środa, 30 października 2013

Anthony Burgess "Mechaniczna pomarańcza"

Braciszkowie moi, kniga taka, że horror szoł!
Pozycja kultowa. Zainspirowała nie tylko film Kubricka, ale i wpłynęła na kilka subkultur.
Antyutopijna opowieść o młodzieńcu (pochodzący, z "dobrego domu"), który wraz ze swoimi kilkoma dobrymi drugami wieczory spędza na mordobiciach, kradzieżach i gwałtach. Mimo tego nie jest to zupełny degenerat - jest inteligentny, poza tym uwielbia muzykę klasyczną, przede wszystkim Beethovena. Pewnego dnia jednak jego koledzy z gangu zostawiają go na miejscu zbrodni, Alex trafia do więzienia. Uprzednio rzecz jasna jest torturowany przez policjantów oraz swojego kuratora (wcześniej siedział w kilku poprawczakach).
Po dwóch latach za kratami zostaje przez współwięźniów wrobiony w zabicie innego więźnia i mimo podjętych wcześniej prób wkupienia się w łaski władz więziennych jako beznadziejny przypadek zostaje skierowany na eksperymentalną terapię. Terapia ta jednak, przypominająca nieco warunkowanie z terapii behawioralnej, tyle, że na sterydach, pozbawia go nie tylko krwiożerczych instynktów, ale także instynktu samozachowawczego - nie tylko nie jest w stanie atakować nikogo i niczego, ale także samemu się przed kim/czymkolwiek bronić. Przez użycie muzyki został pozbawiony tego, co kochał - muzyka klasyczna zaczęła napawać go obrzydzeniem.
Po wyjściu z więzienia po ukończonej terapii stał się bohaterem mediów. Okazało się jednak, że wyrzekli się go rodzice, a kilku jego dawnych znajomych z gangu znalazło obecnie pracę... w policji. Pobity i pozostawiony przez nich na pastwę losu w lesie dociera półżywy do chaty, gdzie kiedyś brał udział w brutalnym gwałcie. Zostaje ugoszczony przez męża ofiary, który go nie rozpoznał - dowiaduje się od niego, że jego żona, po poczwórnym brutalnym gwałcie zmarła.
Alex trafił z deszczu pod rynnę - jego gospodarz okazuje się być przedstawicielem opozycji politycznej wobec partii rządzącej i jej programu resocjalizacyjnego...
Siła tej książki polega bynajmniej nie na ukazaniu przez autora ogromu przemocy i zbydlęcenia wszelakiego, lecz na "holistycznie" odebranej przez czytelnika wizji świata. Niby jest to Wielka Brytania przyszłości, szarość, brud i niepewność toną w mleku z alkoholem i prochami, nikt nie może czuć się bezpiecznie na ulicach skąpanych w księżycowym blasku, gdzie szaleją młodzieżowe gangi, a główny bohater i pierwszoosobowy narrator posługuje się zupełnie kosmicznym językiem, łączącym w sobie angielski, słowa rosyjskie zapisane w zangielszczonej formie tak, jak się je wymawia; przez użycie tak dziwnego języka, do czytelnika w pierwszej chwili nie dociera, że czyta opisy brutalnych gwałtów i zwyrodniałej przemocy, całość przyjmuje momentami zupełnie surrealistyczny wydźwięk.
Poza tym głównym problemem poruszanym w książce jest kwestia na ile można jednostkę zmusić do przyjęcia dobra, i jakim kosztem to się odbywa - czy skoro nie ma wyboru, to dobro można narzucić, nie licząc się nie tylko z wolną wolą jednostki, ale też z całym skomplikowanym światem rozpościerającym się wokoło, którego integralną częścią jest przenikająca wszystko przemoc.
Robert Stiller, tłumacz, w posłowiu przedstawia swoje zmagania się z tłumaczeniem oraz historię książki. Okazuje się, że Burgess bardzo przecenił swoje umiejętności językoznawcze. Tworząc język użyty w książce zupełnie olał zasady rosyjskiej gramatyki i słowotwórstwa, najprędzej wybierał słowa ze słownika, nie zdając sobie sprawy z kuriozalnych błędów i dziwactw, które mu wychodziły. Jeszcze zabawniej było z tłumaczeniem. Zaczynając od samego tytułu - jakiś geniusz przetłumaczył kiedyś "Clockwork" na "mechaniczne", chociaż "nakręcane" pasowałoby znacznie lepiej, a "Orannge", chociaż budzi skojarzenia z pomarańczą, to gra słów - w języku malajskim, bliskim autorowi z pewnych względów, "orang" to "człowiek". Tytuł więc powinien w polskim przekładzie brzmieć "Nakręcany człowiek", a nie "Mechaniczna pomarańcza". Tłumacz jednak z przyczyn chociażby marketingowych zdecydował się pozostać przy tym dziwacznym potworku.
Wydawnictwo amerykańskie ocenzurowało zupełnie bez sensu końcową część książki, zupełnie zmieniając jej wydźwięk. Wersja wykastrowana w ten sposób przez Penguin Books stała się wersją dominującą. Na jej bazie powstała adaptacja filmowa, rozmijająca się z książką w wielu miejscach. Polskie tłumaczenie zawiera brakujący rozdział - nie ma tam niczego strasznego - osiemnastoletni już główny bohater zastanawia się nad swoim życiem i postanawia się ustatkować. Faktycznie, przerażające i obrazoburcze. I zupełnie groteskowe, bo nie ruszono niczego z ociekających krwią i spermą rozdziałów wcześniejszych, gdzie była m.in. scena gwałtu głównego bohatera (15 lat) na dwóch dziewczynach dziesięcioletnich.
Tłumacz opisuje też swoje perypetie z tłumaczeniem - powstało kilka wersji - np. jedna, w której rusycyzmy zastąpiono w polskim anglicyzmami zupełnie pokracznymi i zbarbaryzowanymi oraz druga, gdzie mamy oszałamiający miks polskiego, rosyjskiego, angielskiego oraz setki wtrąceń slangowych, neologizmów, itd.; i to z tę wersją zaznajomiłem się i opisuję teraz; na zakończenie książki jest słowniczek wyrazów, które mogą być dla czytelnika niezrozumiałe - jest ich ponad 1000 i jak sam tłumacz zauważa, to nie wszystkie...
Tłumacz zastanawia się też nad przyszłością języka polskiego i załamuje ręce nad swoimi przewidywaniami. Przyczyn postępującego upadku doszukuje się w wielu miejscach i wydarzeniach historycznych.
Tak czy siak, książka zasłużenie kultowa a tłumaczenie genialne.

poniedziałek, 28 października 2013

Guy N. Smith "Zew krabów"

Koło dworca PKP w Krakowie można dostać wszystko.
Nawet tak przepoczciwą klasykę.
Phantom Press, 1991. Drugi tom z cyklu, który chyba trwa do dziś, jeśli dobrze kojarzę, a nie chce mi się teraz dokładnie sprawdzać.
Pierwszy tom autor sam streścił przed początkiem drugiego. Streszczenie zajmuje tyle miejsca, co bardziej rozbudowana dedykacja.
Strzelam - fabuła każdej książki z cyklu opiera się na tym samym - mamy kurort X, gdzie pojawiają się gigantyczne, krwiożercze, odporne na ludzką broń (w tym na pociski czołgowe) kraby obdarzone do tego wysoką inteligencją. Pewnie w późniejszych częściach ktoś wynajduje cudowny środek przeciwko krabom, ale np. zły szef nie zgadza się na użycie, itd.
Nie no, nie wiem. Taka dygresja na marginesie.
Tak czy siak, pojawiają się te kraby. Nowoczesny kurort zostaje zaatakowany. Właściciel nie chce początkowo zgodzić się na ewakuacje, by nie stracić klientów. Potem do akcji wkracza wojsko - i okazuje się być zupełnie nieskuteczne.
Kraby mordują kogo się da. Potrafią nawet całą kupą przenieść na swoich grzbietach czołg, i utopić go w morzu.
Bohaterowie przeżywają mnóstwo przygód seksualnych i komplikacji życia towarzyskiego w warunkach zagrożenia. I są dosyć sztampowi - podrywacz, nimfomanka, poczciwiec #1, nieszczęśliwa matka i jej dzieci (dochodzi wątek z szukaniem tych dzieci, niefrasobliwie wałęsających się po zagrożonym terenie), zaangażowany naukowiec, itd. Wśród postaci pobocznych czy tam epizodycznych zdarzyło się autorowi kuriozum - hippis - stalinista - gwałciciel.
Zarówno seks jak i przemoc opisane zostały przez autora w miarę dokładnie i drobiazgowo.
Tłumaczenie jest co najwyżej średnie - szlag mnie trafiał, ilekroć czytałem o "rybach i chipsach". Cóż, tłumacz z '91 roku mógł nie wiedzieć, że "fish and chips" to "ryba i frytki" a nie "ryba i chipsy" (rzecz się dzieje w Wielkiej Brytanii).
Jeśli droga osobo czytająca te słowa wiesz, na co się porywasz i jeśli potrafisz z obcowania z tak - powiedzmy sobie szczerze - badziewną literaturą czerpać przyjemność (jak ja) to cały cykl o krabach polecam bardzo serdecznie. Ale nie oszukujmy się, tu nie ma drugiego dna. Jest tylko jedno. Chyba, że ktoś na poczekaniu zmajstruje interpretacje ekologiczne, antynuklearne, przeciwko modyfikacjom genetycznym, itd.

Szczepan Twardoch "Wieczny Grunwald. Powieść zza końca czasów"

W końcu do tego dotarłem.
Pierwsze wydanie miało śmieszny nakład i było praktycznie niedostępne, drugie znalazłem w księgarni "Świata Książki".
Nie znając twórczości autora, podchodziłem do niej (i niego) dosyć nieufnie - jakby na to nie patrzeć, autor związany był ze środowiskami mocno prawicowymi, z którymi jest mi wyjątkowo nie po drodze. Potem niby niejako pozostawił swoją przeszłość za sobą, ale cóż, bardzo rzadko udaje się za sobą pozostawić swoją przeszłość.
Z drugiej strony o "Wiecznym Grunwaldze" słyszałem sprzeczne opinie. A że najlepiej samemu zweryfikować kto co o czym mówi, chciałem omawianą książkę przeczytać i samemu się przekonać, jak to z nią i z autorem jest.
Tym bardziej, że sam kiedyś byłem mocno prawicowy, zanim sobie zdałem sprawę, że żadna sprawa nie należy do mojej substancji a wszystkie odwieczne prawdy to co najwyżej odwiecznie reprodukowane uwarunkowania historyczne, kulturowe, itd., itp., kręgi na wodzie, pył na wietrze.
Zresztą, nawet jakbym nie zgadzał się z przesłaniem "Wiecznego Grunwaldu", to potrafiłbym docenić dzieło literackie jako takie. Bardzo sobie chwalę np. debiut Ziemkiewicza, a z poglądami autora nie zgadzam się.
W tym wypadku jednak, co mnie samego nieco zaskoczyło, nie mam się do czego przyczepić. Nie wiem, jakie obecnie Twardoch ma poglądy (chociaż fakt faktem, jak podaje wikipedia, przeszedł drogę z "Frondy" do "Wysokich Obcasów Extra"), ale w "Wiecznym Grunwaldzie" nie ma niczego, co wzbudziłoby mój jednoznaczny sprzeciw. Poza tym jest to majstersztyk literacki, zaskakujący czytelnika mnogością wykorzystanych form i obleczonych w papier kształtów, zarysowanych konturami i cieniami słów.
Jest to opowieść o tożsamości. O byciu pomiędzy. Pomiędzy zwaśnionymi od wieków stronami bezsensownej wojny, pomiędzy klasami społecznymi. Jest to opowieść bardzo buddyjska. Lub raczej perennialistyczna. W duchu. Chociaż zaczyna i kończy się negacją Tego Tam, Tych Tam. Realny jest tylko - nomen omen - zaklęty krąg uwarunkowanej egzystencji, powtarzający się w milionach spojrzeń, westchnień, wariantów, wariacji i tysiącach odprysków tej jednej jedynej, wręcz archetypowej historii.
Bohaterem jest Paszko. Czy też raczej Wszechpaszko - istota już poniekąd wyzwolona z tej koszmarnej samsary, lub próbująca się z niej wyzwolić. Jednak jakiejkolwiek decyzji jakikolwiek Paszko z jakiegokolwiek rwącego nurtu historii by nie podjął - wszystko zaczyna się od nowa.
Paszko jest pomiędzy Polakami i Niemcami. Nie ważne, czy jest bękartem Kazimierza Wielkiego i zgwałconej przez niego niemieckiej mieszczki, czy istotą żyjącą w świecie rodem z kwaśnych snów jakiś trans(post)humanistów - jest pomiędzy, czyli jest obcy i niegodny zaufania dla obu stron. Nie ważne, czy jest członkiem Waffen SS Wenedia stacjonującym ze swoją jednostką na Kaukazie (gdzie z wizytą przyjeżdża Ernst Jünger), czy oficerem Armii Czerwonej, torturowanym i zabitym przez francuskich kontrrewolucjonistów, czy rycerzem Zakonu Dharmy, kierowanego przez barona von Ungern-Sternberg, czy Krzyżakiem, czy Polakiem. Nie ważne, kogo zabija i kto go zabija w jaki sposób (a autor opisał przemoc bez owijania w bawełnę). Nie ważne, czy marzy mu się zostanie rycerzem czy zniesienie hierarchii społecznej.
Autor przenosi czytelnika z rzeczywistości do rzeczywistości, z przeszłości w przyszłość, z teraźniejszości do światów, które nigdy nie zaistniały i nie zaistnieją. Płynnie przechodzi z narracji w narrację, przeplata opowieści kilku(nastu) Paszków z diametralnie innych miejsc i czasów. Jest to wręcz strumień świadomości jaźni składającej się z pamięci i wspomnień wszystkich poprzednich i przyszłych Paszków.
Ta historia bowiem dzieje się w każdej z tych scenerii. Konflikt Polski i Niemiec. Z punktem kulminacyjnym - bitwą pod Grunwaldem. Starcie dwóch tożsamości, tak różnych od siebie, a tak uzupełniających się, zazębiających się. Ciągnący się przez wieczność konflikt, którego początki nikną w mroku historii. Konflikt, który nie wygaśnie nigdy, bo obie strony straciłyby sens dla własnego istnienia.
Podtytuł książki wskazuje na tą próbę wyzwolenia się z kręgu uwarunkowań. Nie ma końca czasów - ale można ten domniemany koniec przekroczyć - wyzbyć się go.
Przypuszczam, że pisanie o byciu pomiędzy miało osobiste znaczenie dla samego autora, uznającego się za Ślązaka. Mam częściowo śląskie korzenie i denerwuje mnie germanofobia wśród - zdawałoby się - wykształconych i inteligentnych ludzi, z którymi stykam się na co dzień. Co pokazuje tylko siłę oddziaływania zakodowanych od lat stereotypów. Zapewne podobnie jak autor, też czuję się niejako pomiędzy - tyle, że dla mnie osobiście nie ma to znaczenia. Żyję tu i teraz, sprawy moich przodków, kim by nie byli i skąd by nie byli, nijak nie są moimi sprawami, bo zbyt wiele zim minęło i za bardzo zmienił się świat. Tożsamość sprowadzam do uwarunkowań, do kaprysu historii i przypadku - zapewne gdybym żył w Niemczech przyznawałbym się do polskich korzeni. Tak z przekory. By samemu z siebie postawić się obok niech wszystkich, obok moich współplemieńców, kimkolwiek by nie byli. By udowodnić im, że można swobodnie pluć na cały grajdołek rozmemłanego, romantycznego patriotyzmu tej czy innej strony, lżyć niepodważalne świętości i łamać narodowe tabu i nie dostaje się od tego czyraków ani hemoroidów. Tożsamość wpływa na wiele, ale nie stanowi samej esencji tego, kim jesteśmy.

Odpryski XXI

1. Wybyłem z Krakówka na parę dni. Do Gdańska. Na konferencję naukową. Ale to był tylko pretekst - każdy powód jest dobry, by się wyrwać z Krakówka choćby na chwilę. Około 20 godzin spędziłem w pociągach - przez ten czas przeczytałem kilka książek, czym nie omieszkam się pochwalić. Kilka książek przeczytałem też na miejscu, np. siedząc na molo w Gdyni Orłowie. Molo w Gdyni Orłowie jest fantastyczne.

2. Uwielbiam morze. Podobnie jak góry traktuję je w kategoriach wręcz mistycznych. Po horyzont płaska, falująca materia. Gdzieś tam sprawiająca wrażenie łączenia się z niebiosami. I chociaż za horyzontem jest następny horyzont, nie zmienia to rangi tego złudzenia jako symbolu początku i końca. Oto przed milionami lat z jakiejś pierwotnej brei życie wyszło na ląd. Miliony lat później życie marnotrawne wróciło nad dalekie echa tej pierwotnej brei, spojrzało w odmęty morza i powiedziało: "mamo".
Ach, rozłożyć skrzydła i wznieść się ponad ruchliwe wody, niczym duch.
A gdzieś tam, pośród Nieznanego, Uroboros o trzech nogach i pięciu ogonach zacisnął mocniej szczęki w czasie autofellatio.

3. Niestety żadna z tych książek nie dotyczy kwestii związanych z moją magisterką. Ale na wszystko nadejdzie odpowiedni czas. Oby. Nie mogę się do tego zabrać.

4. Zgodnie z twierdzeniem, że przekraczanie granic jest ok, w czasie drogi powrotnej zjadłem jajecznicę w Warsie. Była bardzo dobra, pikantna. Trochę droga, no ale cóż. I tak mój portfel był wiedziony na pokuszenie przez samą ilość księgarni we Wrzeszczu.

wtorek, 22 października 2013

Kazimierz Kyrcz Jr. "Podwójna pętla"

Wydawnictwo Żywia... kurcze, w życiu bym nie wpadł na to, że coś takiego istnieje, ba, istnieje i stanowi część grupy do której należy m.in. biuro podróży. Szalony świat.
"Podwójna pętla" to sensacja-kryminał z Tajemnicą w tle. Rzecz nieco inna od tych kilku pozycji z twórczości autora (w tym raczej współ-twórczości) które miałem okazję przeczytać. Horror w sumie to nie jest, bizarro tym bardziej. Nawet jak robi się dziwniej w pewnym momencie, to nie aż tak dziwnie. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że pod względem ogólnej poetyki i wydźwięku całości, jest to jakiś rodzaj współczesnego noir.
Autor jest z Krakowa. Nie wiem, jaki jest jego stosunek do miasta w którym żyje, pracuje i tworzy, ale osobiście "czuję" to miasto bardzo podobnie jak wykreowany przez autora bohater - jako miejsce zaklęte w szarzyźnie, zaczadzone przejmującym poczuciem beznadziei, ozdobione nocą wykwitami chorobliwie świecących neonów, obiecujących bardzo złudne zapomnienie; miejsce, które niczym wir zasysa wszystko w swoje trzewia i powoli trawi, karmiąc się zawiedzionymi nadziejami.
Ok, nadinterpretacja, poza tym zapewne gdzie indziej jest równie kijowo.
Tak czy siak trzeba jednak przyznać autorowi, że udało mu się wykreować bardzo "prawdopodobnego" głównego bohatera oraz przygnębiający, depresyjny Kraków. Kraków szarych, obszczanych bram, patologicznych rodzin, złamanych żywotów; to nie jest Kraków widziany oczami Anglików upijających się na rynku w kontrolowanych przez jakieś mafie klubach ze stripteasem i zdecydowanie nie jest to Kraków młodych studentek kulturoznawstwa (czy ASP) mieszkających na Kazimierzu. Autor przedstawił w książce zaniedbane i brudne miasto ludzi próbujących w nim przeżyć, jako-tako związać koniec z końcem. Ponurość bijącą z kart książki lekko rozwiewa od czasu do czasu wisielczy humor i zjadliwa ironia.
Pierwszoosobowy narrator i główny bohater to 39-letni Mateusz Bednarski, policjant z Cybertronika (czyli z wydziału walki z cyberprzestępczością). Jest rozwodnikiem żyjącym samotnie w zagraconej kawalerce, na co dzień użera się ze wszystkimi i wszystkim wokół o wszystko (z szefem o wszystko mówiącej ksywie Wampir, z warunkami w pracy, z byłą żoną, z kolegą-donosicielem, z niektórymi swoimi podopiecznymi których dogląda jako kurator, itd.), przytłacza go szarobura krakowska rzeczywistość. Jego dni wloką się jeden za drugim, wyglądają niemalże identycznie, według schematu: pobudka - praca - powrót - czasem (aczkolwiek raczej częściej niż rzadziej) alkohol - sen. Nie ma bliskich przyjaciół, poza jednym dziwakiem, dosyć "alternatywnym" dziennikarzem piszącym m.in. o zjawiskach paranormalnych.
Aż nagle coś zaczyna się dziać w życiu Mateusza. Najpierw poznaje przez internet Patrycję, która nadaje jego życiu sens. Potem dostaje się do serialu "Śledczy", produkowanego przez jedną z największych polskich telewizji komercyjnych.
A potem zaczynają wokół niego umierać ludzie - jego bliżsi lub dalsi znajomi, koledzy z pracy, ci których lubił lub których nie lubił, ale którzy byli z nim w jakiś sposób związani. Wygląda to na serię samobójstw i plagę nieszczęśliwych wypadków, ale po kilku kolejnych zgonach staje się jasne, że kryje się za tym coś więcej.
Rozpoczyna się wyścig z czasem, czy głównemu bohaterowi uda się ocalić tych, na których zależy mu najbardziej i czy dopadnie tajemniczego mordercę (czy też morderców) zanim ten dopadnie jego i tych, na których mu zależy najbardziej.
Autor sam jest policjantem, więc zapewne wiarygodnie przedstawił świat krakowskiej policji, nawet jeśli szczegóły nagiął pod przyjętą konwencję.
Sam język jakim została napisana książka też jest częścią konwencji. Główny bohater, zmęczony życiem i mający serdecznie dość tych wszystkich kłód, które życie rzuca mu pod nogi posługuje się zwyczajnym, codziennym, niewyszukanym językiem, pełnym kolokwializmów, nie stroniąc od przekleństw, językiem momentami wręcz topornym (co absolutnie nie znaczy, że książka jest źle napisana - wręcz przeciwnie). Dzięki temu czytelnik może wczuć się w sytuację bohatera, utożsamić z nim, odczuwać jego emocje, prześledzić bieg jego myśli - w końcu to taki sam zjadany przez codzienność gość jak ja czy Ty.
Czytelnik jest do końca trzymany w niepewności, co właściwie się dzieje wokół głównego bohatera, kto pociąga za sznurki oraz po co właściwie za nie pociąga. Nie czytałem w swoim życiu zbyt dużej ilości kryminałów, nie mam "wprawy" jeśli chodzi o ten gatunek, więc dałem się zaskoczyć - widać jednak, że umysł autora chadza po dosyć zarośniętych i nieoczywistych ścieżkach, jak na umysł autora piszącego horrory i bizarro przystało.
Wydawnictwo postarało się średnio - margines dolny jest tak niski, że miałem cały czas nieodparte wrażenie, że powinno być tam więcej miejsca, które zostało ucięte; gdzieniegdzie trafiają się linijki tekstu bez spacji. Nie wyłapałem żadnych błędów, ale jak książka przykuje moją uwagę, to na możliwe niedociągnięcia nie zwracam uwagi.
Nie za bardzo załapałem o co chodziło autorowi z alternatywnym w stosunku do reszty książki epilogiem. Poza tym książka mogła by być nieco dłuższa - niecałe 190 stron przeczytałem za szybko. Chociaż dzięki małemu rozmiarowi przy takiej ilości stron w tekście nie ma dłużyzn. Coś za coś.
Tak czy owak, mi się podobało i polecam.

niedziela, 20 października 2013

Kfason '13

Kfason, czyli Krakowski Festival Amatorów Strachu Obrzydzenia i Niepokoju [pisownia oryginalna z ulotki z planem prelekcji] odbył się w tym roku po raz pierwszy.
Miejsce, w którym się odbywał nie zostało chyba znacząco zniszczone, a i ludzi się zeszło w trakcie trwania całkiem sporo, więc może odbędzie się jeszcze kiedyś.
W Artetece Biblioteki Wojewódzkiej Publicznej w Krk byłem po raz pierwszy. Nowoczesne, przytulne wnętrze, podzielone na piętra, przeszklone ściany (te, które nie łączyły się z resztą budynku, rzecz jasna). Nie było podziału na oddzielne sale - całe korytarze były zastawione to tym, to owym, część tego i owego można było przenosić i przestawiać. Oczywiście w określonych granicach, ale i tak miejsce sprawiało bardzo poczciwe wrażenie.

Nie tylko straszne i obrzydzające grono się zjawiło z tejże okazji, przybyli też (i to w silnym gronie) reprezentanci bizarro, autorzy związani w taki czy inny sposób z "Niedobrymi Literkami". Wśród nich znalazł się mój dobry przyjaciel Marcin Rojek. PKP wpisało się w klimat bizarro i Marcin zamiast dotrzeć do Krakowa w piątek o 21.39 [szkoda, że nie o 21.37, byłoby to wielce wymowne] dotarł przed pierwszą w nocy. Razem z jednym takim nieco ekscentrycznym osobnikiem żyjącym w parku krajobrazowym za Ruczajem, w ziemiance bez prądu i bieżącej wody, mieliśmy Marcina odebrać z dworca. MPK też się jednak wpisało w klimat odbywającego się w sobotę konwentu i nocny autobus pojechał jakoś inaczej, nie koło dworca, jak powinien. Ostatecznie udało się jednak nam wszystkim znaleźć się nawzajem, poznać sens życia, uzyskać wewnętrzną równowagę i zrozumienie, itd., i na piechotę dotrzeć do lepszej przyszłości. Szczęśliwie uniknęliśmy tubylców z maczetami i nie wydarzyło się po drodze nic godnego uwagi.

Następnego dnia, zwartą grupą czteroosobową dotarliśmy na konwent koło 9, jako jedni z pierwszych. Impreza zaczęła się rzecz jasna z lekkim opóźnieniem, ale to rzecz absolutnie normalna i nie ma się czym przejmować. To, że część zaproszonych gości nie dotarła i plan się nieco posypał, też jest całkiem zwyczajne, jeśli chodzi o konwenty. Tylko niewielka liczba przybyłych fanów budziła nieco niepokój, całe szczęście, ludzi przybywało z czasem.
Na pierwszy ogień poszedł Paweł Mateja opowiadający o klasykach polskiej grozy, tych bardziej nieznanych. Faktycznie, parę nazwisk zanotowałem z myślą o zapoznaniu się z ich twórczością. Prelegent wspomniał też o jednym z moich ulubionych szaleńców młodopolskich, Tadeuszu Micińskim, niezwykle mnie to ucieszyło.
Następnie, nieco spóźnieni dotarliśmy na prelekcję Anny Żołnik pt. "Gore - reparacja lęku?". Była to zdecydowanie najlepsza merytorycznie i najbardziej "naukowa" prelekcja na Kfasonie ze wszystkich, które miałem okazję słyszeć. Przypominała wręcz wystąpienie na (stu-dok) konferencji naukowej, zwłaszcza, gdy padły nazwiska takie jak Lacan czy Bataille. Prelegentka zdecydowanie wiedziała o czym mówi, z wielką przyjemnością wysłuchałem jej referatu.
Potem z naszej grupki czteroosobowej zostały tylko dwie osoby (kolega nihilista z lasu pojechał do innego lasu, leżącego z trzy godziny drogi pociągiem za Krakowem, a czwarty kolega, na ile go znam, poszedł poruchać); wędrując po budynku natrafiliśmy na dwóch autorów z "Niedobrych Literek", siedzących na prelekcji o Ligottim. Ligottiego kojarzę piąte przez dziesiąte, głównie z kilku albumów Current 93, cóż, kolejne nazwisko dopisane do niekończącej się listy twórców, których twórczość można by kiedyś poznać bliżej.
O dwunastej Marek Grzywacz z "Literek" mówił o sadomasochizmie i horrorze. Wyszedłem jednak przed końcem prelekcji aby przywitać się ze starą znajomą, podobnież jak Marcin, jeszcze z czasów licealnych.
Wraz z wybiciem trzynastej poszedłem na panel o "Zombiefili". Panelu nie miał kto poprowadzić, ale czterech autorów (Krzysztof Dąbrowski, Marcin Rojek, Michał Stonawski i Grzegorz Gajek) poradziło sobie. Co prawda w czasie trwania panelu przysnąłem lekko, ale nie łączyłbym tego w żaden sposób z samym panelem. W dyskusji między autorami pojawiło się sporo ciekawych pomysłów. Być może będzie kiedyś Zombiefilia II. Przez to, że przysnąłem nie zapytałem o "Crossed" jako o dalszą ewolucję motywu strachu przed tym, co jest szare i zwyczajne, a nagle przestaje być szare i zwyczajne i nie dorzuciłem od siebie niczego o "Marvel Zombies" (tak przy okazji różnej różnistej zabawy konwencją).
Według planu, w pół do trzeciej Marcin Rojek miał swoją prelekcję - "Czy bizarro musi być głupim żartem?". Niestety w tym samym czasie odbywały się - spotkanie autorskie z Anną Kańtoch (laureatka Zajdla, jeśli dobrze kojarzę) oraz prelekcja o psychologii strachu. Przez to na prelekcję Rojka przyszły dwie osoby - ja oraz stały czytelnik "Literek", Jacek. Pogadaliśmy sobie we trzech, było kameralnie i całkiem sympatycznie. Jacek znał moje opowiadanie "Ciało i krew", wyraził się o nim pozytywnie, mile połechtał tym moje przerośnięte ego.
Po powrocie do Arteteki z baru mlecznego, znajdującego się z dwie ulice dalej, gdzie mieli całkiem niezłą fasolkę po bretońsku, przeszedłem koło spotkania autorskiego z Andrzejem Pilipiukiem.
Minęło trochę czasu, wylądowałem na prelekcji Joanny Miki-Orządały (z góry przepraszam, jeśli źle odmieniłem nazwiska, z tym zawsze mam problem) o "horrorze redaktorskim", czyli po prostu o tym, z czym musi się zmagać redaktor w swojej pracy. Przytaczane przez nią "kwiatki" z różnych książek różnych autorów wzbudzały raczej śmiech niż grozę, ale dobrze ilustrowały tezę prelegentki.
Swoją drogą, redaktorzy też czasem przesadzają. Kiedyś, w jednym moim tekście naukowym redaktorka zażyczyła sobie m.in. abym wszystkie dywizy zamienił na średniki (tak, wiem, inna "ciężkość gatunkowa", nie ma porównania do zawodowej redaktorki książek pani Joanny, ale tak mi się skojarzyło).
Przed panelem o bizarro przez pół godziny siedziałem na prelekcji Michała Stonawskiego o klątwie rodziny Beksińskich. Oglądałem kiedyś o nich jakiś film, gdzie też była mowa o klątwie.
Panel o bizarro zaczął się nawet w miarę punktualnie, co więcej, wszyscy uczestnicy byli trzeźwi (Dariusz Kuchniak, Grzegorz Gajek, Marcin Rojek, Marek Grzywacz), ponadto panel miał nawet moderatora/prowadzącego. I tak wyszło z tego takie trochę bizarro właśnie, bo uczestnicy panelu podeszli do niego z charakterystycznym dla siebie rodzajem powagi, Marcin Rojek podobnie jak w czasie panelu o zombie zaprezentował się jako transgresywny trickster a niektórzy zgromadzeni wokoło słuchacze zasnęli i tym razem nie byłem to ja.
W sumie na chwilę obecną, gdy bizarro w Polsce jest zdecydowanie niszowym zjawiskiem i gdy trzeba za każdym razem tłumaczyć zgromadzonym n00bom wszystko od podstaw, nie dziwię się, że nie dowiedziałem się z tego panelu niczego nowego. Taki jest jednak urok orki na ugorze (a może i nawet orka na ugorze). Dodatkową atrakcją panelu była możliwość zobaczenia, dotknięcia a nawet zagłębienia się w "The Haunted Vaginie".
O 19.30 rozpoczął się podsumowujący niejako cały Kfason panel o "teraźniejszości i przyszłości polskiego horroru". Rozmawiali Kazimierz Kyrcz Jr., Dawid Kain, Stefan Darda, Michał Gacek i Michał Stonawski. Zgromadzeni autorzy doszli do wniosku, że czas już najwyższy przestać być tym takim wujkiem-odludkiem w rodzinie szeroko pojętej fantastyki i zaznaczyć swoją obecność jako czegoś jednak odrębnego. Ma zostać ufundowana nagroda im. Stefana Grabińskiego, będąca czymś w rodzaju nagrody im. Zajdla w ramach światka horrorowego w Polsce, jednak bez powielania błędów i wypaczeń związanych z nią, nie będzie to kopia Zajdla dla innego fandomu.
Na zakończenie było "afterparty" w designerskim klubie w podziemiach Arteteki. Osobiście wolę lokale cichsze i bez danceflooru, ale nie było tam źle.

Pierwszy Kfason był bardzo dobrą imprezą. Pozostaje mieć nadzieję, że wysoki poziom zostanie przynajmniej utrzymany. Pozostaje też mieć nadzieję, że uda się społeczność/fandom horroru zagospodarować i rozwinąć.
Wreszcie pozostaje mieć nadzieję, że i bizarro na tym skorzysta, zaznaczy swoją obecność zarówno po stronie horroru jak i fantastyki. Kiedyś może oderwie się od jednego i drugiego, zmieni się w coś zupełnie niezależnego, chociaż mającego korzenie po obu stronach.
Udało mi się na Kfasonie zebrać dziewięć podpisów od autorów opowiadań zgromadzonych w "Bizarro Bazarze". Największy problem będzie z Amerykanami, więc w pierwszej kolejności chcę "pozbierać" polskich autorów.
Kupiłem też parę książek, w tym "Podwójną pętlę" - od autora, Kazika Kyrcza. Jeszcze raz dzięki za dedykację.

czwartek, 10 października 2013

"Światy Zajdla"

Dostępna za darmo do ściągnięcia antologia opowiadań inspirowanych Zajdlem.
Na stu stronach siedmioro autorów zaprezentowało siedem opowiadań.
Dobrym pomysłem było wydanie tej antologii. Zajdel sobie zasłużył na upamiętnienie, tym bardziej, że jego spostrzeżenia, mimo iż powstały w kontekście rzeczywistości zdychającego PRLu, nie rzadko zaskakują swoją aktualnością. Poza tym systemy polityczne i społeczno-ekonomiczne się zmieniają, a władza nadal demoralizuje, biurokracja nadal się rozrasta, zamiast jednej, państwowej nowomowy mamy splątane dyskursy mające swoje własne języki pozbawione znaczeń.
Zajdel był działaczem "Solidarności". Był przy tym gościem o konserwatywnych przekonaniach. Z wykształcenia był fizykiem, co nie przeszkodziło mu odnotowywać z zabójczą precyzją patologicznych relacji w świecie władzy, polityki czy po prostu w społeczeństwie.
Z konserwatyzmem Zajdla nie jest mi po drodze. Z jego analizą rzeczywistości zaś jest mi bardzo po drodze. Pewnie dlatego, że niechęć do bycia wepchanym w masę, w trybiki historii czy też niechęć do wylądowania pod buciorem żołdaka reprezentującego Jedyną Słuszną Ideologię i Najprawdziwszą Prawdę jest cechą uniwersalną dla osobników mających jakkolwiek rozbudowane poczucie samego siebie i jakkolwiek rozpoznających swoją substancję. I nie będących przy tym masochistami lub nie cierpiących na przykrą przypadłość, jaką jest autorytarne zaburzenie osobowości.
Poza tym "Wyjście z cienia" Zajdla to jedna z pierwszych przeczytanych przeze mnie w życiu książek należących do szeroko pojętej literatury fantastycznej. Przeczytałem ją nawet jeszcze przed takimi gimnazjalnymi klasykami (przynajmniej tak to wyglądało w moich czasach) jak "Władca pierścieni". Z lektury Zajdla wyniosłem przekonanie, że literatura nawet tak powszechnie uważana za mało wartościową, jak s-f czy fantasy, powinna sięgać poza "lochy i smoki" (ew. "zielone ludzki i stacje kosmiczne") i mówić coś, ba, nawet i krzyczeć, o rzeczywistości i świecie w jakim żyjemy. Dlatego nieco na wyrost lubię się określać mianem wyrodnego - a nawet zwyrodniałego, niech tam - ucznia Zajdla. Chyba żaden inny autor tworzący beletrystykę nie wywarł tak wielkiego wpływu na mój światopogląd, jak Zajdel właśnie (no dobra, wiele lat później pojawił się Ernst Jünger, najpierw dał mi LSD a potem zabrał na wycieczkę do "Eumeswil" - ale to zupełnie inna historia. A o samym "Eumeswil" gdzieś tu już na blogu pisałem jakiś czas temu).
Jak więc możesz się czytelniku domyślić po tym moim wstępie nieco przydługim, dużo sobie po tej antologii obiecywałem. I nie zawiodłem się w sumie. Bo mogło być tego więcej. I w sumie pluję sobie w brodę, że przegapiłem konkurs, który wyłonił autorów antologii. Może bym się załapał.
Rzecz jasna, nie oczekiwałem po autorach, których twórczość znalazła się w antologii, ślepego naśladownictwa Mistrza lub wejścia w wyżłobione przez niego koleiny. Oczekiwałem czegoś twórczego. Czegoś, co nawiązałoby i do topornych systemów quasi-stalinowskich, z ich szarzyzną i beznadzieją dnia codziennego, i do groteski i surrealizmu, od której Zajdel nie stronił zwłaszcza w krótkich formach, i do rozlicznych innych wątków, przewijających się przez jego twórczość. Ale żeby było to coś, noszące wyraźnie indywidualne cechy poszczególnych autorów.
Inna sprawa, że twórczość większości autorów była mi wcześniej nie znana, ale nic to.
Opowiadanie Adama Podlewskiego jest piąte z kolei, ale jako iż miałem okazję poznać autora osobiście, to nad "Ministerstwem ds. Apokalipsy" pochylę się najpierw. Jest to groteskowa historia o tytułowym urzędzie, istniejącym przy rządzie RP. Opracowywane są tam koncepcje i plany końca świata, a pracują tam m.in. niedoszli terroryści i różne świry. Jest też resort dla Reptilian. Puenta jest jasna - jest to jedyne ministerstwo w polskim rządzie, które zadziałało jak należy.
Pierwsze w antologii jest opowiadanie Anny Głuszek pt. "Świerszcz w karabinie". Autorkę kojarzyłem wcześniej z antologii ku czci Grabińskiego (gdzieś się kiedyś tu przewinął krótki opis i tej książki). "Świerszcz" to nie dość, że szary, brudny świat totalitarnej władzy, to jeszcze świat po apokalipsie spowodowanej bombami "S". Autorka przedstawia historię profesora borykającego się z nieuleczalną chorobą oraz wysłannikami tajemniczej Szarej Armii. W tle jest wątek związany z odzyskiwaniem surowców z ludzi. A w każdym razie tak go określę.
Po "Świerszczu" w antologii znalazł się "Ostatni archeolog" Szymona Nogi - opowiadanie będące wariacją nt. "Limes inferior" Zajdla, do tego poruszające kwestię pisania od nowa klasycznych dzieł, by w kolejnych wersjach nikogo nie urazić.
Trzecie jest "Poza systemem" Marzeny Starczyk. To opowiadanie najbardziej przypadło mi do gustu, bo poruszyło zajmujące mnie kwestie - ile jest człowieczeństwa w człowieku podpiętym 25h/dobę do wszechobecnego internetu, istocie wręcz ubezwłasnowolnionej przez nowoczesne technologie, które oczywiście dla jego dobra, szczęścia i bezpieczeństwa monitorują oraz planują każdą godzinę ludzkiego życia. Co najlepsze (ale i najbardziej przerażające, bo doskonale widoczne już obecnie, na co dzień), człowiek sam z siebie ochoczo się podpiął pod wszechogarniającą nierzeczywistość, która zupełnie zaburzyła i wywróciła do góry nogami relacje międzyludzkie. Tylko zakończenie mi średnio przypadło do gustu. Można tam było zrobić coś znacznie bardziej przejmującego, już po fragmencie programu telewizyjnego.
Następnie Maciej Kaźmierczak, kojarzony przeze mnie z "Zombiefili" (tak, o tym też tu na blogu pisałem) prezentuje "Nagranie". Jest to historia pracownika wielkiej, gwiezdnej korporacji, który natrafia na coś, na co nie powinien natrafić. Ba, nawet odtwarza to coś. Poznaje przez to szokującą prawdę, ale nie przynosi mu to niczego dobrego.
Po Adamie, o którego opowiadaniu wspomniałem jako pierwszym, w antologii znalazła się Ewa Morawska z opowiadaniem "Świeżorodek". Jest to bez wątpienia najbardziej oryginalne opowiadanie w antologii. Rzecz się dzieje w świecie, gdzie ludzie są klonowani jako kopie rodziców, ba, produkowani seryjnie wręcz, jak kiedyś książki. Nie można rozmnażać się naturalnie. Do tego momentu przypominało mi to nieco "Homo Pregnantus" Jana Maszczyszyna z "Bizarro Bazar", tylko pozbawione rzecz jasna charakterystycznego "zadziora" tego autora, a zastąpione zimną sterylnością biura "projektującego" ludzi. Potem jednak doszły wątki teoretycznej nieśmiertelności w bliżej nieokreślonej przestrzeni przypominającej nieco internet, tylko że wpiętej ludziom bezpośrednio w głowy i służącej też do wymiany myśli. Ostatecznie wyszedł z tego posępny bad trip jakiegoś szalonego transhumanisty. Zdecydowanie dobra, mocna rzecz.
Ostatnim opowiadaniem w antologii jest "Życie bezwolne" Pawła Kuklińskiego. Post-apo, gdzie pojawiło się totalitarne państwo. Przy użyciu puszczanej wszędzie i zawsze muzyki, ludność trzyma się w stanie euforii i odmóżdżenia zarazem, niczym bezwolne zombie pozbawione jakiejkolwiek refleksji o otaczającym świecie. Gdy w pewnym momencie główny bohater traci słuch, cały jego świat się wali w gruzy...
Oprócz opowiadań w antologii znalazł się też jeden tekst dr Edyty Rudolf, prezentujący krótko i treściwie postać Janusza Zajdla oraz jeden tekst od jury konkursu, w którym Andrzej Zimniak pastwi się nad zgłoszonymi opowiadaniami, w tym opublikowanymi w antologii.
Zabrakło spisu treści - ok, to tylko 100 stron, nic wielkiego niby, ale bardzo lubię spisy treści (zresztą z wzajemnością) i zabolał mnie brak tak przydatnego narzędzia.
Generalnie antologia sprawiła mi dużo radości zajmując przy tym stosunkowo niewiele czasu, polecam, tym bardziej, że jest dostępna za darmo.

środa, 9 października 2013

Odpryski XX

1. Działo się to w roku kiedy w końcu immanentyzowali Eschaton...
A nie, nie ta historia. Działo się to mniej-więcej tydzień temu. Wracałem koło 22 do wynajmowanego przeze mnie mieszkania. Jak zawsze szedłem sobie spokojnie wzdłuż bloku, zmierzając do swojej klatki.
Swoją drogą, cóż za perwersyjna zabawa językiem - by mieszkania w bloku były usytuowane w klatkach (schodowych, no ale zawsze). Ciekawe, czy na ten temat powstała kiedyś jakaś teoria spiskowa.
Wracając do przerwanego wątku wędrówki, idąc sobie spokojnie spostrzegłem coś dziwnego. Zatrzymałem się. W jednym z okien na paterze, kilka klatek przed moją, w pogrążonym w mroku pomieszczeniu, przy oknie stała postać. Całkowicie skryta przez mrok, do tego stopnia, że nie byłem w stanie stwierdzić, czy to kobieta czy mężczyzna. Ot, po prostu ktoś sobie stał w oknie i patrzył przed siebie. A że w oknie nie było firan ani zasłon, to ten ktoś był widoczny z zewnątrz.
Stanąłem na chodniku dokładnie na przeciw tego kogoś. Mierzyliśmy się wzrokiem przez dłuższą chwilę, po czym znudziłem się i poszedłem do siebie. Dziwaczne doświadczenie. Nieco groteskowe, nieco jak początek jakiegoś pulpowego horroru.
Wczoraj znów tamtędy szedłem, znów po 22. Tym razem w tym samym oknie widziałem tylko czubek głowy wystający zza parapetu. Ten ktoś musiał tam siedzieć bądź klęczeć albo kucać i patrzeć w parapet lub kaloryfer.
Doprawdy, z miesiąca na miesiąc Kraków staje się coraz dziwniejszym miejscem.

2. Wypadałoby się zabrać za poważne rzeczy, w końcu magisterka, itd. Dlatego przez jakiś czas, zapewne długi, na blogu będzie się działo raczej niewiele. Chociaż kto wie. Ale na wszelki wypadek o tym informuję.

3. Niedawno mój dobry kumpel jeszcze z czasów licealnych, znany tu i ówdzie pisarz Marcin Rojek założył sobie bloga. Aż go zareklamuję z tej okazji.

poniedziałek, 7 października 2013

Julia Nidecka "Goniący za słońcem"

Czyli znów książka z lamusa. KAW, 1983 rok.
Zbiór opowiadań nieznanej mi wcześniej autorki. Polskie s-f szkoły "socjologicznej".
Historie o obcych światach, gdzie to ludzie są tymi obcymi (np. bardzo oryginalna historia o psiej cywilizacji na Ziemi, powstałej wieki po zagładzie ludzkości; pewnego dnia przybywa tam astronauta, nie mający pojęcia, co się tam stało), historie o człowieczeństwie (np. opowiadanie tytułowe - świetna rzecz: o przybyciu ludzi na planetę zamieszkaną przez istoty przypominające konie, które muszą ustąpić przed człowiekiem), dystopijna historia o społeczeństwie idealnie, odgórnie wyrównanym (zbyt inteligentni kwalifikują się do uznania za mutantów i są spychani na margines społeczny; totalna władza wbiła ludności do głów przekonanie, że nawet wychodzenie z domu jest szkodliwe), opowieść o zagładzie ludzkości w formie wycinków prasowych, psychologiczne ujęcie zamkniętej społeczności jaką jest załoga statku kosmicznego i targających nią konfliktów, itd.
Przeczytałem w czasie "okienka" pomiędzy zajęciami. Przeczytałem jednym tchem, nie zwracając uwagi na nieliczne usterki techniczne. Jeśli znajdziecie gdzieś w antykwariacie, kupcie śmiało.

"Coś na progu (wyd. specjalne)" nr 3/2012

Wczoraj naskrobałem kilka nieskładnych zdań o najnowszym "Cosiu", dziś przypominam o jednym ze starszych numerów. Miałem już z rok temu o nim napisać, ale jakoś tak wyszło, że nie napisałem. Czasem sam się dziwie, że przegapiam coś, co świetnie nadaje się na temat notki.
Właściwie jest to zbiór opowiadań, więc zakwalifikował się spokojnie do kategorii książkowej.
Motywem przewodnim tegoż numeru było "weird fiction". Słowo-klucz, obejmujące klasyczne pulpowe fantasy, pierwsze s-f, opowieści przygodowe/awanturnicze i kryminały głównie z początku XX wieku (głównie - bo stylistyka istnieje nadal i ma się dobrze). Przewijają się autorzy tacy jak Lovecraft (twórca pojęcia), Howard, Leiber, Derleth. Ale także Stoker, Doyle czy - uwaga - Kafka. Mydło i powidło - od kosmicznych macek po umięśnione torsy barbarzyńskich wojowników przez speluny wielkiego miasta. "Weird", czyli dziwaczne (w pozytywnym sensie). Nawet jeśli dziś twórczość pisarzy tego nurtu (zwłaszcza mniej znanych od klasyków, którzy przedarli się do popkultury) budzi u czytelnika co najwyżej uśmiech politowania, to bez tego nie byłoby współczesnej fantastyki jako takiej, horroru w gruncie rzeczy też nie. A w każdym razie taka jest teza eseju "O weird fiction" autorstwa Ann i Jeffa Vandermeer (tłum. Jakub Wiśniewski). Wiedzą o czym piszą, więc pozostaje przytaknąć.
Opowiadań jest dziesięć, z czego dziewięć należy do tematu numeru. Zostały pogrupowane w działy: "Horror", "Opowieści niesamowite", "Science fiction" oraz "Kryminał".
Horror reprezentowany jest przez Roberta Howarda ("Czaszki wśród gwiazd"), Brama Stokera ("Gość Drakuli") i Augusta Derletha ("Gwiazda McIlvane'a").
Howarda nie trzeba przedstawiać. Jego opowiadanie traktuje o Salomonie Kane'ie, purytańskim herosie, bardzo męskim, twardym, aż patetycznym na swój poczciwy sposób. Przyjdzie mu się zmierzyć z tajemnicą zaległą na bagnie.
Stokera też nie trzeba przedstawiać. "Gość Drakuli" to albo fragment z "Drakuli", który nie trafił do książki, albo oddzielne opowiadanie. Tekst znaleziony już po śmierci autora.
Dereleth zaś zasłynął głównie jako popularyzator Lovecrafta. W tej antologii opowiada o pewnym astronomie-amatorze, któremu przytrafia się coś dziwnego. Czuć atmosferę zagrożenia nieco lovecraftową właśnie.
Opowieści niesamowite to dziwne dosyć określenie. To, co najbardziej przypomina fantasy lub jest weird sensu stricto, trafiło pod tę etykietę. Mamy tu Arthura Conana Doyle'a ("Maszyna dezintegrująca"; opowiadanko o przygodach prof. Chellengera, który natrafia na innego wynalazcę i jego koszmarny wynalazek; autora nie trzeba przedstawiać) oraz Fritza Leibera ("Zielony księżyc" - post-apokalipsa o zamkniętym schronie i mutantach "z zewnątrz"; autor to ten od Fafryda i Szarego Kocura czy "Ciemności, przybywaj!").
S-f reprezentowane jest przez Franka Herberta (tak, tego od "Diuny") ("Brakujące ogniwo" - historia o hmmm o brakującym ogniwie w rozwoju istot rozumnych znalezionych przez ludzi gdzieś tam, hen) oraz Roberta Sheckleya ("Koszt życia" - przejmująca opowieść o życiu w dobrobycie i przeżeraniu kredytów).
I wreszcie kryminały - "Podpalenie oraz..." Samuela Dashiella Hammetta (historia o wyłudzeniu) oraz "Przygody Sherlocka Holmesa i Nata Pinkertona w Rosji: Tajemnica Fontanki" Pawła Orłowca (tytuł mówi sam za siebie; bardzo poczciwy kawałek tekstu, bardzo rosyjski).
Resztę numeru stanowi opowiadanie kryminalne "Perfekcjonista" Pawła Pollaka (wydrukowane w "Cosiu" powtórnie), wywiad z Doyle'em z 1892 roku oraz komiks "Midnight City" Krzysztofa Chalika (aż się chce iść na lody).

To był bez wątpienia dobry numer "Cosia". Przekrojowo pokazujący weird fiction na przykładach. Wybrano opowieści albo bardzo klasyczne, albo po prostu dobre.

niedziela, 6 października 2013

"Coś na progu (Wyd. specjalne)" nr 8 (3/2013)

Trafił ten numer "Cosia" do kategorii książek, bo znajduje się w nim powieść Edgara R. Burroughsa "Władca umysłów z Marsa". I w sumie tylko powieść, oprócz wstępniaka, króciutkiego komiksu Daniela Grzeszkiewicza, tłumaczenia wywiadu z autorem oraz krótkiej notki o samym autorze jako takim. W preorderze do pisma dołączono krótki komiks Rafała Szłapy. Ale o tym potem.
Burroughs, urodzony pod koniec XIX wieku, znany jest głównie z cyklu "Barsoom" oraz z cyklu o Tarzanie. O ile tego ostatniego jeszcze ktokolwiek kojarzy, zwłaszcza z rozmaitych ekranizacji, to autora cyklu książek o jego przygodach (cyklu dochodzącego do ~30 pozycji) kojarzą nieliczni.
"Barsoom" jest - przynajmniej jak dla mnie - dużo ciekawszy. Pierwsze pozycje z cyklu powstawały w I połowie XX wieku. Czuć to bardzo wyraźnie.
"Barsoom" jako całość to nieco heroiczne nieco sword & sorcery, w stylu np. Conana, tyle że połączone z wieloma wątkami rodem z s-f. Autor potrafił w to wpleść jeszcze nierzadko odwołania do tego, co go gryzło na co dzień. Czyli obok półnagich lasek dzierżących miecze mamy szalonych naukowców, statki latające, mnóstwo zaawansowanych technicznie wynalazków, środków lokomocji, futurystyczne bronie. Technologia współgra z pseudo-średniowieczno-antyczną, hierarchiczną strukturą społeczną. Świat "Barsoom" jest światem dumnych herosów broniących pokrzywdzonych, dotrzymujących słowa, dokonujących niemożliwego. Znów kojarzy mi się to z Conanem. W sumie trudno się dziwić - ten sam gatunek. Kojarzy mi się to też z Jackiem Vancem. Setting zupełnie inny, ale trochę podobne.
Akcja większości książek z cyklu toczy się głównie na Marsie. Istnieje tam cywilizacja (czy też kilka różnych cywilizacji obok siebie, osadzonych na mniej-więcej tym samym poziomie rozwoju) istot zbliżonych do ludzi. Na tyle zbliżonych, że kolejni przybysze z Ziemi ochoczo zakochują się w tubylczych kobietach i rozpętują dla nich nieliche awantury, nierzadko wywracając do góry nogami reżimy polityczne i systemy religijne. Ogólny obraz świata możecie wynieść z opisu wyżej. Dodam do tego, że na Marsie Burroughsa okiełznano światło, wykorzystując je jako m.in. napęd w czymś, co jest ni to jet-packiem, ni to szybowcem a'la Lilienthal. "Barsoom" to potężny, rozbudowany świat, spokojnie dorównujący rozmachem Śródziemiu czy Erze Hiperborejskiej.
W jednym z artykułów o "Barsoom" w tym samym numerze "Cosia" jego autor wyskoczył z nieznaną mi wcześniej nazwą - romans planetarny. Nieznany mi wcześniej podgatunek zanotowany.

Sam "Władca" to historia napisana w formie listu autora-narratora do pana Burroughsa. Główny bohater, amerykański żołnierz, prosto z pola bitwy I wojny światowej (swoją drogą, opis wojny trochę jak u Jüngera - fascynacja ideałem a brutalna rzeczywistość - z nastawieniem na to pierwsze) dzięki gorącej modlitwie do Marsa, gdy leży umierający w leju po pocisku, trafia na Czerwoną Planetę. Na miejscu trafia prosto do ośrodka nieco szalonego naukowca eksperymentującego z przeszczepianiem mózgów pomiędzy ciałami, zarabiającego na przeszczepach mózgów zleceniodawców do nowych ciał. Po jakimś czasie udaje mu się poznać lokalny język i zostaje wtajemniczony przez swojego gospodarza w tajniki jego praktyk. Zakochuje się w młodej i pięknej dziewczynie, której ciało zostało sprzedane obleśnej królowej państwa fanatyków religijnych, a jej mózg trafił do zniszczonego ciała tejże wiekowej królowej. Postanawia oddać dziewczynie jej ciało. Gdy nadarza się okazja, przywraca do życia kilku nieszczęśników czekających na zabieg oraz jeden eksperyment (wielka małpa z częściowo ludzkim mózgiem) i wyruszają w świat na wyprawę. Po drodze obalą złą królową, poznają sekrety religii Tura i w ogóle. Historia kończy się rzecz jasna happy endem.
Autor skrytykował w tym swoim dziele zarówno zdogmatyzowaną, hierarchiczną religię, opartą na wierze dla samej wiary i odklepywaniu bezsensownych oraz niezrozumiałych modlitw czy rytuałów, jak i społeczeństwo zachowujących się racjonalnie (w kategoriach zysk-strata) ateistów.

Komiks Daniela Grzeszkiewicza przenosi Tarzana do Barsoom. Pomysł i wykonanie - niezłe. Dołączony do numeru (preorder - wy nie dostaniecie, har har har) komiks Rafała Szłapy traktuje o lekarzu przeprowadzającym dla wojska (najprędzej radzieckiego, sądząc po "towarzyszu Piotrowski") eksperymenty na ludziach. Gdy jego żona zapada na nieuleczalną chorobę, postanawia jej pomóc...ciekawa historia, wyrazisty bohater. Z pokazanych fragmentów historii niewiele niestety wynika - w sumie to nie wiem nawet, czy to całość, czy fragment czegoś większego.

Cóż napisać na koniec - jak ktoś lubi klasykę weird fiction, czuje takie klimaty i nie przeszkadza mu klimat, to bardzo polecam, tym bardziej, że "Barsoom" jest w Polsce zdecydowanie zbyt mało znany.

sobota, 5 października 2013

Dawid Kain, Kazimierz Kyrcz Jr. "Piknik w piekle"

Działo się to dwa dni temu.
Obudził mnie dźwięk budzika. Wstałem, zjadłem śniadanie, potem sprawdziłem pocztę (z newslettera Eko-Prognozy Małopolski - ostrzeżenie dla astmatyków, starców i kobiet w cięży, a także dla chorych na to, tamto, siamto - lepiej zostać w domu; stężenie pyłu PM10 w powietrzu przekracza od paru dni cienką granicę między zanieczyszczeniem i groteską) a potem won na zajęcia.
Których nie było. Gdzieś na USOSie niby wisiało ogłoszenie, że akurat te i parę innych (prowadzonych nie przez mój "macierzysty" instytut) rusza dopiero 07.10.13, ale zapewne nie doczytałem. Zresztą nie ja jeden. Pogadałem chwilę ze świeżo poznaną fajną blondyną z psychologii po czym ruszyłem przed siebie. Miałem nieoczekiwane "okienko", bagatela 4 godziny. Nie chciało mi się wracać na mieszkanie, bo musiałbym bez sensu jeździć po krakówku w tę i nazad. Chciałem zabunkrować się w czytelni instytutu albo w Jagiellonce i poczytać coś niecoś pod magisterkę. Po drodze zdałem sobie jednak sprawę, że nie wziąłem odpowiedniej książki ze sobą.
Poszedłem do bukinistów koło dworca. Po dłuższej chwili grzebania w asortymencie, gdzieś za Kingiem i paranormal romance natrafiłem na niepozorną książeczkę. Nieco uwaloną nie wiadomo czym i noszącą wyraźne ślady późniejszego składowania w niesprzyjających warunkach, no ale ideałów nie ma.
Ciut ponad dwie godziny spędzone w bufecie Jagiellonki wystarczyły mi spokojnie na przeczytanie tego "splitu" Kaina i Kyrcza Jr.
Na 146 stronach zmieściło się osiemnaście opowiadań - sześć Dawida, sześć Kazika i sześć ich wspólnego autorstwa. Oprócz tego na pięciu stronach znalazł się fragment opowiadania Moniki Błądek z jakiegoś innego zbioru. W książce natrafiłem zresztą na ulotkę reklamującą dwie jej książki.
Czym się charakteryzuje ogół opowiadań? Szczerością i dosadnością, to przede wszystkim. Jakąś taką autentycznością - nie wiem jak wyglądały procesy twórcze autorów, czułem jednak w treści nagromadzoną energię, przelaną na papier pasję.
Przewija się sporo wątków, nazwijmy je, krytyczno-społecznych, przejaskrawionych nieco. Konsumpcyjny styl życia w krzywym zwierciadle, współczesność bez owijania w bawełnę. Egzorcyzmowanie demonów samozadowolenia i stabilizacji na rozłożony na całe życie kredyt. Nadaję na podobnych falach, więc przypadło mi to do gustu. Poza tym jest bardzo krakowsko - tonące w narkotykach kluby, przypadkowy seks, mnóstwo postaci z problemami psychicznymi, marzenia snute w ciemnym pokoju akademika lub zabałaganionej kawalerce. Szarzy ludzie nagle stykający się z czymś niecodziennym, proza życia nagle zmieniająca się w ciąg dziwacznych, niecodziennych, przerażających zdarzeń. Mroczne rodzinne tajemnice i toksyczne relacje międzyludzkie. Zacierająca się granica miedzy normalnością i szaleństwem, jawą a halucynacjami. No i czasem nie warto artykułować głośno chęci przeżycia przygody, bo jeszcze żona usłyszy i będzie chciała pomóc.
Napis na okładce głosi "współczesne opowiadania grozy". Jest nieco mylący, część z tego to bizarro a nie horror. To nie jest rzecz jasna zarzut.
Mi się podobało.
Zamieszczona na końcu zajawka z tekstu Moniki traktowała o historii żyjącej na odludziu babki, która urodziła dziecko. Nie do końca ludzkie dziecko. Nie jest to jednak horror, raczej jakiś miks Conana Barbarzyńcy (czy raczej Kane'a) z hmm, bo ja wiem, X-Men. Być może jednak odniosłem mylne wrażenie. W końcu był to tylko fragment czegoś większego.

wtorek, 1 października 2013

Trafiłem na "Niedobre Literki"

O, tutaj.
"Ciało i krew". Krótkie, poczciwe opowiadanko o dosłownie pojmowanym wiecznym powrocie, śmierci Boga i przebóstwieniu człowieka.
Nie polecam osobom religijnym.