środa, 30 maja 2012

Aldous Huxley "Nowy wspaniały świat"

(Zawsze zastanawiało mnie, czemu w polskim tytule nie ma w nazwie przecinka pomiędzy "nowy" a "wspaniały".)
Klasyczna dystopia, która nie zestarzała się, ba, można tylko przyklasnąć autorowi przenikliwego spojrzenia na rzeczywistość i przewidywania pewnych trendów.
Mamy więc wizje globalnego państwa, w którym rządzi przede wszystkim konsumpcja - konsumpcja zaprogramowana od góry do dołu, od najmłodszych lat życia człowieka aż do jego śmierci (zaprogramowana do tego stopnia, że ludzi się hoduje przy pomocy inżynierii genetycznej, chociaż autor tego określenia nie używa, pojęcia takie jak "ojciec", "matka" są obraźliwe, itp; poza tym od samego początku ludzi hoduje się z myślą o umieszczeniu ich w określonym miejscu społeczeństwa kastowego - najniższe warstwy są wręcz specjalnie upośledzane umysłowo; pranie mózgu jest powszechne i zaczyna się jeszcze w okresie niemowlęctwa w wielkich ośrodkach), człowiek nie może myśleć samodzielnie, jako hodowany element panującego systemu ma być tylko trybikiem niezdolnym do (nadmiaru) samodzielnej refleksji, a żeby przypadkiem nie miał kiedy pomyśleć, organizuje się jego wolny czas w ten sposób, żeby praktycznie nigdy nie był sam na sam ze swoimi myślami, i żeby zajmował go tylko płytki hedonizm i równie płytkie rozrywki, jak czuciofilmy. Jest jeszcze Soma, narkotyk, który podaje się nawet dzieciom.
Nigdy nie byłem zwolennikiem patrzenia na dzieła przeszłości przez pryzmat myśli i analiz ludzi żyjących nieraz wiele lat po twórcy danego dzieła, jednak nie sposób nie zauważyć w "Nowym wspaniałym świecie" elementów sensu stricte baudrillardowskich, przy uwzględnieniu nawiązań do Deborda czy Hakim Beya. Nowy, wspaniały świat to spektakl zintegrowany - system kapitalistyczny dotarł do miejsca, w którym podporządkował sobie nawet życie ludzie jako takie, hoduje ludzi jako swoich niewolników, posłuszne elementy machiny. Zło (oraz, uogólniając, to co "inne" w tym świecie) zostało werbalnie wyrugowane - dlatego tym bardziej przeraża i fascynuje tych, którzy się z nim stykają (końcówka książki, gdy do Dzikusa przybywają ludzie), system kapitalistyczny próbuje z jednej strony wchłonąć wszelką inność (albo z pozycji czysto konsumenckich, komercyjnych - stara prawda, kapitalizm sprzedaje (w naszym świecie zazwyczaj jako dobra luksusowe) to, co sam zniszczył, z drugiej strony - próbuje ją wyrugować ze swojego świata, nierzadko wykorzystując do tego celu ksenofobię (istnieją wydzielone rezerwaty ludności "niecywilizowanej", rozmnażającej się płciowo, itd, enklawy starego świata, które jednak zdegenerowały się do pierwotnego trybalizmu, wytworzyła się kultura eklektyczna, łącząca w sobie wiele wspomnień po starym świecie, np. uznająca Jezusa za jedno z bóstw plemiennych na równi ze zwierzętami totemistycznymi, będące czymś w rodzaju skansenu i zoo dla zwiedzających z "cywilizowanego" świata.). Nie wiem, co autor chciał przekazać przez nadanie niektórym bohaterom nazwisk Marks czy Bakunin lub imion jak Lenina, tym bardziej, że czas liczy się od nowa, od początku Ery Forda. Tak czy siak, wracając do Baudrillarda, kolejny przykład na wchłonięcie radykalizmu antykapitalistycznego przez kapitalizm.
Sama książka posłużyła za źródło inspiracji dla wielu innych autorów - od Raya Bradbury'ego (zwalcza się to, co pozostało z kultury i sztuki sprzed Ery Forda), przez filmowe antyutopie ("Equilibrum", gdzie rządzący światem nie przestrzegali tego, co sami wprowadzili) po architektów NWO lol.
Innym wątkiem, ale włączonym w główny wątek fabularny jest "szok kulturowy" jaki doświadcza przybysz z rezerwatu, syn zaginionej Bety Minus i Alfy cośtam, który mając w pamięci opowieści matki o wspaniałym świecie, z jakiego przybyła, bardzo szybko weryfikuje te wizje. Pojawia się też wątek jednostek potrafiących myśleć samodzielnie - to, co się z nimi dzieje, przypomina mi nieco "Limes inferior" Zajdla, gdzie proponowało się im udział w rządzeniu światem - tutaj mają to wyboru albo to, albo zesłanie na wybraną przez siebie wyspę.
Książkę polecam, fascynująca. Np. u Najgorszego Pracodawcy 2012 można dostać.

niedziela, 27 maja 2012

Bohdan Petecki "Operacja Wieczność"

Kolejny klasyk z serii "Fantastyka - przygoda" z "Iskier". trzecia książka Peteckiego, jaką czytałem.
Fabuła przywodzi na myśl odległe skojarzenia z filmem "6 dzień", które jednak szybko okazują się być dosyć przypadkowymi.
Trzecia książka Peteckiego, jaką miałem przyjemność czytać, jak na razie wszystkie mają element wspólny - główny bohater to jednostka z zadatkami na wybitną, typ nie godzący się na to, co się dzieje, lub godzący się, ale pozostający wewnętrznie suwerenny, taki anarcha trochę.
Tym razem mamy kosmonautę żyjącego w świecie przyszłości, gdy wymyślono genofory - pakiety genów i zapis pamięci, aktualizowane na bieżąco co jakiś czas, z których w razie śmierci danej osoby odtwarza się ją. W ten sposób ustanowiono tytułową wieczność.
Główny bohater ma jednak wątpliwości, spotęgowane po tym, jak w wypadku ginie jego dziewczyna, która następnie zostaje "rehabilitowana". Dan odchodzi od jej klona, targany emocjami zgadza się w końcu na zapis z siebie, po czym pozoruje własną śmierć, przez co jest już ich dwóch. Gdy pierwszy leci w kosmos z arcyważną i tajną misją, drugi zostaje na Ziemi.
Myślałem, że więcej w fabule będzie o zbuntowanym pantomacie. Dan leci gdzieś w przestrzeń, by sprawdzić, co stało się z jednym z kilku banków całej ludzkiej wiedzy, dla bezpieczeństwa umieszczonym hen w przestrzeni. Na miejscu okazuje się, że urządzenie albo zostało przez kogoś/coś przeprogramowane, albo uzyskało samoświadomość. Wątek ten został przez autora szybko jednak porzucony, a fabuła wraca na tor rozmyślań o zasadności osiągnięcia nieśmiertelności i etyczne zagadnienia związane z kwestą odtwarzania zmarłych. I tak, główny bohater głownie rozmyśla, szorstko obnosi się ze sim niezadowoleniem, wreszcie przy próbie zabicia siebie i klona sam ginie, i zostaje odtworzony. W międzyczasie pojawia się jeszcze jedna kobieta i tworzy się ogólny galimatias. A dlaczego ludzie przestali chodzić po górach? Po nieśmiertelność zabiła żądzę ryzyka, co to za ryzyko upadku ze skały, skoro łatwo można "odżyć".
Pomysł i wykonanie dobre, ale (zapewne z racji czasów, w jakich powstała - lub z racji na nieznane mi poglądy samego autora) czegoś zabrakło. A dokładnie - głębi w podjętych przez autora rozważaniach. Nie ma ani jednej koncepcji związanej z duszą (co się z nią dzieje, czy klon pośmiertny ją posiada;), autor nie wpadł też na pomysł postawienia i rozwiązania kilku fascynujących problemów - co by się stało, gdyby jakiś klon zechciał odrzucić pamięć siebie samego sprzed śmierci, i uznał się za zupełnie "nową" osobę, itd.
Mimo tych niedociągnięć książka trzyma poziom.

piątek, 25 maja 2012

"Pocket Tanks Deluxe"

Dawno, dawno temu była sobie gra "Castle". Opierała się na banalnym pomyśle, genialnym w swojej prostocie - są dwa zamki, z których następuje ostrzał przeciwnika. Ustawiało się tam bodaj kąt armaty i silę, ten gracz, kogo zamek się rozpadł pierwszy, przegrywał.
Lub coś w tym stylu, nie widziałem tej gry od baaaaardzo dawna.
Było rzecz jasna wiele mutacji tejże gry, opierających się na tym samym pomyśle, z czego najlepiej pamiętam dwóch king-kongów stojących na wieżowcach i rzucających czymś w siebie.
"Pocket Tanks" to kolejna mutacja. Zamiast zamków są czołgi - mogą się poruszać - do 4 ruchów na grę, lufę można obracać dookoła czołgu niczym koło młyńskie, plansze są zróżnicowane. Ustawia się siłę, z jaką strzelamy w przeciwnika. Można pogrzebać w ustawieniach, włączyć sobie np. wiatr, wpływający na trajektorię lotu pocisków.
Największym plusem gry jest jednak ogrom broni, które gracze wybierają na przemian przed rozpoczęciem gry (jedna gra trwa z 10 rund, nie pamiętam, nie zwracałem na to w sumie uwagi :D). Jeśli pościąga i doinstaluje się wszystkie dostępne dodatki, to broni będzie... 250. A to bardzo duża pula, z której gra wybiera losowo bronie do wyboru przez graczy przed każdą grą.
A jakie to bronie? Najróżniejsze i najdziwniejsze. Od zwykłych pocisków czołgowych, przez kupy błota, meteoryty, broń nuklearną, lasery, naprowadzanie dla UFO, wybuchowe robaki, kule armatnie, cytrynę, tarcze, bunkry, rozlewający się klej lub substancja odbijająca lecące pociski, itp, itd, etc - naprawdę ciężko nawet pokrótce opisać ten przebogaty arsenał.
Czołg nie ma HP, każde trafienie nabija graczowi punkty, różne bronie dają różne ilości punktów (od symbolicznych po gargantuiczne), niektóre nie dodają punktów, robią coś innego, np. zakopują czołg przeciwnika w ziemi lub rozpościerają tarcze nad czołgiem gracza.
Siła "czołgów" tkwi w multiplayerze. Można grać w dwóch na jednym kompie lub dwóch przez sieć lokalną (np. popularne Hamachii). Nigdy się nie zdarzyło, żeby jakaś rozgrywka była taka sama jak inna, i w tym tkwi największa zaleta, sprawiająca, że ta mała i nieskomplikowana gierka jest niewiarygodnie grywalna.

wtorek, 22 maja 2012

Jacek Dukaj "Lód"

Dukaj. W sumie wystarczyłoby spojrzeć na nazwisko autora, wystarczyłoby to spokojnie za recenzję. Nie czytałem dużo Dukaja. Pierwsze wydanie "Xavrasa Wyżryna" (jeszcze SuperNOWA, swoją drogą, słabo, że w nowszym nie ma "Zanim noc"),  potem szaloną książkę o pomieszanym świecie platońskich idei (tytułu zapomniałem niestety), i to w sumie tyle, ale wystarczyło, żebym został fanem tego autora. Fanem to może jednak za dużo powiedziane - osobą patrzącą na jego twórczość z modyfikatorem reakcji +10.
Akurat jest w Krakowie gorąco jak jasna cholera, i tak też było dziś (rzut okiem na ekran laptopa, a dokładnie na prawy dolny róg - umh, wczoraj), jak skończyłem czytać. Nie było łatwo przebić się przez taką cegłę (ponad 1000 stron), musiałem przedłużać termin wypożyczenia książki w bibliotece, ale tak czy siak, było warto.
No dobra, uwaga na spoilery.
Książka opowiada o Benedykcie Gierosławskim, młodym matematyku, studencie, żyjącym w Warszawie. W sumie zapomniałem jaki to był rok, ale jest po 1920. Świat wygląda zupełnie inaczej, niż znamy to z historii. Nie było rewolucji, wielkie cesarstwa europejskie nadal istnieją. Dmowski nie żyje, Piłsudski rozbija się z partyzantką na Syberii, będąc na usługach Japonii, toczącej akurat z Carstwem Rosyjskim wojnę, niepodległej Polski nie ma.
Eurazja, a w każdym razie od Polski po Kamczatkę, skuta jest Lodem. Coś kiedyś pierdyknęło srogo na Syberii (Meteoryt tunguski, joł), i rozlazła się zmarzlina jakiej świat nie widział. Zmarzlina żywa - chociaż ciężko powiedzieć, czy i jak Lute, istoty zrodzone z lodu, żyły i jak żyły. Poruszały się na lądzie, wodzie i w powietrzu, przemrażały się przez ściany budynków, tworzyły całe skupiska zwane Soplicowami. Poruszały się bardzo powoli, ale jednak.
Świat podzielił się wręcz na rozmemłane, chaotyczne Lato, i wyregulowany Lód, gdzie nawet Prawda jako taka "zamarzła", i gdzie nie można było kłamać o sobie, tzn. działały jakieś szalone prawa logiki determinujące "zamarznięcie" w określonej przybranej postaci.
Pojawiły się też nowe minerały Lodowe - zbudowano z nich całą nową Tablicę Mendelejewa. Ćmiatło, przeciwieństwo światła. Teslektryczność - przeciwieństwo elektryczności, nad którym eksperymentował Tesla, ściągnięty na Syberię przez samego Batiuszkę Cara, w celu wykonania pewnego zadania. Puch złoty. Zimnazo, tungeryt, z których wykonywano konstrukcje przeczące swoim istnieniem prawa klasycznej fizyki.
Lód sprowadził na Ziemię, na terenach przez siebie zajętych, zupełnie inną rzeczywistość.
Tak czy siak, odyseja głównego bohatera zaczyna się, gdy przedstawiciele Ministerstwa Zimy każą mu zbierać dupę w troki i spieprzać na Syberię, aby znaleźć tam ojca - zesłańca, o którym krążą pogłoski, że potrafi rozmawiać z Lutymi.
Odpowiednio więc nakierowany mógłby "rozmrozić" Historię, zamarłą pod Lodem.
Dukajowej metafizyki, ciągnących się całymi setkami stron rozkmin filozoficznych na najróżniejsze tematy, zagadnień z logiki, matematyki, rozbebeszania podstaw istoty bytu, jest tu pełno, tak ogromnie wręcz, że niektórzy zostaną od książki odrzuceni. Tak czy siak, sama akcja, mimo tego, że nie toczy się jakoś szczególnie wartko (co nie znaczy, że nie ma efektownych pościgów, katastrof, rewolucji, a trup nie ściele się gęsto), to jednak trzyma w napięciu, a losy głównego bohatera są tym bardziej ciekawe, że jest to postać cały czas szukająca siebie w życiu, i życia w życiu, Benedykt uważał się za "nieistniejącego". Domniemane nieistnienie nie uchroniło go jednak, jeszcze zanim dotarł do Irkucka, przez wplątaniem się w ogromne ilości spisków politycznych i religijnych. Koterie na cesarskim dworze, zwolennicy zniszczenia Lodu i jego utrzymania, radykałowie wszystkich możliwych maści (trockiści, leniniści, demokraci, eserowcy, narodowcy, zwolennicy niepodległości Syberii, monarchiści, anarchiści, fiodorowcy [ci od powszechnego wskrzeszenia], itd, itp, etc.), kilkanaście wzajemnie zwalczających się sekt Marcynowców, z Rasputinem na czele (brawa dla autora za fenomenalne sportretowanie rosyjskiego ducha religijnego szaleństwa), a także liczne osoby prywatne, każdy albo chciał przekabacić Syna Mroza na swoją stronę - albo go zabić. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Dochodzi do tego niespełniona miłość (lub raczej nieuświadomiona), wierzenia i praktyki szamańskie rdzennych ludów syberyjskich (przedstawione tak, że sam Eliade by się nie powstydził), zawieruchy w środowisku fabrykantów....
Dawno nie czytałem książki, gdzie naprawdę niesamowity świat przedstawiony byłby przedstawiony z taką pieczołowitością. No ale ilość zapisanych stron zobowiązuje. Czego w tej książce nie ma. Prawdy życiowe zamrożone, prawdy o świecie, swobodna wariacja na różne różnorodne tematy. No fantastyczna nomen omen sprawa. A autor pisał to wszystko na dodatek w narracji pierwszoosobowej z pozycji Benedykta, językiem stylizowanym na język z epoki. Polecam serdecznie, polecam gorąco (tak, otiepielnicy FTW).

sobota, 19 maja 2012

Noc Muzeów 2012

Dopisek 2014 - punkt widzenia zdezaktualizowany, małe przewartościowanie wartości przedstawione tutaj.

1) Muzeum PRL - ciekawa wystawa, ale muzeum małe i dopiero rozwijające się. Dobry pomysł z transportem ludzi Nyską i saturatorem z epoki (ciekawe, czy bakterie Coli były też z epoki, czy nowsze - dobra, czepiam się, może ktoś to jednak umył przed użyciem). A wystawa jako taka głównie o piłce nożnej w PRL. Niezła, sporo ciekawostek, eksponatów, ładnie zaaranżowane sale (szatnia, fragment stadionu, trzepak między blokami). Oprócz tego odtworzona meblościanka (uwielbiam meblościanki), odtworzony wystrój stereotypowego PRLowskiego "pubu" (z autentycznymi "Trybunami Ludu" z epoki wiszącymi na tych takich czymś, jak współcześnie "Wyborcza" w Maku), kilka półek z różnymi pierdołami z epoki (klocki Lego tam przedstawione nie były z epoki, lecz z pierwszej połowy lat '90, gdyż jeszcze ja sam akurat takie pamiętałem - pierdołowate ale jednak niedopatrzenie, za które Muzeum ma minus u mnie), itp. Na plus, ale pozostaje niedosyt.
2) Barbakan - radosny minimalizm - jak dla mnie fajnie zwiedzić go w środku, gdyż architektura obronna z lat dawnych ma dla mnie swój specyficzny urok, ale mimo wszystko było aż za pusto. Za to na dziedzińcu pokazy jakiś scenek rodzajowych z epoki, w stylu - dwóch rycerzy dobiera się do białogłowy, biją interweniującego mnicha, itp. Raczej wyszła z tego fragmentu, który widziałem, postmodernistyczna zabawa konwencją średniowieczną niż próba realnego odwzorowania tamtych czasów, ale skoro bardzo licznej widowni się podobało, to funkcję rozrywkową spełniło najwyraźniej dobrze.
3) Sukiennice - o tak, tego właśnie mi brakowało - trochę sztuki nie będącej jakimiś przeintelektualizowanymi popłuczynami po treści i formie, nie przeoranej szponami postmodernizmu, mającej konkretne miejsce w czasie i przestrzeni. Chociaż postmodernizm zaczął już tam wchodzić, np. w salce poświęconej słynnemu obrazowi z Rejtanem (i licznymi jego kopiami czy też odniesieniami do niego) znalazła się książka Marii Janion "Wobec zła" z Rejtanem-wampirem na okładce; abstrahując od kontekstu - którego nie znam, bo książki nie czytałem - uwagi od ilustratora, zaprezentowane w opisie obok, były na żenująco niskim poziomie - coś pomiędzy pseudo-żartobliwością rodem z "Wyborczej" czy "Krytyki Politycznej" [w przełożeniu tych pierdół z knajackiego języka samozwańczej inteligencjo-awangardy artystycznej na polski - "zrobiłem jakieś gówno, polaczki się wkurzyły, ale to dobrze, bo zostałem -we własnym mniemaniu- męczennikiem, ofiarą kato-talibanu, itp."] i nieuzasadnionym poczuciem własnej wysokiej wartości. O ile sam wampir-Rejtan nie robił jeszcze, mimo ogólnej kiczowatości, złego wrażenia, to opis położył pierwsze, niezłe, ale i niedobre, wrażenie. Za to inna zabawa postmodernistyczna zabawa konwencją, czyli odwołania do Rejtana w propagandzie "Solidarności", sprawiły dużo lepsze wrażenie, może ze względu na to, że niosły treść widoczną na pierwszy rzut oka, a nie były takim w sumie szokowaniem dla szoku (szokowanie dla szoku jest całkiem OK, jeśli coś sobą reprezentuje). (Cholera, zacząłem prawicowieć znowu czy co.).
Za to przeraził mnie poziom części zwiedzających. Jasne, nie każdy musi znać się na sztuce, sam nie jestem alfą i omegą, jak już, to, jestem znacznie bliższy omedze niż alfie, ale, na litość Quetzalcoatla, jak można nie wiedzieć, kto to był Wernyhora czy kim była Salome.
Także prezentacje multimedialne miały tendencje to zawieszania się, część tekstów była ucięta (zabrakło gdzieś przycisku "Więcej"), no ale czepiam się, kto w ogóle normalny przegląda te prezentacje.
A samej sztuki jako takiej zgromadzonej w Sukiennicach chyba nie muszę opisywać.

"Revolution"

Ot, co, zajawka nowego serialu BBC:


Pomysł na pierwszy rzut oka ciekawy (post-apo; do tego myśl przewodnia - żegnaj nam elektryczności - kojarzy mi się z "Autobahn nach Poznań" Ziemiańskiego, które jest jednak kilka poziomów wyżej pod względem konstrukcji świata przedstawionego niż toto), jednak całość wygląda co najmniej biednie. Ale po kolei: 1) Minęło 15 lat po wielkim "zaciemnieniu" - wszystko zarosło. Hmm, może zdążyłem pozapominać z historii już sporo szczegółów, ale nie wydaje mi się, aby przed Edisonem (i Teslą) świat był porośnięty przez dżungle, nie wiem jak to wyglądało w USA, ale w Europie rozwój techniczny i cywilizacyjny był niezły mimo nieznania elektryczności; 1b) Co ma związek z powyższym - nie wiem jeszcze, jak zostanie to wyjaśnione, ale przecież ogrom złomu w rodzaju zwykłych pistoletów czy starych samochodów bez komputerów pokładowych i elektrycznego wspomagania wszystkiego, powinien spokojnie działać mimo braku elektryczności; 1c) urządzenie pokazane na końcu trailera wydaje się być jakimś rodzajem komputera, działającego na elektryczność właśnie. Skoro więc elektryczność nie została w jakiś cudowny sposób "wymazana" z historii ludzkości i praw fizyki naszego świata, to kuhwa w czym problem zacząć odtwarzać dawne elektrownie, zaczynając od chałupniczo konstruowanych, prymitywnych generatorów? Oby to zostało jakoś fabularnie wyjaśnione. 2) Zamiast tego, co w trailerze można zobaczyć, o wiele fajniejszym rozwiązaniem byłoby przedstawienie świata steampunkowego, umieszczonego w przyszłości ziemskiej historii zamiast w alternatywnej rzeczywistości/przeszłości, jak wygląda to zazwyczaj. Powrót do sterowców, jakiś pokracznych pojazdów parowych, ale zamiast całego wiktoriańskiego "feelingu" - post-apoc falloutowe. O, i to by było coś, a nie takie niewiadomoco. Nie wróżę sukcesu temu serialowi.

niedziela, 13 maja 2012

Olympus 2207 - angielskie demo

Olympus 2207 to totalna modyfikacja (nie wymagająca zainstalowanej "podstawki") starego, dobrego Fallouta 2, jednak zdecydowanie bardziej obszerna niż jakakolwiek inna (no, może Mutants Rising reprezentuje podobnie wysoki poziom). Praktycznie wszystkie elementy interfejsu czy obiekty w grze to zupełnie nowe grafiki, ciężko uwierzyć, że to stareńki engine FO2 a nie FOnline.
Tak czy siak, piszą o tym tutaj.

Thomas Carlyle "Bohaterowie"

Z Carlyle'm mam problem. Z jednej strony jego prze-nietzscheański heroizm, kult jednostki wybitnej, która zmagając się ze światem popycha go na nowe tory wbrew wszystkim możliwym "dziejowym koniecznościom" lub nawet samej naturze, brzmi naprawdę nieźle, ba, można nawet to sobie przerobić samemu na wersję anarchistyczną. Do tego mamy jakieś aluzje do niemieckiego romantyzmu, do koncepcji "wiecznego powrotu", patetyczny antyintelektualizm. Niestety, po lekturze "Bohaterów" nawet przychylnego autorowi czytelnika może ogarnąć w najlepszym razie znudzenie, w najgorszym zniechęcenie.
Nie jest to zła książka, gdyby patrzeć na nią pod względem tylko stylistycznym. Trzeba przyznać, że autor był erudytą, i wiedział, jak posługiwać się językiem. Z drugiej strony, jak na dłoni widać miałkość jego myśli, którą spłycić można tutaj tylko do fascynacji ludźmi wybitnymi, i maskowanego  kompleksu niższości (moja autorska interpretacja wyczytana między wierszami, nie musisz się z tym zgadzać, ba, sam nie będę tego twierdzenia jakoś specjalnie mocno bronił), jego wręcz absurdalny elitaryzm (chociaż jakiś heroizm proletariacki niby też powstał, aaaale...), wreszcie pochwała i obrona angielskiego imperializmu. Co ciekawe, fascynacja ludźmi wybitnymi nie dotyczy wszystkich aspektów ich myśli czy kultury, w jakiej się obracali, autor podchodzi do tych kwestii z charakterystycznym dla Anglosasów poczuciem wyższości, uznając np. Odyna za człowieka, który na tyle był rozgarnięty wśród społeczności otaczających go dzikusów, że obwołano go potem bogiem.
Autor przedstawia bohatera jako bóstwo, poetę, wodza, proroka, itd, podając odpowiednie przykłady (Odyn, Mahomet, Szekspir, Dante, Napoleon, Cromwell, Luter, ktoś tam jeszcze chyba był), skupiając się na przewadze moralnej, a nie intelektualnej, oraz na powinności, którą ci bohaterowie spełniali wobec swoich społeczności, spełniali dla nich, samemu żyjąc skromnie, nieraz wręcz ascetycznie, poświęcając się dla innych, widać tutaj post-protestancki rys w myśli autora (który porzucił kalwinizm pod wpływem najprędzej romantyzmu niemieckiego).
Największym plusem książki jest zaś to, że w jakiś tanich książkach można i za 6zł znaleźć.

Czyżynalia dzień 2

Pierwsze wrażenie - zimno, bardzo zimno. Drugie wrażenie - a, co tam.
Grubson (nie wiem co brał ten ktoś, kto wrzucił tego smętka przed same kapele metalowe, ale musiał to być mocny towar) - przyszedłem w 3/4 występu i poszedłem do ogródka piwnego od razu, więc nie wiem i nie chcę wiedzieć.
Jelonek - od jego płyt się odbijałem, nawet jak jeszcze słuchałem na co dzień takie pocieszne cudactwa bez przekazu i czegokolwiek. Trzeba jednak przyznać, że show potrafi zrobić naprawdę niezły.
W międzyczasie zaczęło padać.
Illusion - jak wyżej, tzn. odbijałem się od płyt kiedyś, poza tym z wczoraj Lipali, mimo gorszej nazwy (tak, wiem, co oznacza), a w składzie praktycznie tym samym, spodobało mi się bardziej. Poczciwość, pomylili się raz, zaczęli grać jedno, a to było co innego, pocieszność.
Hey - Kasia Nosowska wygląda jak tapczan, na 3/4 tego smętnego występu byłem w ogródku piwnym.
Apocalyptica - ech, piękne i beztroskie czasy gimnazjum się przypominają (no dobra, liceum jeszcze ciut też), gdy słuchałem tego namiętnie. O dziwo nie zagrali samych smętków, a nawet kilka kowerów metaliki, fani powinni być zadowoleni.
Wychodząc w sumie na ostatniej piosence Apokaliptyki, jeszcze przed formalnym końcem i bisami, poczciwość zasłyszałem idąc wśród ludzi wielu - fragment dowcipu o elektronach kowalencyjnych potasu czy tam czegoś. Postmodernizm jest wśród nas.

sobota, 12 maja 2012

Czyżynalia dzień 1

Miałem tam nie iść, ale pomyślałem sobie, że co mi szkodzi. Na pierwszy dzień miałem nie iść, ale jak zobaczyłem, że bilet na dzień drugi kosztował 50zł (w przedsprzedaży) a karnet 60zł, to kupiłem karnet, więc poszedłem i dnia pierwszego. A dziś będzie dzień drugi, ot, poczciwości nieskończona.
Organizacja niezła, sporo różnych znajomych się natrafiło, no i bardzo dobry powód się znalazło, by chodzić na piwo do "ogródka" koło wejścia na teren.
230 Volt - ogródek piwny.
Frontside - łupanka bez ładu i składu, chujowe, ale można było głową pokiwać.
Lipali - nie znałem wcześniej, a technicznie całkiem niezłe, aż obczaję dokładniej kiedyś.
Maleńczuk - ogródek, potem trawa (bez skojarzeń!). Nie moje klimaty, ale ciężko nie mieć szacunku do artysty, który jest cynikiem, i wprost w wywiadach stwierdza, że gra taką muzykę, która się sprzedaje. No i to poczciwy satanista.
Dżem - nie rozumiem fenomenu tej grupy ani jej statusu "kultowości". Grupa jakiś dziadów i Rysiek 2.0, na basie typ co wyglądał jak Święty Mikołaj (taki popkulturowy). Mdłe i bez polotu, teksty szarpiące dusze każdej wrażliwej gimnazjalówki.
A dalej nie wiem, się zmyłem stamtąd.
Złoty Penis Kozła 2012 dla tego, kto wymyślił toto takie coś z pianą.

Chodź zaklikaj mi kozła

Czyli krótka opowieść o różnych action-RPG zwanych też hack 'n' slash. Czasem człek poczciwy staje się smętny, siedzi w domu kilka tygodni i nie odchodzi od laptopa. Paradoksalnie dzieje się to jeszcze zanim wyszło Diablo III. Tak czy siak, grą z tegoż gatunku, która zjadła chore ilości mojego żywota ostatnimi czasy, jest Titan Quest. Gra uproszczona nawet jak na hns (teleport z każdego miejsca, tylko dwa rodzaje napojów, których kupcy mają nieskończoność, świat liniowy jak cholera i dużo mniejszy np, od takiego Sacreda, śmiesznie mało questów pobocznych, tylko trzy atrybuty (siła, zręczność, inteligencja), itp.), ale wyróżniająca się ładną grafiką (efekty śliczne, no i rag-doll), do tego pierdylionem przedmiotów do znalezienia. Fabuła to postmodernistyczny bełkot, zupełna zlewka z mitologii i historii starożytnej wzbogacona o setki uproszczeń, na dodatek dziurawa i niedopracowana, ale to najmniejszy problem - wiadomo że i tak fabuła jako taka to tylko pretekst do masowych rzezi. Ach, i jeszcze jedna rzecz - można wybrać dwie "klasy postaci" (czy tam "drogi", itp, zwał jak zwał, wiadomo o co chodzi), co stwarza ogromne możliwości przy projektowaniu swojej postaci.
Nie byłbym sobą, gdybym nie kombinował z modami. Grałem z dwoma (oczywiście nie jednocześnie, jeden wyklucza drugi) - Paths i Unterlord. Paths zmienia grę jako taką w małym stopniu, za to zmienia zupełnie wszystkie dostępne w grze "klasy postaci" (tytułowe "ścieżki"), na oryginalne i mało sztampowe oraz bardzo klimatyczne, równoważąc zdolności potężne i koszmarne wady (np. spróbujcie Lichem czy Kholrosem niskopoziomowymi iść na nieumarłych z marszu). Unterlord robi trochę coś innego - zmienia tylko jedną z dostępnych w grze "ścieżek rozwoju" (Rogue zmienia się na Occultist), za to utrudnia grę niemożebnie, dodając hordy przeciwników więcej, nowe zdolności dla bossów, itp.
O co zaś chodzi z kozłem w tytule notki? Bo satyry fajnie latają, trzepnięte dowolną obszarową umiejętnością Seera.
Powróciłem też chwilowo do stareńkiego Sacreda - niestety na smętnym laptopie moim średnio już chodzi (za nowy laptop, gra za stara), a szkoda wielka, bo pod względem obszaru gry Sacred nadal potrafi oszołomić.
Warto jeszcze wspomnieć o czymś tak poczciwym jak Unepic - gra amatorska przypominająca klasyczną platformówkę 2D, a będąca pełnoprawnym RPGiem, tyle, że parodystycznym. Główny bohater poszedł się odlać w czasie sesji RPG z kumplami, po czym przekonał się, że za drzwiami kibla rozpościera się ogromne zamczysko... Świetna, poczciwa gra, z jednej strony zupełny polew na gry RPG i ogólnie na grową popkulturę (aluzje do WoWa, Starcrafta, itd.), także na samych graczy, z drugiej strony złożony świat pozbawiony nadmiernych uproszczeń (np. chcesz mieć napój leczniczy? musisz upolować składniki i mieć pustą butelkę, no i znać przepis na niego. I dostać się do kotła na palenisku, by składniki tam ugotować).

środa, 9 maja 2012

Stalowy Szczur x3

Czyli trzy czytadła Harrisona, wydane w Polsce kiedyś przez Wydawnictwo Poznańskie - "Stalowy Szczur", " Zemsta Stalowego Szczura" i "Stalowy Szczur ocala świat". Autor napisał tych czytadeł 12 - czy w Polsce ukazało się ich więcej niż 3, nie wiem.
W sumie już napisałem co to - czytadła. Na dodatek małe, lekkie, przyjemne i bezproblemowe do szybkiego przyswojenia (sam przeczytałem wszystkie trzy w czasie jednej jazdy pociągiem). Tam nie ma drugiego dna, ani rozmów o życiu i filozofii ciągnących się przez kilka stron. Jest za to brawurowa, nieskrępowana niczym, wartka akcja.
"Stalowy Szczur" to okreslenie na przestępce żyjącego na dowolnej z ludzkich planet w dalekiej przyszłości, gdy w sumie przestępczość jako taka praktycznie nie istnieje. Szczurów jest trochę, każdy ma inne zasady i metody działania. Główny bohater, James Bolivar diGriz, oprócz tego, że propaguje ateizm i kieruje się specyficznie pojętym humanitaryzmem (zabija tylko w ostateczności, bo w końcu każdy ma tylko jedno życie), oraz zna Esperanto, to złodziej, malwersant, nie unikający strzelanin i radzący sobie zarówno w chaotycznej walce w zwarciu, jak i w planowaniu kolejnych posunięć. Pewnego dnia zostaje jednak złapany przez Korpus Specjalny - okazuje się, że szef Korpusu to dawny Szczur, zwerbowany kiedyś już przez innego. Najlepsi zaś agenci to byłe Szczury, którym stawia się propozycję nie do odrzucenia.
DiGriz nie przestaje być antybohaterem, egoistą kierującym się głównie własnym interesem i chęcią przeżycia, jednak szybko odnajduje się w Korpusie i brawurowo rozprawia się z kolejnymi przeciwnikami pokoju w galaktyce. Ba, nawet żeni się ze swoją przeciwniczką, która po drobnych korektach psychiki (zostawiała za sobą szlak trupów) również trafiła do korpusu. Udaremnia międzyplanetarne inwazje totalitarnej dyktatury oraz podróżuje w czasie tropem szaleńca, który postanawia zniszczyć Korpus. Brawurowo lecz ze spokojem i humorem.
Fani czytadeł s-f jeśli nie znają tej klasyki, nie mogą przejść obok obojętnie.

Brian W. Aldiss "Superpaństwo"

Jedna z nowszych książek Aldissa, jak na mój gust wyraźnie jednak gorsza od chociażby takiej "Cieplarni". Widać też jak na dłoni poglądy autora, które w sumie zajeżdżają jakąś socjaldemokracją.
Niby ma to być satyra na Unię Europejską z elementami antyutopii ale momentami nie było to zbytnio śmieszne. Ale co kto lubi.
Autor przedstawia przedstawicieli elit biznesowych i rządowych, ale i prostszych ludzi, w tym imigrantów, ukazuje ich perypetie w szerszym kontekście społecznym i kulturowym. Mamy więc zblazowanych burżujów, nowobogackich wysyłających w charakterze zamiennika androida w celu zawarcia ślubu, maniaków religijnych różnych orientacji (dostaje się nie tylko chrześcijaństwu [postać maniaka, mordercy, itd.], ale też wyznawcom jakiś wschodnich pierdół), szalonych militarystów, politykierów pozujących na mężów stanu, itd. Zawsze pod płaszczykiem postępu czy tolerancji wychodzi z nich coś zupełnie innego.
Punktem kulminacyjnym fabuły jest potężna katastrofa naturalna (ogromne połacie zachodniego i północnego wybrzeża Europy zostają zalane przez morze) o niewiadomych przyczynach. Podejrzenia spadają rzecz jasna na muzułmańskie państwo, wybucha wojna (przygotowywana w sumie już wcześniej). A to tylko wstęp do tego, co autor chciał przekazać.
"Cieplarnia" to to nie jest, ale czyta się nieźle.