lub naśladownictw i kontynuacji autorów, których imię jest Legion, to oglądał stary film ze Schwarzenggerem, grał w toto takie mmorpg, lub czytał komiksy. Lub chociażby kojarzy postać.
Ktoś mądry wpadł na pomysł, żeby postać odświeżyć, przypomnieć młodszym widzom, ku chwale i chałwie. Sama idea przednia mocno, ktośtam jeszcze dorobił kilka efektów dla wersji 3D (filmy 3D to nowomodny crap jakich mało że szkoda słów i szkoda nawet klawiatury), wzięto jakiegoś Hawajczyka żeby odgrywał główną rolę, itp.
Nie ma po co w sumie oceniać filmu pod kątem adaptacji, gdyż akurat w przypadku Conana, którego przygody są porozpisywane w pierdylionie opowiadań wielu autorów ciężko by wybrać w ogóle jakieś nadające się bezpośrednio do ekranizacji (po prostu od przybytku głowa boli), zamiast tego zrobiono jakąś tam fabułkę, do bólu sztampową i dosyć przewidywalną. Ale czego się spodziewać innego - tu fabuła jest dodatkiem do pokazania mocy i heroizmu głównego bohatera, no i do radosnej i nieskrępowanej rzezi.
Mamy więc przekrój dziejów Conana - od momentu, gdy urodził się na polu bitwy, tuż przed śmiercią swojej matki, poprzez kulminacyjny moment, gdy jego wioska została wymordowana, potem mamy fragment przekroju dziejów barbarzyńcy, zawiązanie akcji potem, no i seans zemsty.
Co trzeba uznać za główny plus filmu - jest krwawy. Krew się leje strumieniami, przemoc nie jest tylko symboliczna, przemoc jest przemocą z krwi i kości. I bardzo, bardzo dobrze, najgorszą rzecz jaką można by było temu filmowi uczynić, to sprawić, żeby w jakiś klasyfikacjach i rankingach otrzymał niższe miejsca (= większa widownia = większe pieniądze). Film jest także dosyć mroczny, a główny bohater odpowiednio barbarzyński.
Jednak ktoś mocno popsuł moje wyobrażenie o Conanie, także jeszcze wywodzące się z filmu ze Schwarzeneggerem. Prawdę powiedziawszy, kreacja obecnego gubernatora Kalifornii spłycała Howardowskiego bohatera do tępawego mięśniaka, gdy tymczasem Conan miał łeb i pomyślunek (wiem też z opowiadań, że zdarzyło mu się być m.in. królem), za to nowa kreacja tego Hawajca jak mu tam, była zbyt hollywoodzka. Postać miała ni to ironiczne, ni to pyszałkowate podejście do wszystkiego. Ni to śmieszne, ni w pięć ni w dziesięć komentarze aktora zupełnie mi nie pasowały do postaci Conana, którego nie wyobrażałem sobie jako pseudo-dowcipnego trickstera, jakim jest on tu momentami przedstawiony. Jak już krytykując hollywództwo, to koniecznie druzgocącej krytyce muszę podać konstrukcję postaci pobocznych - króla złodziei, który jest zupełną komiczną niedojdą pakującą się kłopoty przy każdej możliwości, oraz kumpla Conana, jakiegoś czarnucha. Scenografia mi się nie podobała. Brakowało mi tu tchnienia Nieznanego, tchnienia wieków i tajemnic przeszłości. Zamiast tego jest trochę orientu, trochę czegoś jakby Rzymu, do tego mocno średniowieczem zajeżdża, a sceny morskie kojarzyły mi się negatywnie, z Piratami z Karaibów (same te filmy nie były złe, ale zostały mi skutecznie obrzydzone przez hordy nieszczęśnic mokrych na widok Deppa). Surowa i oszczędna w środkach scenografia pierwszej ekranizacji przemawia do mnie mocniej, świat bez tony ozdobników i szczegółów jest bardziej surowy, dziki, barbarzyński.
Zupełnym absurdem zaś, nawet jak na fantasy, jest "wykuwanie" miecza dla Conana. Coś takiego jest zupełnie nielogiczne, absurdalne i w ogóle bez sensu. Ale trudno, efekciarstwo rządzi się własnymi prawami.
W filmie jest trochę ruchania, ale bez szaleństw. No, to tyle. Podsumowując - film zrealizowany poprawnie, brutalny i mroczny, postacie jednak, razem z Conanem, dosyć mało wyraziste. Dałbym z 6/10, gdybym tu oceniał cokolwiek.

2) Upadek (Falling Down)

Kultowe filmidło z Michaelem Douglasem w roli głównej. Film, gdzie w sumie wszyscy przegrywają, film będący idealnym komentarzem do zjawiska Spektaklu. Rzeczywistość przesiąknięta rozpadem więzi społecznych, same patologie i nieszczęścia. Chore społeczeństwo tworzy chore jednostki. Miałem napisać o tym cuś więcej, wczoraj oglądałem któryś raz z rzędu, ale mi się nie chce jednak, no film arcydzieło no.

sobota, 24 grudnia 2011

Odpryski

Czyli coś rodzaju niewiadomoczego uporządkowanego dla wygody Czytelnika.

I. To óczućie gdy idziesz do apteki i czójesz się jakbyś ją zasquatował.

II. Czasem nawet w Stołecznym Królewskim Mieście można poczuć się jak w swoich rodzinnych stronach. Bezrobocie co prawda chyba jeszcze niższe, komunikacja miejska jeździ częściej niż raz-dwa na godzinę, ale za to idąc do renomowanej przychodni może się okazać, że super-duper przyrząd do czegośtam był jeden na Kraków i szlag go trafił i nie ma kto naprawić bo trzeba by sprowadzić części z Japonii a nikogo na to nie stać. W moim rodzinnym mieście jeden na całe miasto był gastroskop, i się popsuł, i matki płaczą, dzieci łkają, ojcowie piją.

III. Za to w moim rodzinnym mieście rozwija się niezwykle intensywnie sektor usług. Galeria goni galerię. [siedząca w domu starców ciotka z Warszawy na wieść, że chodzi się do galerii, zapytała się, czyje obrazy się tam ogląda. Ludzie starsi mają o tyle szczęście, że nie nadążyli za światem, nie należą już do niego, oczekując na nieuniknione.] Ten trend jest o tyle ciekawy, że w mieście zdycha wszystko inne, niedługo, jak już pieprznie nieudolnie zarządzana przez państwo i terroryzowana przez sitwę ze związków zawodowych zbrojeniówka i jej cywilne spółki-córki, to w mieście pozostaną chyba tylko emeryci, młodzież oraz personel i rodziny personelu galerii.

IV. Nawet jeśli sieć telefonii komórkowej Play upadnie rozdarta przez kruki i wrony wolnego rynku,[a jej baza klientów już teraz trafia się w dziale Kupię/Sprzedam na jakiś forach w sieci TOR] to i tak przejście tam jest opłacalne, zwłaszcza z czegoś tak niezmiernie dennego, jak Plus.

V. Dostałem pod choinkę m.in. gaz pieprzowy. Dobrze, stary mi się skończył.

VI. Rząd się zdziwił, że spis powszechny wykazał brak ponad miliona obywateli, którzy wybyli w świat. Z jednej strony - welcome to Jackass, z drugiej - logika systemu światów jest nieubłagana. Od nas wyjeżdża się do ścisłych centrów Centrum/I świata, a na nasze Peryferie/II świat do naszych lokalnych centrów zjeżdżają ludzie z jeszcze bardziej peryferyjnych Peryferii. Wszyscy podążają za strumieniem dóbr, zasobów, walut.

VII. Kilka lat mnie nie było na TORze, w międzyczasie upadło Onionforum, pojawiły się inne cuda, gdzie poziom merytoryczny i stężenie degeneracji jest mniej-więcej takie same. Na nowym forum, torowisku, trafiają się wątki wręcz rozczulające - np. ktoś potrzebował papierów, z których wynikałoby, że był bierzmowany, chociaż w rzeczywistości nie był. Ten wątek był perełką wyjątkową, pośród morza wątków najróżniejszych, zazwyczaj zawierających informacje i materiały o najróżniejszych zwalczanych przez państwo i organy ścigania -filach czy bardzo życiowe, przydatne na co dzień każdemu informacje typu "Jak ukryć zwłoki?".

VIII. Każdy student socjologii powinien zaglądać na takie TORowe fora, podobnie jak psychologii, oraz każdy, kto wyznaje optymizm antropologiczny.

IX. Taka historyjka zasłyszana. Amerykański student, przebywający w Polsce na jakiejś wymianie międzynarodowej, był sfrustrowany i smutny, że nigdzie nie może tutaj kupić legalnie narkotyków. Cóż, bidoczek pomylił Poland z Holland.

XI. No i to chyba tyle, że tak powiem. Wesołych Świąt.

piątek, 23 grudnia 2011

Ernst Jünger "Sturm"

Ta mała, niepozorna książeczka wywróciła moje pojmowanie Autora i moje pojmowanie jego ideowej drogi do góry nogami. Nic już nie jest takie, jakie było wcześniej.
Jest to w sumie niewielkie opowiadanko napisane pierwotnie w roku 1923. Autor jednak zapomniał o nim aż do lat '70 XX wieku, gdy pod wpływem wydawcy niechętnie zgodził się na jego wznowienie. Ponoć nie przeczytał go wtedy ponownie.
Jeśli ktoś czytał chociażby wybór publicystyki politycznej Autora z lat '20 XX wieku, taką solidną książkę wydaną swego czasu przez Arcana, ten wie, czego się spodziewać. Uznanie wojny za coś dobrego, za podstawę wręcz metafizyczną dla nowego nacjonalizmu, no i wszystkie inne ładnie brzmiące slogany rewolucji konserwatywnej, do tej pory klepane często przez jakiś internetowych radykałów, którzy nawet jak wyjdą czasem z internet, to po to, by przeprowadzić jakiś żenujący performance. Jünger jak mało kto podłożył podwaliny ideowe pod nazizm, jednak dopadł go syndrom Trockiego - ostateczny efekt tego, co mu się pierwotnie spodobało, na tyle rozmijał się z zamierzeniami, że Autor odsunął się szybko od tego, co wyrosło na bazie jego myśli. W przeciwieństwie jednak do Trockiego nie podskakiwał, czas wojny przesiedział głównie we Francji (nie licząc epizodu na froncie wschodnim) na swoistej emigracji wewnętrznej, mimo tego, iż był oficerem Wehrmachtu. Ale o tym pisałem przy okazji przedstawienia Promieniowań.
Sturm jest o tyle niezwykłym dziełkiem, że ma wydźwięk antywojenny i anarchizujący, indywidualistyczny. W porównaniu do publicystyki politycznej Autora powstającej w tych samych latach, ma to wydźwięk wręcz schizofreniczny i stawia bardzo wiele najróżniejszych pytań o szczerość autora nie tylko wobec własnych poglądów, ale i wobec samego siebie. W Sturmie odnalazłem wiele pomysłów rozwiniętych dopiero w Eumeswil.
Rzecz się dzieje na froncie zachodnim I WŚ, niemieccy żołnierze siedzą na froncie i starają się tam odnaleźć. Głównym bohaterem jest podporucznik Sturm, alter ego Autora, biolog, wrażliwy artysta który trafił na wojnę bo wierzył w potęgę łopoczących na wietrze sztandarów. Oprócz niego jest dwóch innych podporuczników, z którymi spędza te chwilę beztroski na rozmowach o życiu, o sztuce, o wojnie, o człowieku jako takim. Jeden z nich też jest artystą, malarzem. Wszyscy zastanawiają się, co ich pchnęło do służby wojskowej, gdyż zdają sobie sprawę, że nie są ulepieni z gliny wojownika. Wszystkich pociągał heroizm, dawne historie o rycerzach, o honorze, przygodach i dumie, także charakterystyczna (wtedy) dla (ówczesnych) Niemców pogoń za zbiorowym głosem pulsującej krwi, tętniącej życiem i obiecującej niemożliwe.
Jednak czasy się zmieniły. Dawne pojęcie wojny jako indywidualnych de facto pojedynków, gdzie o zwycięstwie nad przeciwnikiem decydowała zręczność, odwaga i zimna krew, gdzie było miejsce na honor i cnoty wojownika, mówiąc kolokwialnie, poszło się jebać pod tonami stali przetaczającej się po polu bitwy po tych wszystkich nieszczęśnikach, którzy mięli pecha stać w złym miejscu o złej porze. Nie sposób nie zauważyć jakościowej i ilościowej różnicy pomiędzy dawną wojną, a wojną współczesną (Autorowi), gdzie po raz pierwszy ilość przeważyła jakość, a masa - jednostkę. Cóż więc można dodatkowo powiedzieć obecnie, w czasach lotnictwa bezzałogowego, jakiś gówien umieszczonych na orbicie, itp. Ale to taka dygresja tylko.
Bohater czyta sobie i kolegom fragmenty swoich opowiadań, w których bohaterowie, twarde sukinsyny, dzieci swoich czasów i swoich powołań, nagle zaczynają wątpić, zastanawiać się. Ogólnie, mimo wyraźnego witalizmu bijącego z kart Sturma (niby Sturmu, ale nie chodzi o sturm tylko nazwisko) znacznie więcej jest tutaj dzielenia włosa na czworo i szukani sensu tam, gdzie jakikolwiek sens został przygnieciony przez wątpliwości niczym młody żołnierz-idealista w gruzach ostrzelanego przez artylerię umocnienia.
Jünger jest w stanie zauważyć, że wojna to jednak gówno, że ci z drugiej strony to być może również idealiści, których oczekiwania nie pokrywają się z rzeczywistością, że to współczesne państwo uczyniło z ludzi swoich niewolników, że jednostka nie ma nic do powiedzenia wkręcona zarówno w aparat administracyjny, jak i w tryby historii. Dosyć niezwykłe stwierdzenia jak na wczesnego Jüngera. Jünger wyraźnie i wprost wątpi w to, co sam zachwalał w licznej i obfitej publicystyce politycznej (także pisanej pod pseudonimem Hans Sturm). Pojawia się też pierwsza przymiarka pod postać anarchy - wepchnięty w formy charakterystyczne dla swoich warstwy społecznej i zawodu jegomość z opowiadania Sturma zachowuje wewnętrzną wolność.
Co to miało znaczyć? Cóż się stało? Czy Jünger - faszysta/rew-kon to przykład na to, że Ernst sam siebie oszukiwał, próbował rozpaczliwie znaleźć uzasadnienie dla sprawnie przeprowadzonej środkami mechanicznymi rzezi, w jakiej brał udział, próbował wyprzeć, zamazać wrażenie przebytej traumy, a jednocześnie dał swoim wątpliwościom upust w opowiadaniu Sturm? Cóż, tego chyba się nie dowiemy. Zaś sam Autor w moim prywatnym rankingu postaci inspirujących ląduje na miejscu pierwszym.

środa, 14 grudnia 2011

Wiktor Żwikiewicz "Druga jesień"

O ja nie mogę, jakiż mindfuck.
Że tak powiem, nie aż taki, jak Imago, ale niewiele ustępujący.
Książka składa się z grubsza z czterech części. Pierwsza  ma formę bardzo luźnych urywków prasowych, rozpraw naukowych, scenek ze zwykłego życia zwykłych ludzi, czyiś rozmów (w tym rozmów dosyć dziwnych, coś jakby awantura szpiegowska, jakiś eksperyment w skali globalnej). Wynika z tych różnych strzępków, że coś dziwnego pojawiło się na Ziemi - jakiś rodzaj promieniowania, który popsuł ekosystemy i życie na Ziemi - a to martwe drewno stołu wypuściło gałęzie, a to zboże przestało dojrzewać, a to jakiś bestie pojawiły się w morzu i na lądzie. Część druga - wreszcie pojawia się szkarłatna mgła, smog który odciął wszystko co zostało poniżej jego poziomu. Ktoś poszukuje czegoś w opuszczonym z grubsza biurowcu. Rozmowy z których wynika o jakiejś katastrofie i o poszukiwaniu składu eksperymentalnej broni.
Potem akcja się urywa, mamy część trzecią. Autor s-f narzeka na cały świat i na twórczość, która przestała być naukowym prognozowaniem, a stała się rozrywką mas. Nawet, jeśli w morzu nowych pisarzy ktoś ma dobre pomysły, to psuje je nieogarnięciem i niewyczerpaniem tematu lub podejściem sensu stricte komercyjnym. Autor wspomina jednak o tym, że jakieś pismo austriackie przedstawiło nową powieść kogoś o Earlach - istotach będących gwiezdną szarańczą, rozpowszechniającą się przez kosmos w taki sposób, że całe życie na danej planecie przerabiają na własną biosferę, po czym, gdy zasoby i życie zostało wyczerpane, w niemalże magiczny sposób podstawowe pierwiastki, z których wszystko się odradza, trafiają znów w przestrzeń i lecą na kolejny świat, i tak w koło Macieju.
Earlowie jednak nie uczą się. Nie mają pamięci o swoich wcześniejszych losach na poprzednich światach.
Część czwarta - Jeden z Earlów budzi się, już żywy, już na Ziemi. Rozwinął się z człowieka, ale jakaś część jaźni człowieka pozostała w nim, co wzbudziło w nim szaleństwo i niepokój. Po schizofrenicznych monologach, mocno przeintelektualizowanych, okazuje się, że istota przez swoją post-ludzką skazę pozostała obca w ramach swojego ekosystemu, który to (pod postacią np. roślino-zwierząt form i kształtów wszelakich) postanawia się jej pozbyć. Analogie do ludzkich systemów społecznych. Ocalenie nagłe ze strony innej nieczystej istoty. Rozkminy, rozkminy, rozkminy, koniec. Dziwne i ciężkie, aczkolwiek nowatorskie, ekstremalnie nowatorskie. Trzeba przeczytać zapewne więcej razy niż raz, żeby w pełni wszystko wychwycić i zrozumieć.

Roger Zelazny "Umrzeć w Italbarze"

Kontynuacja czegoś czego nie czytałem, dosyć w sumie niedopracowana książka Rogera Zelaznego, mózgu niezłego i zasłużonego dla gatunku autora.
Główny bohater dzierży moc niezwykłą - uzdrawia miliony lub zabija miliony. Taki psikus, tak po prostu. Różne postacie (nie tylko ludzie... i nie tylko żywi) próbują się dorwać do niego, by wykorzystać go w swoich celach, zazwyczaj dalekich od naukowych i humanitarnych. Czytadło takie, ale można przeczytać, jeśli ktoś znajdzie. Dobre, szalone nieraz pomysły, wykonanie gorsze.

"Spekulacje"

Spekulacje - zbiór opowiadań fantastycznych pod redakcją Isaaca Asimova i Alice Laurance. Jedna z bardziej interesujących antologii fantastycznych jakie ostatnio czytałem. Zaiste Asimov i Laurance przyłożyli się do wyboru opowiadań. Zastosowano też ciekawy zabieg techniczny - autorzy kolejnych opowiadań są przedstawieni w formie zaszyfrowanej, przez co żeby wiedzieć co kto napisał, trzeba najpierw złamać szyfr. Klucz jest podany na końcu książki, ale pomęczenie się nad nim samemu jest przyjemną rozrywką dla mózgownicy. Wśród autorów m.in. Gene Wolfe.
Same opowiadania zaś zaskakują różnorodnością tematyki. Nie ma tu niczego sztampowego. I tak, wśród zaprezentowanych historii są m.in. dwa dotyczące Wilhelma Szekspira (ang. William - pol. Wilhelm - przyp. ja) - w jednym z nich dochodzi do fałszerstwa rzekomo odnalezionego manuskryptu, w innym grupa ludzi i robotów przywołuje coś w rodzaju duchów ludzi, których twórczość złożyła się na to, co potem znano jako Szekspira - ogólnie niezły mindfuck. W innym opowiadaniu mamy historię gentlemana podróżującego statkiem z młodą dziewczynką. Jak się okazuje, nie jest to do końca gentleman, i coś dziwnego jest z jego płcią. W kolejnym mamy dzień Tańca, gdy staruszkowie mogą na krótki czas zdjąć z siebie Wiek, niczym płaszcz lub kurtkę, i znów młodzi tańczyć i bawić się. Jeszcze w innym przedstawiono placówkę naukową, gdzie ochotniczki rodzą człekokształtne potwory, przystosowane do kolonizacji odległych planet, gdzie człowiek jako taki by nie przeżył. W jeszcze innym opowiadaniu mamy monolog naukowca przed dwoma innymi, o tym, że on odbył podróż w czasie i mocno namieszał. Itd. Dobra książka, nietuzinkowe pomysły autorów, polecam hienom antykwarycznym.

Robert Silverberg x2

Twórczość Roberta Silverberga to chyba najbardziej wartościowe z moich ostatnich odkryć. Śmiem twierdzić, że równie mocny wpływ wywarła na mnie jego twórczość jak całkiem niedawno Aldissa czy całkiem dawno temu Sapkowskiego.
Co prawda poznałem jak na razie tylko dwie jego książki, wydane w różnym czasie i różnych wydawnictwach, jednak wystarczyło to do tego, żeby stwierdzić, iż główną idee fixe Silverberga jest rozkminianie, co może się stać z człowiekiem, gdy na skutek obcej (zazwyczaj literalnie obcej) interwencji przestaje on być tak zupełnie człowiekiem. Autor skupia się na przeżyciach danej zmienionej jednostki, na jej odczuciach, na tym, co dany delikwent robi potem, jak próbuje pozostać sobą, poznać i zaakceptować się na nowo, lub jak stacza się po drodze do samozniszczenia, zachłyśnięty nienawiścią do siebie i świata. Mimo oparcia się na (nie)realiach s-f, czytelnik dostaje dzieła psychologiczne, pełne symboliki i najróżniejszych, uniwersalnych odniesień (niemalże freudowskich czasem) do ludzkiego życia w dowolnej epoce. Być może Silverberg pisywał też o czymś innym - wporzo, ja odnoszę się teraz do tego ułamka jego twórczości, który jest mi znany.

I tak, w książce Człowiek w labiryncie, poznajemy historię kosmonauty, niegdysiejszego dumnego i egoistycznego nadczłowiekującego posłańca ludzkości do obcych światów, chcącego dorównać bogom. Zawsze ambitny, zawsze słuchał tego pierwotnego głosu drzemiącego w każdym nas, żeby oderwać się od twardej powierzchni i ruszyć ku gwiazdom. Poznawał nowe światy, zawsze na pierwszej linii eksploracji nieznanego.
Gdy pewnego więc dnia dowiedział się, że wreszcie znaleziono żyjącą rozumną rasę we wszechświecie, jako pierwszy - i jedyny - człowiek wyruszył jako ambasador ludzkości na spotkanie z nieznanym. Miał do wykonania kruche i niebezpieczne zadanie - nie tylko miał jako pierwszy człowiek nawiązać kontakt z obcą cywilizacją, ale też miał utworzyć sojusz ludzi i tejże rasy przeciwko nieznanemu zagrożeniu wystawiającemu łeb z innej galaktyki.
Misja zakończyła się umiarkowanym sukcesem. Przede wszystkim nie dogadał się z obcą rasą, po powrocie na Ziemię okazało się za to, że został przez obcych przemieniony - w nieznany ludzkości sposób - zaczął sam z siebie emitować emocje - złe, mroczne, depresyjne, duszne emocje, przez co każdy stykający się z nim - cierpiał. Jego życie legło w gruzach. Znienawidził dawnego przyjaciela i współpracownika, który namówił go na wyprawę, porzucił ludzkość i uciekł na pewną zagubioną w przestrzeni planetę, gdzie po pradawnej cywilizacji tam żyjącej pozostał tylko jeden relikt - potężne Miasto-Labirynt, najeżone niewiarygodną ilością pułapek, niezbadane, mimo upływu tysiącleci (mileniów?) po tajemniczym wymarciu swoich mieszkańców nadal sprawne i naszpikowane niewyobrażalną dla człowieka, śmiercionośną technologią, której działanie i złożoność ociera się wręcz o magię. Setki wybitnych naukowców czy też szaleńczo odważnych międzygwiezdnych awanturników próbowało zgłębić tajemnice Labiryntu. Tylko niewielkiej części udało się w ogóle wejść do środka, zanim tam spotkała ich nagła śmierć. Jednak naszemu bohaterowi udało się przedrzeć do centralnej, praktycznie wolnej od pułapek części gargantuicznego kompleksu, gdzie dyszący nienawiścią do siebie i świata żył w spokoju przez lata.
Nie wszyscy jednak o nim zapomnieli, tym bardziej, że jego umiejętności, doświadczenie - oraz paradoksalnie - jego przekleństwo stało się ostatnią deską ratunku dla ludzkości, zagrożonej przez ekstremalnie obcą cywilizację (istoty sformowane z jakiegoś rodzaju gazu, widzące fale radiowe, itd.) z obcej galaktyki. Dlatego też na planetę przybywa zespół pod dowództwem dawanego znajomego, z zadaniem znalezienia mieszkańca Labiryntu i przekonanie go do podjęcia samobójczej misji. W skrajnym wypadku w grę wchodziło wprost porwanie. Ponosząc ciężkie straty w ludziach i sprzęcie grupie udaje się wbić w Labirynt i nawiązać kontakt z jego jedynym ludzkim mieszkańcem. Do nawiązania kontaktu zostaje wytypowany młody idealista, któremu bardzo nie podobają się wszystkie kłamstwa, którymi mami starego kosmonautę. W końcu, po długiej walce ze sobą, przedstawia mu prawdę...
Jedna z najlepszych książek jakie czytałem ostatnio i w sumie kiedykolwiek. Wartka akcja, złożone i niejednoznaczne postacie bohaterów, poruszanie wątpliwych moralnie kwestii (czy cel zawsze uświęca środki?), głębia ukazanych postaci (czy mieszkaniec Labiryntu na prawdę jest socjopatą i nienawidzącym ludzkości mizantropem?), uniwersalny i symboliczny charakter całości (ukrycie się w labiryncie i powolne wyjście z niego) to główne atuty tego dzieła. Polecam.

Jak już wspomniałem na początku, motyw z odmienionym bohaterem nie jest jednostkowy u Silverberga. W powieści Ciernie mamy dwójkę diametralnie różnych bohaterów, straszliwie dotkniętych przez los. Mamy więc kosmonautę, który na dalekiej planecie padł ofiarą eksperymentów medycznych przeprowadzonych na nim przez obcą rasę. Tylko on jeden z całej załogi przeżył, jednak straszliwie zmieniony. Dano mu nowe kończyny (np. dłonie z sześcioma palcami i jakimiś wijącymi się przyssawkami, dziwaczne nogi z niezwykłą ilością i budową stawów), nową skórę, nową fizjonomię (usta otwierające się trochę jak u Predatora, boczne powieki). Uogólniając, został rozebrany na części pierwsze i złożony przez obcych na nowo, z tym że obcy dołożyli ogrom elementów od siebie. Na Ziemi stał się obiektem doświadczeń, jednak ziemska nauka nie potrafiła mu w żaden sposób pomóc. Dodatkowo jego nowe ciało cały czas sprawiało mu nie dający się ukoić niczym ból. Tylko cudem i twardą psychiką nie zwariował lub nie popełnił samobójstwa.
Drugim bohaterem jest młoda, siedemnastoletnia kobieta. Brzydka, szara, zwyczajna, praktycznie bez wykształcenia i perspektyw, pogrążona w depresji, mająca na swoim koncie nieudane próby samobójcze. Padła ofiarą eksperymentu na Ziemi - pobrano z niej pewne komórki, które zapłodniono. W mediach mówiono o niej jako o dziewicy, która dała życie stu dzieciom. Jej marzeniem jednak była możliwość wychowania chociaż dwójki tych dzieci. Nikt jednak się na to nie zgodził. Środki pieniężne, jakie otrzymywała, nie potrafiły jednak ukołysać zniszczonej psychiki. Pewnego dnia do tej nieznającej się jeszcze dwójki zwraca się przedstawiciel pewnego wszechpotężnego potentata medialnego. Obiecuje on im rozwiązanie ich problemów - Lona dostanie dwójkę swoich dzieci, Burris dostanie nowe ciało. Jednak jest pewien kruczek - każde z nich będzie musiało w zamian być dobrym towarzystwem dla tego drugiego, a ich poznawanie się, podróże po Ziemi i galaktyce będzie transmitowane na żywo milionom telewidzów.
Dalsza część książki to podróż przez otchłanie szarości - poznają się, zaprzyjaźniają, uprawiają seks, rozmawiają, denerwują się na siebie, uczą się patrzeć na swoje przeżycia i swój ból. Rozstają się, ale na własną rękę każde z nich osobno dowiaduje się, że obietnice potentata były kłamstwami, a on sam był specyficznym rodzajem wampira mentalnego, karmiącego się bólem i emocjami...
Książka dająca do myślenia jak mało która. Niby s-f, niby odległe galaktyki i nieetyczne eksperymenty na ludziach, a de facto nasza codzienna rzeczywistość, gdzie ludzkie zniekształcenie spotyka się z ostracyzmem, gdzie łatwo jest szufladkować i szydzić, bez wnikania w przyczyny i powody. Ew. gdzie odmienność spotyka się z bardzo niezdrową fascynacją, na podłożu seksualnym, fetyszyzmem (taki motyw w książce też jest - wielbicielka Burrisa, żona jednego z jego kolegów, którzy nie przeżyli operacji na dalekiej planecie, wyznaje mu, że kocha go i że on ją pociąga na tle właśnie swojej odmienności, nie zaś ze względu na to, co pozostało w nim ludzkie). Dodatkowym smaczkiem są odniesienia religijne - rozdziały mają tytuły np. Stabat Mater dolorosa, sama książka nazywa się Ciernie, potentat medialny obiecuje mrzonkę, substytut zbawienia. Aż do bólu ludzkie i mimo wszystko zwyczajne postacie bohaterów to wielki plus książki. Autorowi udało się uchwycić bardzo oszczędnie to, co najważniejsze, głębię i myśli przedstawionych postaci. Ta książka to rewelacyjne studium psychologiczne. I jeszcze to zakończenie, wyjaśniającej tytuł, optymistyczne ale dosyć smutne, refleksyjne.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Kir Bułyczow "Utwory wybrane - Tom 1 - Wielki Guslar i okolice"

Zbiór wielki, obszerny opowiadań o przygodach Korneliusza Udałowa, Profesora Minca i wszystkich innych mieszkańców pewnego bloku w mieście Guslar. A przygód co nie miara. Starczyło na ten obszerny zbiór opowiadań, gdzie najmniejsze ma z 2-3 strony a największe ponad 200. O dziwo, co mnie bardzo ucieszyło, nic a nic nie powtórzyło się z tymi opowiadaniami guslarskimi, które już miałem okazję przeczytać, i o których nie raz już wspominałem na tym blogu.
Ciekawe też, czemu dawniej był Kirył, a teraz jest Kir. Nagle zmieniła się gramatyka? Lub tłumaczenie? Zresztą, w sumie mało ważne.
Tak czy siak, jest tu to, do czego przywykł każdy, kto czytał coś z tego cyklu. Mamy wgląd w duszę człowieka radziecko-rosyjskiego, dodatkowo skonfrontowanego z Nieznanym, które pojawia się nagle i niespodziewanie, nie wzbudza jednak strachu, tylko zrozumienie. Wszystko napisane z humanistyczną dobrotliwością, lekkim żartem, lekkim piórem.
Kosmici rozbijają się na drodze lub w mieście, a to zrzucają przypadkowo ładunek przeznaczony gdzieś indziej, a to do miasta przybywa jogin, a to pojawiają się najróżniejsze problemy i kłopoty mieszkańców, którzy po ich rozwiązanie zgłaszają się do prof Minca, z czego bywa czasem więcej kłopotów niż pożytku, a to wiejska szeptucha okazuje się być przybyszką z kosmosu, a to, a to tamto. Nieco absurdalnie, nieco groteskowo, ale zawsze w realiach ZSRR i życia szarego człowieka radzieckiego, jego nieraz małych problemów, trosk i marzeń.
Za to kończące tom wielkie, grube opowiadanisko zaczyna się jak u Hitchcocka - trzęsieniem ziemi. Trzęsienie okazuje się jednak być tylko zapadliskiem. Odkryte zostają tajemnicze piwnice, a to, co stamtąd zostanie wyniesione, i przez kogo, zmieni życie na zawsze kilku osobom. Ciekawy element - nawet w ZSRR perska księżniczka potrafi pozostać perską księżniczką.

Isaac Asimov "Gwiazdy jak pył"

Ach, Asimov. Dobry autor.
Ale ta książka, pierwszy tom jakiegoś cyklu, dosyć przeciętna - jak na takiego autora. W dalekiej galaktyce władca prowincjonalnej planety, zależnej od dosyć potężnego, lecz barbarzyńskiego imperium, zostaje zamordowany. Ktoś dybie na życie jego syna, przebywającego akurat na Ziemi, gdzie kończy naukę na uniwersytecie. Niestety, nie kończy jej - po zamachu na swoje życie musi wplątuje się w potężną kabałę, międzygwiezdny spisek, wchodzi na drogę, z której nie ma odwrotu. W międzyczasie kilkakrotnie zastanawia się nad tym, kto właściwie jest przyjacielem a kto wrogiem, kto kogo wodzi za nos, i o co chodzi z pewnym wykradzionym z Ziemi dawno temu antycznym dokumentem o gigantycznym znaczeniu.
Przemoc, miłość, przygody, zdumienie na końcu i ogólnie solidna, przygodowa książka. Jednak w porównaniu chociażby do Fundacji - przeciętna.

Frank Herbert "Władcy niebios"

Wszechświatem rządzą Chemowie, człekokształtna, nieśmiertelna rasa. Bawią się tymi, którzy są niżej w rozwoju od nich - wywołują wojny, katastrofy, rewolucje zmieniające dzieje - jako programy rozrywkowe dla siebie. Także na Ziemi. Cała historia Ziemi, od Babilonu po współczesność, wszystkie wojny, rewolucje, powstania, triumfy i upadki religii - wszystko powstało jako programy rozrywkowe dla Chemów, i przez Chemów, potrafiących oddziaływać na ludzkie emocje i myśli.
Na Ziemię do kompleksu Chemów przybywa wysłannik Prymasa, by sprawdzić i wykryć wszystkie nieprawidłowości, których istnienie stało się tajemnicą poliszynela, ale nikt niczego nie wykrył. W międzyczasie na Ziemi pewien psycholog miał wypadek, przez co musi nosić specjalne okulary. Pewnego dnia ojciec jego dawnej dziewczyny zabija swoją żonę, a policja prosi go o pomoc. Gdy zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że przez okulary widzi coś, czego być nie powinno, zaczyna się niepokoić. Gdy znika jego była dziewczyna, a jej mąż zostaje znaleziony martwy, zaczyna się martwić jeszcze bardziej. W międzyczasie toczy się gra o życie jej ojca, który najprędzej skończy na krześle elektrycznym. Tak, dosłownie gra, gdyż wszystko to zostało zaaranżowane przez Chemów, jako nowy hit.
Wspomniana wyżej kobieta została porwana przez Chema, tego, który miał wykryć mroczne sekrety chemskiego przemysłu rozrywkowego na Ziemi. Znajomość z nią pobudza go do myślenia o swoim życiu i (nie)śmiertelności. Żaden Chem nigdy nie umarł. Czy on mógłby być pierwszym? I jak to możliwe, że spłodził z Ziemianką dziecko? Czyżby ludzie...
Uhhh, ciężka i poważna książka, zmuszająca do licznych refleksji. Wiele różnych wątków tu się splata. Odpowiedzialność za zbrodnię - co to jest choroba psychiczna, jaki wpływ na działanie domniemanego chorego ma otoczenie? Co to jest nieśmiertelność? Czy jest etycznym zabawa tymi, którzy w rozwoju stoją niżej od nas, skoro okazują się być wcale niezbyt od nas daleko? Dużo pytań, dużo odpowiedzi, dosyć nijakie zakończenie. I pierwsza w historii śmierć Chema - siłą woli zmusił swoje nieśmiertelne serce do tego, aby przestało być.
Bardzo dobra, acz ciężka pod względem poruszanej tematyki książka.

Robert E. Howard x2

Ha, dwie małe książeczki z opowiadaniami Howarda. Kult i klasyka. Łezka się kręci za czasami dumnych barbarzyńców, postulaty ochrony takiej czy innej rasy budzą obecnie co najmniej zażenowanie, heroizm i patos wylewa się z kart, piękne kobiety albo intrygują, albo omdlewają w ramionach bohaterów, zapomniane rasy żyją wśród mrocznych ruin niewiadomego pochodzenia, itd.
Dolina Grozy to opowieści o wodzu Piktów, który przy pomocy zdegenerowanego, podziemnego ludu mści się na rzymianach, a także o żyjącym w czasach zamierzchłych barbarzyńcy, walczącego z mrocznym bóstwem jeszcze wcześniejszej cywilizacji. Zaś Bogowie Bal-Sagoth to historie o banicie ze Szkocji i jego przygodach, czy to jak mści się na najeźdźcach norweskich, czy to jak ze swoim wrogiem rozbija się na zapomnianej przez ludzi i bogów wyspie, gdzie dogorywa ostatnie miasto pradawnego imperium. Poznajemy też złego boga Gol-gorotha.
Wszystko ocieka krwią, potem - i co nieco - spermą. Kiczem i patosem. Heroizmem i wołaniem o nadczłowieka. Howard się nie starzeje.

Stanisław Gierlicki "Rury i kształtki"

Pełen tytuł to Rury i kształtki ciśnieniowe z nieplastyfikowanego polichloranu winylu i niskociśnieniowego polietylenu a zostało to wydane pod szyldem Chemiplast - Org - Przedsiębiorstwo Obrotu Tworzywami Sztucznymi Gliwice ul. Marchlewskiego 6. Autor właściwy, inż. Stanisław Gierlicki, wzmiankowany jest dopiero w środku książeczki tej małej, i starej (lata '70 XX w.). W sumie to nie mam pojęcia, co tym napisać. Jest tam pełno danych różnych jak coś reaguje z czymś, są przekroje i opisy, spisy, wypisy, różne takie, nie znam się nijak na tym. Ale już nigdy nie spojrzę okiem profana na rurę z PCV. Teraz liznąłem nieco ezoterycznej wiedzy o tym, jak takie coś powstaje.

Henry Kuttner "Księżycowe Hollywood"

O, znów coś humorystycznego.
Wyobraźcie sobie Hollywood lat ~ '40 - '60 - te wszystkie tamte gwiazdy, możliwości techniczne, specyficzny splendor, menedżerów i krwiopijczych właścicieli, palących non-stop wielkie, drogie i smrodliwe cygara. Już?
A teraz dodajcie do tego trochę więcej high-tech (lecz zapomnijcie o np. 3D czy filmach robionych czysto wirtualnie, jak Avatar czy Final Fantasy - autor pisał to w latach '40 XX wieku, wszystkiego nie potrafił przewidzieć) i umieśćcie Hollywood pod sztucznymi kopułami na Księżycu. Dodajcie do tego poczucie humoru autora, lekkość jego pióra i śmiałość pomysłów.
Książka zawiera kilka opowiadań o nieco fajtłapowatym, ale pomysłowym, znającym się na rzeczy i dobrodusznym reżyserze, zakochanym w początkującej aktorce, którzy mają ogrom przygód w całym układzie słonecznym przez ich krwiopijczego szefa, właściciela wytwórni, i jego szalone pomysły i zachcianki. Przyjdzie im stanąć oko w oko z dziką, marsjańską przyrodą (brawa za TAKĄ kreację złego obcego!), fauną z Neptuna, klonowaną w podziemiach Księżyca, z fauną pewnej asteroidy (brawa za koncepcję Skoczka), i w ogóle. Fajne, przyjemne, lekkie. Kiczowate i tandetne. Jeśli humorystyczne opowiadania Huttnera miałbym do czegoś porównać, to chyba tylko do Pilipiuka, ale to całkiem odległe porównanie jednak, chociaż poziom grafomanii czasem ten sam.

"Niemoc"

Czyli antologia fantastyki (s-f) z NRD, wydana w Polsce dawno temu. Nazwisko żadnego z autorów nic mi nie powiedziało, i w sumie nie wiem nawet, czy jakieś zapamiętałem. Cóż my tu mamy? Wg. terminologi bodajże pani LeGuin, mamy tu głównie soft s-f (soft s-f, w odróżnieniu od hard s-f, nie opierałaby się na naukach ścisłych, tylko humanistycznych i społecznych - socjologii, psychologii społecznej, politologii, itp.). Co się rzuca w oczy od razu - poruszanie wątków feministycznych - czegoś takiego w chociażby polskiej fantastyce z tamtych lat nie uświadczyłem. Za to w tym zbiorku nie ma praktycznie utworów soft s-f typu polskiego - czyli różnych przypowieści i antyutopii (Zajdel, młody Ziemkiewicz, Wnuk-Lipiński, trochę Lem).
I tak, w jednym opowiadaniu dochodzi do zamiany płci pomiędzy mężem i żoną. Nie ważny jest sam proces, wzmiankowany w dosyć mistyczny sposób (aczkolwiek jednoznacznie naukowy - w końcu to świat rozumu, triumfującego komunizmu), lecz następstwa. Żona/mąż zapada na jakąś chorobę, i trafia do kliniki. Chcąc nie chcąc, mąż/żona musi więc zmierzyć się ze swoją pracą w jakimś biurze ważnym i naukowym, socjo-whatever pod postacią kobiety. I co zauważa? Że nikt nie patrzy już na jego wcześniejsze dokonania, na jego wiedzę, lecz każdy w sumie chce tylko jego w ciele jej - mówiąc kolokwialnie - wyruchać. Ew. jest on/ona postrzegana jako ładny ozdobnik otoczenia. Spotyka się więc twarzą w twarz z mobbingiem, dyskryminacją i molestowaniem seksualnym.
Oczywiście, taka sytuacja budzi sprzeciw - zarówno głównego bohatera/ki, jak i czytelnika. Co ciekawe, komunistyczny jakiś socjolog wprost uzasadnia panujący seksizm nie widzi w nim niczego złego. Największe rozczarowanie spotyka jednak bohatera na końcu - jego żona w ciele mężczyzny odeszła od niego niego w niej do pielęgniarki. Ha, ha. Ale spoko, pojawia się delikatny i słabo zarysowany wątek lesbijski w zamian (ale bardzo delikatny - chyba autorowi w tamtych czasach nie za bardzo się nawet coś takiego śniło).
Drugie opowiadanie poruszające tematykę feministyczną pokazuje zagadnienie wręcz w sposób parodystyczny. Gdzieś daleko za siedmioma górami w fikcyjnej republice po rewolucji wprowadzono matriarchat. Nie ma rodziny, słowo ojciec jest ciężką obelgą, zdelegalizowano miłość, każdy mężczyzna jest egzekutorem - w sumie fajna funkcja - od najmłodszych lat jest trenowany do zaspokajania seksualnego kobiet. Ideałem kobiecej urody jest kobieta uparta, brzydka i stara. Nie ma rzecz jasna kosmetyki i makijażu dla kobiet. Agnieszka, Brzydka, Uparta i Stara, wysoko postawiona urzędniczka spotyka jednego z głównych egzekutorów, idzie z nim do niego, zanim jednak dochodzi do czegokolwiek, rozmawiają o rewolucji, o tym, jak to było wcześniej, o powodach i wnioskach. Dowiadujemy się, że cała rewolucja była najprędzej kłamstwem i propagandą, a władza została przejęta po orgii rewolucjonistek z przedstawicielami starego, męskiego reżimu. Jest trochę rozkminiania o miłości jako takiej, itd. Ciekawe.
Oba powyższe opowiadania są w książce jedno po drugim, pobudzający do myślenia zabieg.
Pozostałe opowiadania nie wyróżniają się w sumie niczym, standard o standardowej dla gatunku tematyce. Kosmos, podróże w czasie, to, co siedzi w człowieku, itd.

Andrzej Pilipiuk "Wampir z M-3"

Pilipiuk, nazwany kiedyś przez kogoś mianem Wielkiego Grafomana, faktycznie jest tym grafomanem. Co nie zmienia faktu, że - na co kiedyś zwróciła mi uwagę pewna przyjaciółka - grafomanem bardzo płodnym i uniwersalnym. Potrafi kreować opowieści humorystyczne, humorystyczno-parodystyczne, utwory dla młodzieży, utwory raczej dla kobiet, a także solidną, zwyczajną fantastyką, czasem zdarza mu się nawet napisać coś mroczniejszego/poważniejszego.
Przedstawiana tu pozycja to przedstawicielka nurtu humorystyczno-parodystycznego w twórczości Pilipiuka, nurtu, który po coraz bardziej wyczerpującym się Jakubie Wędrowyczu (z książki na książkę opowiadania coraz bardziej absurdalne i odległe od tych pierwszych, w rodzaju fenomenalnego Hotelu pod Łupieżcą) potrzebował czegoś świeżego.
W czasach tzw. komuny uczennica Gosia, córka partyjnego aparatczyka i wnuczka działaczki podziemia pewnego dnia popełnia samobójstwo. Pół roku później budzi się w trumnie, wywołuje nielichą awanturę pojawiając się w domu, po czym napotyka na swojej drodze wampira, który opowiada jej o czekającym ją pośmiertnym życiu. Początkowo nie dowierza, potem pakuje się w kłopoty. A potem kłopoty same ją znajdują. Ją i inne warszawskie wampiry, nieco rozmemłaną i eklektyczną grupę.
Cóż, autor wyraźnie bawi się konwencją, robi sobie jaja nie tylko z modnych obecnie historii o wampirach i wilkołakach (np. Zmierzch), czy z licznych ludowych i miejskich legend (czym różną się wilkołaki zachodnioeuropejskie od ukraińskich, Czarna Wołga, duch szatniarki w fabryce, itd.), ale też z PRL-owskiej rzeczywistości (rodzina dawnego działacza socjalistycznego okazuje się być rodziną szlachecką, Wydział Z do walki z Zabobonem [czyli np. z wampirami], tajne służby ZUS-u, mafia na Pradze [której członkowie nadużywają słowa Urwał], ożywiona mumia starożytnego egipskiego kapłana-spiskowca i spostrzeżenie, że prowokacje służb są nie zmieniły się za bardzo od czasów Nerona, wampir-wieczny robol, itd.) a także z własnej twórczości (kpiny z Jakuba Wędrowycza i Semena, a także przedstawienie pierwowzoru Pana Samochodzika - który okazuje się być zboczeńcem, erotomanem i alkoholikiem [warto zauważyć, że Pilipiuk pod pseudonimem Tomasz Olszakowski pisał w latach 1999 - 2005 trochę rzeczy {19 tomów} o panu Samochodziku].
Nie raz autor sam wyraźnie puszcza oko do czytelnika, że ten ma do czynienia z kpiną i czymś niepoważnym. Ciekawe, czy to jednorazowy wyskok autora, czy też o przygodach Gosi i innych będą kolejne książki. Kto zna i lubi (lub nie lubi) Pilipiuka, ten wie, czego się spodziewać.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Jacob Kirkegaard "4 Rooms"

Jacob Kirkegaard (ciekawe, czy to z tych) to artysta fascynujący się - jakby to ująć - metadźwiękiem, czyli wszystkimi niuansami związanymi z czasem, długością, odbieraniem i emotowaniem, itp. Pewnego dnia w 2005 roku zawitał do Czarnobyla, poszwendał się po Strefie, znalazł pusty, smętny budynek, budynek mu się spodobał, więc nagrał dźwięki we wszystkich czterech pomieszczeniach, po czym odgrywał nagrane dźwięki w kolejnym pomieszczeniu, nagrywając jednocześnie to, co było wtedy słychać - dźwięki nowe jak i odgrywane stare, no i rezonans, echo, itd. rozchodzące się po pustym pomieszczeniu. A żeby było fajniej to powtórzył tą czynność dziesięć razy.
I tak powstał materiał, który trafił na "4 Rooms". Niby to field recordings, ale ze względu na zastosowane metody brzmi drone'owo, ambientowo, słychać coś, co przywodzi na myśl soundscape zimnego, pustego, zapomnianego bunkra, gdzie zalega ciemność, gdzie strach ma wielkie oczy i małego penisa. Nie potrafię się tym wydawnictwem jakoś bardzo zachwycić, ale trzeba przyznać, że wyszło bardzo solidnie. Dobry pomysł, dobre wykonanie.

Karlheinz Stockhausen "Helikopter-Quartett"


Niektórym to się w dupie przewraca od dobrobytu lub nadmiaru hmm bo ja wiem, przeintelektualizowania. Na co dzień raczej lubię wszelką dziwaczną awangardę, wszelkie próby zerwania i rozbicia starych form, wszystko, co kiełkuje z wirującego chaosu nadchodzącej nowej epoki. Niestety, mimo wszystkich swoich fascynacji (post)postmodernizmem, jeśli coś jest gównem, nie nazwę tego innym mianem, nawet jeśli to gówno wytworzone przez bardzo awangardowego i kreatywnego artystę, mającego odwagę przecierać nowe szlaki w muzyce.
Stockhausen to nie żywy już współczesny kompozytor mający odwagę eksperymentatora. Strona o nim na lastfm przytacza pierdylion jego mniej-lub-bardziej szalonych pomysłów. Wydaje się, że ten przedstawiany tu przeze mnie jest najbardziej szalony: Do najbardziej ekstrawaganckich pomysłów muzycznych "Licht" [jakiś jego większy projekt operowy - dop. ja] można zaliczyć "Helikopter String Quartet (1992-93)" na kwartet smyczkowy i cztery śmigłowce, w którym każdy instrumentalista kwartetu gra na pokładzie latającego śmigłowca, a dźwięk przekazywany jest do słuchaczy za pomocą wzmacniaczy i głośników. Brzmi nieźle? Owszem, ale jak się o tym czyta. Mnie, lubiącego industriale, noisy i power electronics bolała głowa od tej kakofonii i trwającej ponad pół godziny kompozycji nie skończyłem słuchać. Brawa za pomysł - brawa na stojąco - ale wykonanie powoduje ból zębów - chociaż w sumie może czepiam się niepotrzebnie, gdyż w sumie ciężko by było to zrealizować jakoś inaczej. Cała kompozycja to w sumie smyczkowa, maksymalnie drażniąca narządy słuchu kakofonia z jednostajnym buczeniem potężnych silników i charakterystycznym "wut-wut-wut-wut" w tle, raz na jakiś czas jakiś typ coś chrzani beznamiętnym głosem. Dla miłośników awangardy przez duże "A" i tylko dla nich. Jak mam słuchać niesłuchalnego, to wolę Atrax Morgue, SPK lub legion innych podziemnych i mrocznych wyziewów.

Karl Wagner - Kane x5

Czyli chyba wszycho co z cyklu napisanego przez Karla Wagnera zostało wydane po polsku. Pierwsza książka (Pajęczyna utkana z ciemności) z Amberu (ach, te twarde okładki), pozostałe (Krwawnik, Wichry nocy, Cień Anioła Śmierci, Mroczna Krucjata) z Phantom Press. Niektóre z nich to zbiory opowiadań.
Wśród morza różnych postaci quasi-conanowych Kane Wagnera wyróżnia się bezapelacyjnie od pierwszych stron pierwszej z książek o jego przygodach. Kane, wzorowany na biblijnym Kainie, to postać zła, to mściwy, żyjący tysiąclecia przeklęty morderca. Przed milionami lat (licząc wstecz od dziś - jedno z nieprzetłumaczonych na polski opowiadań przedstawia Kane'a żyjącego współcześnie) pewien szalony bóg stworzył z gnoju rasę ludzką. Kane jednak zabił swojego brata Abla, nauczył młodą ludzkość przemocy i został w nagrodę obdarowany przez swojego stwórcę piętnem mordercy - nie starzeje się, ma zdolności regeneracji nieco tylko gorsze od tych Wolverine'a, nie może umrzeć sam z siebie - może zostać tylko zabity przez przemoc, którą sam rozpętał, gdy ludzkość była jeszcze młoda.
Wagner umieścił Kane'a w świecie, który jest nieco howardowską wersją przeszłości Ziemi - w tych zamierzchłych czasach obok ludzi żyją nieliczni przedstawiciele obcych ras, a ogromne przestrzenie świata są pełne mrocznych tajemnic jeszcze wcześniejszej przeszłości, otchłań czasu zdaje się być niczym nie ograniczona, a tego, co było na początku nie sposób sobie nawet wyobrazić. Wizja świata jest bardzo mroczna - kapłani nawet zdawałoby się dobrych bóstw składają ludzi w ofierze, wieże czarnoksiężników górują nad miastami, śmierć nic nie kosztuje, a nieznane pojawia się znikąd i pojawia się wśród przerażenia i szaleństwa (trochę jak u Lovecrafta). Kane to potężny, rudowłosy siewca zniszczenia, postać służąca tylko sobie, rzucająca wyzwanie bóstwom, demonom i ludziom, intrygant, czarnoksiężnik, w razie potrzeby szorstki i nieokrzesany lub pełen ogłady i dobrego wychowania. Postać zmieniająca maski jak rękawiczki, pchana do przodu rządzą władcy, władca imperiów i przemierzający świat wędrowny najemnik. Nie ważne, czy siedzi na cesarskim tronie, czy dowodzi grupą rozbójników gdzieś na odludnych, odległych szlakach - Kane zawsze jest śmiertelnie niebezpieczny zarówno dla swoich wrogów, jak i sojuszników. A jego oczy płoną zimnym blaskiem piętna mordercy, zarówno wtedy, gdy pędzi na wrogą armię na czele ciężkiej kawalerii, jak i wtedy gdy podstępnie, skryty w mroku, zadaje cios w plecy.
Opowieści o Kane'ie to mroczne i duszne historie, zazwyczaj kończące się masakrą z której nikt nie wychodzi zwycięsko. Co ciekawe, Kane w porównaniu do niektórych swoich przeciwników może uchodzić wręcz za postać pozytywną, mimo całego swojego okrucieństwa i odhumanizowanej żądzy mordu i władzy. Nawet, jeśli zdradza swoich kolejnych sojuszników, napuszcza jednych na drugich, dołącza do silnego tylko po to, by obrócić się przeciwko niemu, gdy poczuje się wystarczająco silny, to w porównaniu do tych, którym zdarza się mu przejściowo służyć, może uchodzić za naprawdę miłą i sympatyczną postać. Co ciekawe, potrafi być bardziej ludzki i humanitarny od niektórych samozwańczych wojowników światłości i paladynów, podążających jego krokiem.
Kane widzi upadek imperiów, które sam tworzył. Na kartach kolejnych książek widzimy, jak wydarzenia opisane w poprzednich stają się zamierzchłymi legendami. Mimo tego, chociaż czasem ulega melancholii i wspomina swoje dzieje, raźno kroczy przez wieki. Dobrze pasuje do niego flavour text jednej z kart w Magic: The Gathering - Empires rise and fall, but evil is eternal.
Mimo wszystko trzeba uczciwie przyznać, że mroczny heroizm głównego bohatera oraz epickość świata wykreowanego w zarysie przez Wagnera to jedyne zalety tych utworów. Niestety, całość jest mocno grafomańska. O ile można przymknąć oko na całą konwencję charakterystyczną dla gatunku, to od siebie dołożyli tłumacze, zwłaszcza w książkach Phantom Pressu trafiają się błędy stylistyczne czy interpunkcyjne oraz błędy w tłumaczeniu. Świat jest tylko zarysowany, znawcy mogą się przyczepić, że jest niespójny - oraz że świat jest kreowany pod przygody bohatera, a powinien być jednak bardziej stały i uporządkowany. Ciekawe, co się też stało z jednym ze słońc.
Tak czy siak, do przygód Kane'a warto zaglądnąć, jeśli ktoś lubi nieszablonowe postacie oraz zimne, tchnące obcością, okrutne światy pełne Nieznanego.
A tu niezwykle ciekawa strona próbująca usystematyzować to, co wiemy o Kane'ie.

niedziela, 4 grudnia 2011

"The Conet Project: Recordings of Shortwave Numbers Stations"


A teraz coś naprawdę z innej beczki. Ale tak naprawdę, naprawdę innej. Ciężko to w sumie nazwać nawet muzyką. Cóż więc to jest?
Coś, czego na pewno byście się nie spodziewali. Są to upublicznione nagrania pochodzące z tzw. radiostacji numerycznych - wykorzystywanych przez wywiady państw do przekazywania informacji szpiegom znajdującym się "w polu". Chociaż tak właściwie to nie ma pewności, kto nadaje, skąd, po co i dla kogo. Tak, to jest właśnie to, co wam się może wydawać. Monotonne deklamacje numerów w różnych językach (w tym po polsku) w fatalnej jakości (nie dość że 64 kb to jeszcze pełno szumów i ogólnie nieraz dziwacznych i niepokojących odgłosów w tle). Jedne dźwięki są rozmyte, inne całkiem zrozumiałe, jedne praktycznie utopiono w morzu szumów i pisków (statycznych, wynikających z rozmaitych zakłóceń, czasem coś się na siebie nakłada, to znów znika). Mówią mężczyźni, kobiety, dzieci. Mówią spokojnie, wolno, szybko, z przejęciem lub nie. Gdzieś pojawia się dodatkowo przekaz Morse'm lub inne coś. Są pytania i odpowiedzi. Są odgłosy dziwacznych melodyjek, liczby lub kody (foxtrot, foxtrot, yankee...). Wszystko trzeszczy, syczy i kreuje bardzo niepokojącą atmosferę, zwłaszcza gdy obdarzony wyobraźnią człowiek zacznie się zastanawiać, jakie informacje i rozkazy idą skąd dla kogo nieprzerwanie od wielu, wielu lat...
Całość, zgromadzona na 4 płytach CD (wyd. 1997) robi porażające wrażenie. Czy zimna wojna na pewno się skończyła? Po wysłuchaniu tego można mieć wątpliwości, a wyobraźnia sama podsuwa obrazy np. Oka Moskwy, chociaż to zupełnie coś innego.
Cały materiał można ściągnąć legalnie i za darmo z sieci, wrzucono tam też zdigitalizowaną wersję bookletu, bagatela ponad 70 stron, gdzie autorzy dzielą się swoimi przemyśleniami oraz przybliżają słuchaczowi świat radiostacji numerycznych. Booklet jest do ściągnięcia/przeczytania tutaj, a pliki tutaj (trzeba znaleźć samemu wśród różnych innych dziwnych dziwactw). Sama nazwa Conet to zniekształcone czeskie Konec, trafiające się tu i tam wśród różnych nagrań (informacja za Wikismietnikiem).

Obczajcie sobie przykładowy kawałek:

Zero Kama "The Secret Eye of L.A.Y.L.A.H."



Gdybym nie ściągnął tego wydawnictwa z netu, tylko miał oryginał, to w książeczce dołączonej do płyty stałoby napisane coś, co z grubsza mogłoby brzmieć po polskiemu: Wszystkie instrumenty usłyszane na tym albumie zostały własnoręcznie wykonane z ludzkich kości i czaszek przez Zero Kama. Nie zostały użyte od czasów tamtego nagrania, mającego miejsce pomiędzy 5 a 28 majem 1984 w Tajemnej Świątyni Laylah, a zmontowane w wiedeńskim Psychonaut Studio w listopadzie 1987. Dedykowane są symbolice Laylah, znaczeniu nocy i śmierci, tak jak jej liczbowemu odpowiednikowi, Oz, kozłowi lub niepohamowanej seksualnej sile kreacji, poprzez ukazanie jedności dwóch podstawowych, przeciwstawnych sił w tym bogatym świecie piękna i siły, w którym Kochankowie mogą odnajdywać ekstazę w Panie. Ten, kto chce wkroczyć w ten świat ciemności, w którym zamieszkuje Wielki Kozioł, może to zrobić poprzez sigil Oz zamieszczony na frontalnej stronie tej książeczki. Zapowiada się całkiem nieźle, nie? Cóż to takiego w ogóle jest? Rytualny jakiś ambiento-industrial, pocieszne dźwięki piszczałek, szurania, drapania, inne dźwięki niepokojące, pasaże dźwiękowe w tle. Ponoć KVLT i w ogóle zajebistość, materiał przełomowy dla sceny
I trzeba przyznać, że coś w tym jest. Jeśli rzecz jasna kogoś nie odstrasza świadomość, że instrumenty wykonano z ludzkich szczątków. Jeśli nie odstraszy, to na pewno nie rozczaruje. To wszystko śmierdzi na kilometr magią chaosu, ja w sumie jakoś nie miałem chęci odwiedzać Wielkiego Kozła, jednak jeśli ktoś przy pomocy tych dźwięków będzie chciał wpaść na herbatkę, to pewnie się nie rozczaruje. Dźwięki intrygują, niepokoją, fascynują, faktycznie czuć tam kozła. Ale takie czasy, że kozioł łypie zewsząd, że aż strach otworzyć lodówkę, więc jeden więcej czy mniej to żadna różnica.


<- a tak wyglądała ta Sekretna Świątynia i instrumenty. Słitaśnie. Michael DeWitt (bo Zero Kama to jego drugi projekt) musiał wyglądać nieco kretyńsko z piszczelem w mordzie, gdy próbował wydobyć z niego cokolwiek. Zakładając, że dźwięki najbardziej zbliżone ni to do fujarek, ni to do fletów, były grane na akurat tych kościach. 


Jak ktoś lubi rytualny ambient/industrial/cokolwiek, to pewnie to zna i lubi, jak ktoś nie zna, to może poszukać w necie i sprawdzić (projekt powstał w 1983 roku, więc zalega go w necie pełno). Ja mimo wszystko z podobnych klimatów to wolę jednak Endvrę, nie sposób jednak opisywanemu wydawnictwu odmówić specyficznego uroku i smaku..