sobota, 19 grudnia 2015

Upływający czas #54

W ciągu ostatniego czasu, a dokładniej kilku miesięcy, miałem niewątpliwą przyjemność uczestniczyć w dwóch koncertach black metalowych w stołecznym królewskim. W związku z tym samo nasunęło mi się pewne spostrzeżenie, która od zawsze mnie zastanawiało (no dobra, dawno temu, gdy w liceum chodziłem nawet latem w długim czarnym płaszczu, glanach i koszulce Burzum, a raz musiałem salwować się po zajęciach ucieczką przed przeważającymi siłami fanów Mayhem, nie zajmowały mnie takie szczegóły, liczył się ekstremizm jako taki). Mianowicie, w jaki sposób niektórzy uczestnicy mogą łączyć dowolne poglądy będące w ich mniemaniu programem pozytywnym z radosnym podrygiwaniem do muzyki z tekstami o jednoznacznie nihilistycznym przekazie. Ta sama nieścisłość, rozdarcie między chęcią obrony jakiś - subiektywnych rzecz jasna - wartości a zupełną negacją świata, życia, człowieka, itd. zawsze zastanawiało mnie w przekazie części wykonawców - no bo gdzie biała rasa, czternaście słów, tak czy inaczej rozumiana cywilizacja europejska, itd., itp., a gdzie śmierć ludzkości, gwałty na niemowlakach i rozpasane orgie ku czci Rogatego/rozmycie się w wiecznej ciemności/itp. Mimo mojego własnego stosunku do omawianego zjawiska, ns skini na koncertach black metalowych mi nie przeszkadzają - kim ja jestem, żeby mówić komukolwiek na jakie koncerty ma przychodzić. Za to niezwykle denerwuje mnie nowsze zjawisko - obecność, poza kucami i łysolami, hipsterów. Stojąc obok któregoś z nich, typa częściej patrzącego w ekran smartfona niż spoglądającego na scenę, po niedługim czasie miałem ochotę mu przyjebać. Koncert black metalowy to miejsce, gdzie można łatwo zostać oblanym piwem, łatwo zgubić telefon, w skrajnym przypadku można dostać po ryju, przypadkiem lub niezupełnie przypadkiem, czasem nawet od muzyków, aż dziw bierze, że ktokolwiek może tego nie rozumieć, ba, może mieć z tym problem.
O ile sam wolę Mgłę na słuchawkach w czasie spaceru przez wymarłe dzielnice postindustrialne, to warto było machać łbem w tłumie. Bardzo spoczko było też zobaczyć Mikko Aspę na żywo. Czytając teksty Clandestine Blaze czasem nie sposób nie zazgrzytać zębami (przykład rozdarcia o którym wspomniałem wyżej), ale gość jest legendą i nikt tego nie zaneguje.
No ale niech tam, grunt, że ja się dobrze bawiłem, zarówno w Zaścianku na Blaze of Perdition (koncertowy wokalista dał radę jak najbardziej, zagrali też Królestwo Twoje, więc już w ogóle) jak i w Rotundzie na Mgle.


18.12 miałem okazję być w kinie (studyjnym, ale dało radę, wbrew pozorom nie potrzeba było 3D [z moim astygmatyzmem i tak kiepsko się filmy w 3D ogląda] i ekranu o przekątnej równej długości boiska piłkarskiego by cieszyć się filmem) na nowych Gwiezdnych Wojnach. Mam mieszane uczucia, ale zawiodłem się pozytywnie - nie było to takie gówno jak myślałem, że będzie. Byłem pewien, że po emisji spokojnie będę mógł napisać opinię jednozdaniową w stylu: ekranizacja Trylogii Thrawna byłaby dużo lepszym pomysłem, tymczasem mimo całej wtórności, fabularnych absurdów, itd., mamy całkiem dobry, szalenie efektowny, trzymający w napięciu i, na szczęście, długi film.
Co jest wtórne? Sam zarys fabuły. Mamy powieloną po raz kolejny historię o prostaczku z pustynnego wypizdowa, który to prostaczek dzięki serii absurdalnych zbiegów okoliczności staje się postacią kluczową w toczącej się wojnie dobra ze złem (płeć prostaczka nie ma tu znaczenia). Jednym z liderów tych złych jest sekciarz w czarnej masce, ponad to oczywiście dysponują oni superbronią zdolną niszczyć całe planety. Następuje heroiczny atak dobrych na złych, gdy źli dowiadują się o lokalizacji ukrytej bazy tych dobrych. Przy ciężkich stratach udaje się dobrym rozpirzyć superbroń złych, główny zły ma dostać ochrzan od głównego jeszcze gorszego. Do tego w tle opowieści mamy ukrywającego się w jeszcze bardziej zapyziałym wypizdowie niż przedstawionym na początku filmu steranego życiem mędrca, nasz prostaczek ma zadatki na sekciarza, główny zły jest skoligacony z dobrymi, itd.
W sumie na tym samym pomyśle (z różnym rozłożeniem akcentów) opierała się fabuła zarówno Mrocznego widma, jak i Nowej nadziei, w Przebudzeniu Mocy na pewno ciekawym novum jest lekki cliffhanger na zakończenie i bardzo niejednoznaczne, chaotyczne i jakby nieprzekonane zło jednego ze złych. Uśmiercenie jednego ze starych bohaterów, chociaż spodziewałem się czegoś takiego (nie ogarniałem na bieżąco pojawiających się spoilerów), mimo wszystko było dość zaskakujące. Zaskakujące było też, że nikt nie stracił ręki, bo to już chyba świecka tradycja serii. Wreszcie nieco zaskakująca była możliwość zobaczenia szturmowców w czasie akcji pacyfikacyjnej - mam wrażenie, że bieżąca trylogia będzie trochę mroczniejsza od poprzednich części. Zaskoczyło mnie to podwójnie - że Disney coś takiego pokazał.
Oczywiście, biorąc pod uwagę samą historię jako taką, to niezależnie od tego, co wydarzy się w kolejnych epizodach, ekranizacja Trylogii Thrawna byłaby dużo lepszym pomysłem. Nie jestem przy tym ortodoksyjnym fanem Expanded Universe - było (hmm, jest) ono tworem przerośniętym, pełnym faktycznie złych i niepotrzebnych historii, zaciemniających obraz uniwersum i niepotrzebnie mnożących wątki, postaci poboczne, historie bohaterów filmowych, których życiorysami można by obdzielić dodatkowo kilkanaście innych osób, itd. Po prostu uważam, że wywalenie uniwersum jako takiego (Legends - proszę was, kto poza największymi [i najstarszymi] fanatykami sięgnie po pozycje rozmijające się z kolejnymi filmami), było czymś zupełnie niepotrzebnym i szkodliwym, wśród wszystkich tytułów wydanych pod szyldem Star Wars trafiały się prawdziwe perełki. Jak np. Tryloga Thrawna.
BTW księżniczka Leia jest moją ulubioną księżniczką Disneya.


J.G. Ballard Wyspa

Heh, sam chciałem kiedyś napisać coś podobnego. Historię o gościu uwięzionym w urywku świata, faktycznej wyspie, pomiędzy ruchliwymi drogami, na oceanie ciągłego ruchu. Nawet napisałem (Powtórne przyjście), tyle, że to, co ostatecznie mi wyszło, różni się znacznie od tego, co zamierzałem napisać na samym początku.
Historia opowiedziana przez Ballarda jest całkiem prosta. Główny bohater ma wszystko, co jest mu potrzebne do całkiem przyjemnej egzystencji. Składają się na to: drogi samochód, dobra luksusowe, lukratywna posada, rodzina i kochanka. Pewnego dnia wypada z trasy, z drogi szybkiego ruchu. Ląduje w opuszczonym, zabiedzonym Nigdzie otoczonym ciągami dróg prowadzących do metropolii. Usiłuje wydostać się z wyspy, jednak nie udaje mu się to - zostaje potrącony. Nikt nie zatrzymuje się by go podwieźć do cywilizacji.
Bez pożywienia i bez wody, bez środków do życia, ranny i z gorączką, w otoczeniu rdzewiejących wraków, bujnie rosnącej trawy i szczątków fundamentów dawnego osiedla musi radzić sobie sam, nie będąc do tego nijak przygotowanym. Na dodatek niedługo potem okazuje się, że wyspa nie jest bezludna, a jej mieszkańcy mają swoje powody, by zatrzymać na niej rozbitka. Rozbitek podejmuje jednak z nimi grę...
Ballard w surrealistyczny i przejaskrawiony sposób ukazuje egzystencjalną pustkę życia w naszej zwariowanej ponowoczesności. Jego wizja wcale się nie zestarzała, wraz z postępującym wyorbitowywaniem relacji międzyludzkich w nierzeczywistość, zapośredniczaniem coraz szerszych dziedzin życia przez usługi, jest coraz bardziej i bardziej aktualna. Książka pochodzi co prawda sprzed ery telefonów komórkowych i smartfonów, ale można przyjąć, że na wyspie po prostu nie ma zasięgu. Wcale nie trzeba rozbić się gdzieś za siedmioma górami, za siedmioma lasami, by trafić na nieprzyjazne człowiekowi odludzie. W ramach naszego uporządkowanego świata rozwijają się bujnie takie enklawy, obszary przegrane, zapomniane, wykorzystane przez aktualną formę globalnego systemu kapitalistycznego, przeżute i wydalone, zamieszkiwane przez również przeżutych i wydalonych wyrzutków. Może to być wyspa między ruchliwymi drogami, jak i wymierające osiedle czy całe małe miasto. Autor pokazuje też jak pretekstowe i złudne są wszystkie stałości naszego uporządkowanego świata. Jak niewiele potrzeba, by z człowieka wyszło zwierze kierujące się pierwotnymi instynktami, rządzą przetrwania i dominacji w stadzie. Jak niewiele też potrzeba, by znaleźć swój własny, subiektywny sens w miejscach, o których nawet by się nie pomyślało, że mogą go nam ofiarować.


J.G. Ballard Wieżowiec

Ha, ekranizacja już wkrótce.
Jedna z bardziej surrealistycznych książek Ballarda. Opowieść o ogromnym, 40-piętrowym wieżowcu, ultra-nowoczesnym, pełnym usług dodatkowych i wszelkich udogodnień (baseny, siłownie, fryzjer, nawet szkoła, ogrody, itd.), którego mieszkańców ogarnia postępujące szaleństwo, rozpad wartości, uwiąd norm kulturowych i relacji międzyludzkich, następuje powrót do barbarzyństwa. Na opustoszałych piętrach kształtuje się podział klasowy, następnie postępuje rozpad na plemiona i klany, by ostatecznie każdy z mieszkańców, który przeżył wystarczająco długo, mógł zaakceptować swój wcześniejszy świat, chcieć wrócić do poprzedniego życia, lecz traktować je jako utkane z konstruktów nie mających żadnej głębszej treści. Widzimy uwiąd wartości spowodowany dobrobytem, nasyceniem i przepełnieniem, jednak do pewnego stopnia dość nietzscheański/stirnerowski w swoim zarysie. Upadają stare wartości, przygniecione ogromem wieżowca, nie kształtują się nowe - bo skąd mogłyby same z siebie się ukształtować, z bezmyślnej negacji nigdy nie wyjdzie nic budującego. Dlatego po pierwszym buncie, obróceniem w niwecz dobrodziejstw cywilizacji, nastaniem walk plemiennych w wieżowcu, gwałtów, napadów, rozbojów, morderstw, walką o zasoby i kobiety, nawet próby osiągnięcia czegoś w rodzaju chwały wojownika, nadchodzi stagnacja, a na końcu rodzaj mrocznego objawienia, gdy jeden z ostatnich żywych mieszkańców, żyjący z własną siostrą, dochodzi do wniosku, nad szczątkami psa pieczonego na balkonie, że wszystko wróciło do normy i że może warto by wrócić do pracy. Wolny od złudzeń, którymi karmił się wcześniej, postanawia też uzależnić od morfiny swoją siostrę-kochankę i przypadkową kobietę, która własną krwią karmiła swojego kota.
Właśnie, wraz z rozpadem świata wartości, zastępowanym przez wtórne barbarzyństwo i kult siły, plaga usterek technicznych dotknęła wieżowiec jako taki. Początkowe problemy z prądem i wodą przybrały postać epidemii, ogromny moloch został wkrótce pozbawiony dostępu do dóbr pierwszej potrzeby, mieszkańcy przestali chodzić do pracy, blok i okolica zatonęła w śmieciach i innych odpadkach. Rozkład dokonywał się na dwóch płaszczyznach jednocześnie - moralnej i technologicznej, obie zostały ze sobą sprzęgnięte wygodą, katastrofa jednej pociągnęła katastrofę drugiej.
Być może w tej metaforze społeczeństwa Ballard chciał też odwołać się do napięć klasowych - wieżowiec wyraźnie podzielił się na strefy analogiczne do (nieco uproszczonej, bo trzyczęściowej) drabiny społecznej. W penthousie na dachu mieszkał architekt budynku, uważający się od pewnego momentu za jego władcę, ułomny demiurg, którego przerosło własne dzieło, i który ostatecznie został pokonany przez własne stworzenie, jeśli za jego stworzenie uznamy też warunki umożliwiające spontaniczny powrót do barbarzyństwa, rozpad uwarunkowań i efektowny oraz destrukcyjny zarazem powrót wypartego. Bardzo wymowne jest przedstawienie pewnego ginekologa (również z najwyższej warstwy) - wraz z grupką kobiet porozumiewali się ze sobą za pomocą symulacji nagrywanych przez niego w czasie jego kariery lekarskiej i odtwarzanych wciąż i wciąż odgłosów rodzących kobiet. Ani chybi chyba miał to być rodzaj tęsknoty za rytuałem przejścia, inicjacją do czegoś nowego, innego, rytuał narodzenia na nowo w świecie, gdzie rozpadła się stara forma bytu, a nowa nie zamanifestowała się jeszcze.
Wieżowiec to rewelacyjna książka, ale nie wolno traktować jej jako zwyczajnej fikcji spekulatywnej, bo pod względem ciągów przyczynowo-skutkowych, wewnętrznej spoistości świata przedstawionego, itd., dzieło Ballarda jest wyjątkowo dziurawe, niespójne, nieprawdopodobne. Jeśli uznamy ją zaś za surrealistyczną metaforę otaczającej nas rzeczywistości, za rodzaj przypowieści, wtedy można docenić jej wielkość. Mam nadzieję, że nadchodząca ekranizacja uchwyci jej ducha.


Karol Mitka Robiłem to z żywym trupem

Kolejna pozycja wydana przez niestrudzonego Tomka Siwca i jego Horror Masakrę.
Ok, jako iż jesteśmy w swoim gronie, przyznajmy szczerze - wartości literackich tutaj nie ma za grosz, drugiego dna również, autor szokuje dla samej przyjemności płynącej z szokowania. Do tego bardzo, ale to bardzo przydałaby się bardziej wnikliwa edycja i korekta. A mimo to świetnie się bawiłem czytając tę nowelkę, rechocząc z rzeczy, które przypadkowego czytelnika przyprawiłyby o wymioty (zakładając, że po książeczkę o takim tytule sięgnąłby ktokolwiek przypadkowy, wątpię). Świetnie się bawiłem także dlatego, że autor nie próbuje nawet udawać, że chodzi mu o coś innego niż o możliwość opisania serii scen seksu analnego, oralnego, itd., z zombie, przy zupełnie pretekstowej i w gruncie rzeczy mało istotnej fabule. Nie zawiodłem się, czekam na kolejne dziełko autora. Rozrywka dla zwyroli dostarczona przez zwyrola. Zółwik, ziomuś.

"Zęby"

Nie tylko sny są inspirujące, sny napędzane nerwicą lękową są jeszcze bardziej inspirujące. Bardzo poczciwy szort mojego autorstwa wylądował dziś na niedobrych literkach, o, tutaj.

Za grafikę odpowiada Tomek Woźniak, najlepiej.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Thomas Ligotti x3 i Lovecraft

Thomas Ligotti "Songs of Dead Dreamer and Grimscribe"

Nie potrzebowałem wiele czasu by stać się zdeklarowanym fanem twórczości Ligottiego. W sumie wystarczyło tylko Teatro Grottesco + rozsiane tu i ówdzie wywiady z autorem, z których wynika, że w jakimś stopniu pokrywają nam się backgroundy (też kiedyś byłem wierzącym katolikiem, też do tej pory miewam flashbacki lęków związanych z religią). Ligotii ujął mnie poza tym szczerością przekazu i otaczającym go nimbem tajemnicy - zdaje się, że zupełnie go nie obchodzi promocja własnej twórczości, nie bierze udziału w życiu towarzyskim horrorowego świata, na dodatek, co stwierdził w jednym z ostatnich wywiadów, po kolejnym przetasowaniu w jego zdrowiu psychicznym przestał pisać. Otaczający go nimb tajemnicy nie wynika bowiem z wyrachowania, przyjętej strategii marketingowej, ale osobistych doświadczeń pisarza, które zaowocowały takim a nie innym podejściem do świata i takim a nie innym stanowiskiem odnośnie miejsca człowieka w świecie.
Niezależnie od tego, jak spojrzy się na Ligottiego jako człowieka czy jako - nie bójmy się tego słowa, chociaż jest jednak za mocne - myśliciela, współczesny horror (lub przynajmniej współczesne weird fiction) możemy śmiało podzielić na czasy przed Ligottim i po nim. Niewielu jest autorów, którzy wywarliby tak silny wpływ na gatunek. Nawet jeśli na chwilę obecną jeszcze tego nie widać, a zwłaszcza na naszym podwórku, jestem święcie przekonany że Ligotti dorobi się licznych sekt wyznawców, epigonów i plagiatorów, podobnie jak ostatni wielki przed nim - Lovecraft. Nawet jeśli będą to sekty mniej liczne - gdyż u Ligottiego nie ma aż tak wielkiego potencjału popkulturowego, jak w Mitach Cthulhu Lovecrafta (ok, Derletha - człowieka, którego zasługi dla ocalenia spuścizny Lovecrafta są równie wielkie jak zarzuty dotyczące tego, co z tą spuścizną zrobił) - to może nawet lepiej, bo nie nastąpi aż taki zalew taniego efekciarstwa, zupełnie wypaczający oryginalną myśl autora, co nastąpiło właśnie w przypadku Lovecrafta.

Ligotti jest jednym z raptem kilku żyjących autorów, których wydawnictwo Penguin Books uhonorowało publikacją w ramach ich prestiżowej serii Penguin Classics. Omawiana książka to kompilacja dwóch pierwszych zbiorów opowiadań autora, Songs of a Dead Dreamer (pierwsze wydanie 1986, najnowsze poprawione 2010) oraz Grimscribe (pierwsze 1991, najnowsze poprawione - 2011). Wstęp napisał Jeff Vandermeer.

Fakt faktem, to jeszcze nie ten poziom (zwłaszcza Pieśni), co późniejsze teksty, ale widać przebłyski geniuszu, który ciemnymi gwiazdami rozkwitnie na przestrzeni lat. Pieśni są momentami trochę nierówne, Grimscribe jest dobre, momentami dorównuje Teatrowi. Jak na pierwsze zbiory opowiadań przystało, już tu pojawiają się charakterystyczne elementy prozy autora, które będą przy nim zawsze - zagmatwane, przebrzmiałe, opustoszałe, wyniszczone krajobrazy, duszna, gęsta atmosfera przywodząca na myśl surrealistyczny, koszmarny sen. Czasem trafiają się bardziej zwyczajne szpargały z rekwizytorium horrorowego (mamy opowieść o wampirach!), są też nawiązania do weird lovecraftiańskiego, większość tekstów to jednak autorskie poszukiwania autora, opierające się na wspólnym motywie: obcy, nieprzyjazny krajobraz + zdegenerowane, rozsypujące się zabudowania + główny bohater pojawiający się w danym miejscu albo przypadkiem, albo nie do końca z własnej woli + coś absolutnie niepojętego, złowrogiego, niezrozumiałego, odstręczającego. U Ligottiego nie ma resztek wiary w naukę i postęp (jak chociażby u Lovecrafta), u niego jest wiwisekcja własnych nerwic i fobii - koszmaru wynaturzonego, odrealnionego, groteskowego i absolutnie pierwotnego, nieociosanego w żaden sposób u jego podstaw; nie da się go niczym wyjaśnić, niczym obłożyć, nijak odeprzeć. Jak przewijająca się często na kartach późniejszych opowiadań autora specyficznie pojęta Ciemność, tutaj ten koszmar po prostu jest, tkwi w samej strukturze świata przedstawionego, wszystkie rusztowania sięgają tegoż koszmaru, wszystko wypływa z niego i w nim ma swoje oparcie. Cokolwiek wydaje się na pierwszy rzut oka normalne, zwyczajne, szare i niezauważalne na co dzień, jeśli zostało przez Ligottiego wypatrzone i wspomniane w tekście, jest tak naprawdę skażone i służy tylko podkreśleniu koszmarnego charakteru całego świata przedstawionego jako takiego. Koszmar sięga do samej granicy poznania - nie tylko świat jest spiętrzonym wysypiskiem nawarstwiającej się ułudy, ale życie jako takie. Marionetki podrygują na sznureczkach, można wyśnić czyjeś życie wedle uznania. Do tego Ligotti prezentuje nieraz bardzo czarne poczucie humoru. Zdaje się odczuwać jakąś perwersyjną przyjemność z mozolnego obracania w niwecz wszystkich stałości trzymających jego bohaterów na powierzchni rzeczy.
Utwory autora są świetne literacko. Nie boi się zdań złożonych, śmiało tworzy balansujące na granicy zagmatwania konstrukcje najeżone powtórzeniami lub zawierające mnóstwo szczegółów, niezależnie od tego czy to szczegóły skąpanego w mroku korytarza w wiekowym budynku czy szczegółowe myśli, odczucia, emocje bohatera. Fakt faktem, Ligotti wystawił mój angielski na ciężką próbę. Ale to dobrze, wbrew pozorom lektura nie była wcale męcząca, tylko jeszcze bardziej satysfakcjonująca. Kilku użytych przez niego słów, z którymi spotkałem się po raz pierwszy i które pospiesznie wyszukałem w internetach, nie znał gógl translator.


Thomas Ligotti "My Work Is Not Yet Done"

Polskie tłumaczenie tytułowej noweli miałem już okazję czytać i pokrótce omówić, poznanie oryginału pozwoliło dotrzeć ile w nim Ligottiego zniknęło z Ligottiego. Nie było to złe tłumaczenie, o nie. Jedynie usunęło praktycznie wszystkie charakterystyczne dla autora smaczki (głównie powtórzenia), niestety co do jednego praktycznie nie dające się odzwierciedlić po polsku. A nawet jak się dały, to w oryginale brzmią o wiele lepiej. Książkę dopełniają dwa solidne opowiadania - I Have a Special Plan For This World oraz Nightmare Network. Oba koncentrują się na korporacyjnym modelu kapitalizmu, uwypuklają jego wady i obnażają odhumanizowanie. Ukazują strach autora przed rozprzestrzenieniem się tego modelu, jego rozrostem i rozlewaniem się na inne dziedziny życia, inne poza pracą (bardzo odległe skojarzenie z wyorbitowaniem pojęć u Baudrillarda). Oczywiście, strach ten w charakterystyczny dla Ligottiego sposób został obleczony w promieniujący spod modelu korporacyjnego przejmujący koszmar egzystencji.
My Work jest o tyle niezwykłą pozycją w dorobku autora, że jest to nowela, tymczasem autor pisał przede wszystkim opowiadania, do tego jest - jak na niego - bardzo brutalna. Autor unikał raczej obrazowania fizycznej przemocy, a już na pewno nie epatował nią, tymczasem w tej historii o zemście na współpracownikach, mamy sympatycznie opisanych kilka brutalnych morderstw - oraz przypadków znacznie gorszych od morderstw.
Myślałem, że I Have a... ma coś wspólnego z jednym wspólnym utworem Ligottiego i Current 93 - i owszem, ma. Opowiadanie nie jest jednak recytowane na płycie o tym samym tytule, ani też opowiadanie nie jest przepisanym tekstem utworu. Podobieństwa są jednak oczywiste.
W gruncie rzeczy książka ta jest jednak gorsza od zbiorów opowiadań autora, przynajmniej tych które czytałem. Co nie zmienia faktu że i tak zjada pierdylion horrorów jakie w życiu czytałem.
(Virgin Books 2009)


Thomas Ligotti "Spisek przeciwko ludzkiej rasie"

W końcu jest, polskie tłumaczenie jednej z najbardziej znanych książek Ligottiego. Elegancko i schludnie wydany przez Okulturę, w szacie graficznej analogicznej do ich Teatro Grottesco. Można obie książki postawić na półce obok siebie i prezentują się niezwykle ładnie. Spisek to sążnisty esej filozoficzny podsumowujący światopogląd autora i prezentujący go światu (ba, rzucony przez autora światu prosto w świński ryj). Warto przeczytać przed sięgnięciem po opowiadania Ligottiego, gdyż wiele konceptów autora eksploatowanych przez niego w jego twórczości literackiej jest tu uporządkowanych. Mamy okazję prześledzić, skąd się wzięły - co ciekawe, wzięły się na bazie przykładów albo z otaczającego nas świata, albo z licznych i obszernie cytowanych przez autora tekstów filozoficznych bądź około filozoficznych. Autor nie ogranicza się jednak tylko do filozofów - powołuje się też np. na neurobiologię, również podając przypisy.
Jedno trzeba przyznać Ligottiemu - w swojej jednoosobowej krucjacie przeciwko rozumnemu życiu jest konsekwentny. Z cynicznym humorem i ogromną erudycją (przy okazji trzeba nadmienić koniecznie że Mateusz Kopacz po raz kolejny pokazał kunszt tłumacza) obraca swoje pióro przeciwko wszystkim wspólnotom wyobrażonym i rozpaczliwie pragnącym skryć drzemiącą za nimi pustkę abstrakcyjnym pojęciom. Koszmar egzystencji kryje się w naszej jaźni - nawet nie w świadomości własnej jednostkowości, co świadomości bycia rozumną istotą, myślącą abstrakcyjnie i zderzającą się z bezbrzeżną grozą bezcelowej egzystencji. Ligotti wyżywa się na wszystkich bogach, honorach i ojczyznach, obrywa od niego każda większa religia, w tym najbliższy autorowi buddyzm. Autor gani za niekonsekwencję zbyt mało nihilistycznych pisarzy i myślicieli, którzy trwali jeszcze w jakiś ułudach, próbowali maskować grozę świata, zachować jakiekolwiek punkty odniesienia. Autor w swojej bezkompromisowości nie szuka żadnych (nie)możliwych namiastek dróg ucieczki przed koszmarem egzystencji. Pozostawia czytelnika pośród gruzowiska, które przed sięgnięciem po tę książkę było światem wartości tegoż czytelnika. Jadowitość poglądów Ligottiego ma zniewalający urok. Przypadkowy czytelnik, zwłaszcza nie zgłębiający tajemnic bytu, jeśli przebrnie przez lekturę, zostanie zgnębiony i rozbity.
Pojawiają się pierwsze opinie na tej książki - część z nich jest całkiem rozczulająca. To dość niezwykłe, ale nawet wśród ludzi którzy świadomie sięgnęli po tę książkę, pojawiły się opinie, że jest przytłaczająca. Autor nie powiedział niczego, do czego na przestrzeni lat sam bym nie doszedł, na kilku płaszczyznach poszedł kawałek dalej i w innym kierunku, ale w końcu wszystkie drogi zbiegają się w tym samym nigdzie. Lubię takie filozofowanie młotem, zapalczywość argumentacji, zimną pasję.
Oczywiście, wobec tak radykalnej myśli można wytoczyć ciężką artylerię kontrargumentów. Najpoważniejszy z nich - można przyjąć, że uznanie bezsensowności istnienia jest ucieczką przed skomplikowaniem otaczającego nas świata i nieprzejrzystości rządzących nim prawideł. Łatwiej wycofać się z życia i okopać na pozycji własnego radykalizmu, niż próbować, jak to mawiają hurraoptymistyczni trenerzy rozwoju osobistego i znajomi nigdy nie borykający się z mniej lub bardziej uciążliwymi zaburzeniami - wziąć się w garść. Bogata lista problemów zdrowotnych (zarówno psychicznych jak i fizycznych) autora, których on sam zresztą nie ukrywa, zdawałaby się świadczyć na korzyść takiej pseudo-terapeutycznej interpretacji. Jest to jednak samonapędzający się mechanizm - jeśli w pewnym momencie poddasz dekonstrukcji wszystko w co wierzyłeś, poddasz w wątpliwość wszystko co było dla Ciebie jakimkolwiek oparciem - to dotarcie do tego mrocznego objawienia tylko pogorszy Twój stan. Autor zdaje się przewidywać z której strony nadejdą ataki na jego myśl, czy też raczej zrobioną przez niego kompilację myśli pesymistycznej/nihilistycznej okraszoną własnymi doświadczeniami i zaprezentowaną z subiektywnej perspektywy - najprostszy argument przeciwko sprzeciwiającym się jest paradoksalnie najtrudniejszy do obalenia: zostaliśmy uwarunkowani w kulcie życia (możemy w tym miejscu ujednolicić kult życia po śmierci jak i przeciwny mu radosny hedonizm tu i teraz), więc jest oczywiste że cokolwiek uderzającego w nasze uwarunkowania - jeśli przyjmujemy je bezrefleksyjnie z całym bogactwem inwentarza - powoduje agresję i reakcję radykalnego sprzeciwu wobec aktu wrażego ikonoklazmu. Mechanizm stary jak ludzkość.
W kilku miejscach myśl autora tchnie zbytnim nieznoszeniem sprzeciwu, dążeniem do obiektywności. Także w miejscach dyskusyjnych. Polemizowałbym np. z kwestią czy zwierzęta mają czy nie mają świadomości. Liczne dowody świadczą raczej o tym, że jakąś mają (np. przypadki małp nauczonych języka migowego i porozumiewających się z ludźmi za jego pomocą - czyż nie świadczy to o posiadaniu umiejętności abstrakcyjnego myślenia choćby w minimalnym zakresie - jedna z nich nawet nauczyła sama z siebie tegoż języka swoje młode).
W gruncie rzeczy jestem jednym z tych nieprawdziwych nihilistów, miłośników nietzscheańskiego sado-maso (określenie autora, cytat niedokładny), sekciarzy interpretujących myśl Fryderyka tak a nie inaczej i nie znoszących innych interpretacji. Pustka nie jest dla mnie aż tak przerażająca. Świadomość istnienia jest czasem trudna do udźwignięcia czasem, jasne, może nawet zazwyczaj, jak codziennie zdajesz sobie sprawę, że nie wierzysz w nic, żadne obrządki państwowo-religijne ani imprezy rodzinne i tradycyjne cię nie obchodzą, pojawiłeś się na świecie przez jakiś kosmiczny przypadek i wystarczyłoby gdybyś w dzieciństwie dostał zestaw Lego o jakim zawsze marzyłeś by teraz być diametralnie innym człowiekiem, ale tak naprawdę świadomość tego, czym jesteśmy (mięso splątane nie dającym się rozwiązać kłączowatym węzłem gordyjskim Kultury i Natury), jest wyzwalająca. Poza tym nasza samoświadomość "włącza się" nie zawsze - mnóstwo czynności wykonujemy automatycznie - ile razy nie pamiętamy, czy zamknęliśmy mieszkanie wychodząc rano do pracy? A to tylko najbardziej oczywisty przykład, jeden z wielu. Zresztą, samoświadomość to nie tylko świadomość tego, że - upraszając sprawę - wszystko chuj - ale też świadomość tego, że jesteśmy świadomi tego, że wszystko chuj. I tu już budować pomniki trwalsze od spiżu, w zaciszu własnej egzystencji, rozkosznie uwarunkowanej na tysiąc i jeden sposób.


H. P. Lovecraft "Grzyby z Yuggoth i inne poematy niesamowite"

Ostatnimi czasy pojawił się ciekawy trend - za wydawanie autorów powszechnie kojarzonych z horrorem/weird wzięły się wydawnictwa kojarzone z (różnie pojętym) okultyzmem. Najpierw Okultura przekonała się do Ligottiego, a teraz LAShTAL PRESS (pisownia oryginalna) wypuściło zbiorek poezji Lovecrafta.
Wygląda na to, że jak na razie jest to najbardziej user - czy też raczej - profan friendly pozycja tego wydawnictwa, które wypuszcza przede wszystkim pisma thelemiczne i okołothelemiczne, dostępne raczej w niewielkim nakładzie i przeznaczone dla dość - pun intended - hermetycznego grona odbiorców.
Tak naprawdę zupełnie się nie znam na poezji, mimo tego że lubię czasem poczytać zarówno młodopolaków, niemieckich idealistów, francuskich romantyków jak i modernistów krakowskich, futurystów i liczny inny element rozkładowy, ale mam problem żeby faktycznie ocenić wartość danego utworu. Albo "to coś" czuje, coś szarpie jakieś struny gdzieś we mnie, albo nie. Czasem podoba mi się zupełny szajs, a rzeczy przed którymi znający się na rzeczy klękają zupełnie mnie nie ruszają. Sonety i poematy Lovecrafta w tłumaczeniu Krzysztofa Azarewicza są naprawdę bardzo ładne - i, cholera, w sumie to wszystko co mogę o tym zbiorku powiedzieć. Do tego zbiorek jest fantastycznie wydany - złocone brzegi, wstążeczka, obwoluta, itd. Dla fanów Samotnika z Providence pozycja obowiązkowa do nabycia, jak nie jako wartościowy zbiór poezji, to przynajmniej jako ozdoba półki.