sobota, 19 grudnia 2015

Upływający czas #54

W ciągu ostatniego czasu, a dokładniej kilku miesięcy, miałem niewątpliwą przyjemność uczestniczyć w dwóch koncertach black metalowych w stołecznym królewskim. W związku z tym samo nasunęło mi się pewne spostrzeżenie, która od zawsze mnie zastanawiało (no dobra, dawno temu, gdy w liceum chodziłem nawet latem w długim czarnym płaszczu, glanach i koszulce Burzum, a raz musiałem salwować się po zajęciach ucieczką przed przeważającymi siłami fanów Mayhem, nie zajmowały mnie takie szczegóły, liczył się ekstremizm jako taki). Mianowicie, w jaki sposób niektórzy uczestnicy mogą łączyć dowolne poglądy będące w ich mniemaniu programem pozytywnym z radosnym podrygiwaniem do muzyki z tekstami o jednoznacznie nihilistycznym przekazie. Ta sama nieścisłość, rozdarcie między chęcią obrony jakiś - subiektywnych rzecz jasna - wartości a zupełną negacją świata, życia, człowieka, itd. zawsze zastanawiało mnie w przekazie części wykonawców - no bo gdzie biała rasa, czternaście słów, tak czy inaczej rozumiana cywilizacja europejska, itd., itp., a gdzie śmierć ludzkości, gwałty na niemowlakach i rozpasane orgie ku czci Rogatego/rozmycie się w wiecznej ciemności/itp. Mimo mojego własnego stosunku do omawianego zjawiska, ns skini na koncertach black metalowych mi nie przeszkadzają - kim ja jestem, żeby mówić komukolwiek na jakie koncerty ma przychodzić. Za to niezwykle denerwuje mnie nowsze zjawisko - obecność, poza kucami i łysolami, hipsterów. Stojąc obok któregoś z nich, typa częściej patrzącego w ekran smartfona niż spoglądającego na scenę, po niedługim czasie miałem ochotę mu przyjebać. Koncert black metalowy to miejsce, gdzie można łatwo zostać oblanym piwem, łatwo zgubić telefon, w skrajnym przypadku można dostać po ryju, przypadkiem lub niezupełnie przypadkiem, czasem nawet od muzyków, aż dziw bierze, że ktokolwiek może tego nie rozumieć, ba, może mieć z tym problem.
O ile sam wolę Mgłę na słuchawkach w czasie spaceru przez wymarłe dzielnice postindustrialne, to warto było machać łbem w tłumie. Bardzo spoczko było też zobaczyć Mikko Aspę na żywo. Czytając teksty Clandestine Blaze czasem nie sposób nie zazgrzytać zębami (przykład rozdarcia o którym wspomniałem wyżej), ale gość jest legendą i nikt tego nie zaneguje.
No ale niech tam, grunt, że ja się dobrze bawiłem, zarówno w Zaścianku na Blaze of Perdition (koncertowy wokalista dał radę jak najbardziej, zagrali też Królestwo Twoje, więc już w ogóle) jak i w Rotundzie na Mgle.


18.12 miałem okazję być w kinie (studyjnym, ale dało radę, wbrew pozorom nie potrzeba było 3D [z moim astygmatyzmem i tak kiepsko się filmy w 3D ogląda] i ekranu o przekątnej równej długości boiska piłkarskiego by cieszyć się filmem) na nowych Gwiezdnych Wojnach. Mam mieszane uczucia, ale zawiodłem się pozytywnie - nie było to takie gówno jak myślałem, że będzie. Byłem pewien, że po emisji spokojnie będę mógł napisać opinię jednozdaniową w stylu: ekranizacja Trylogii Thrawna byłaby dużo lepszym pomysłem, tymczasem mimo całej wtórności, fabularnych absurdów, itd., mamy całkiem dobry, szalenie efektowny, trzymający w napięciu i, na szczęście, długi film.
Co jest wtórne? Sam zarys fabuły. Mamy powieloną po raz kolejny historię o prostaczku z pustynnego wypizdowa, który to prostaczek dzięki serii absurdalnych zbiegów okoliczności staje się postacią kluczową w toczącej się wojnie dobra ze złem (płeć prostaczka nie ma tu znaczenia). Jednym z liderów tych złych jest sekciarz w czarnej masce, ponad to oczywiście dysponują oni superbronią zdolną niszczyć całe planety. Następuje heroiczny atak dobrych na złych, gdy źli dowiadują się o lokalizacji ukrytej bazy tych dobrych. Przy ciężkich stratach udaje się dobrym rozpirzyć superbroń złych, główny zły ma dostać ochrzan od głównego jeszcze gorszego. Do tego w tle opowieści mamy ukrywającego się w jeszcze bardziej zapyziałym wypizdowie niż przedstawionym na początku filmu steranego życiem mędrca, nasz prostaczek ma zadatki na sekciarza, główny zły jest skoligacony z dobrymi, itd.
W sumie na tym samym pomyśle (z różnym rozłożeniem akcentów) opierała się fabuła zarówno Mrocznego widma, jak i Nowej nadziei, w Przebudzeniu Mocy na pewno ciekawym novum jest lekki cliffhanger na zakończenie i bardzo niejednoznaczne, chaotyczne i jakby nieprzekonane zło jednego ze złych. Uśmiercenie jednego ze starych bohaterów, chociaż spodziewałem się czegoś takiego (nie ogarniałem na bieżąco pojawiających się spoilerów), mimo wszystko było dość zaskakujące. Zaskakujące było też, że nikt nie stracił ręki, bo to już chyba świecka tradycja serii. Wreszcie nieco zaskakująca była możliwość zobaczenia szturmowców w czasie akcji pacyfikacyjnej - mam wrażenie, że bieżąca trylogia będzie trochę mroczniejsza od poprzednich części. Zaskoczyło mnie to podwójnie - że Disney coś takiego pokazał.
Oczywiście, biorąc pod uwagę samą historię jako taką, to niezależnie od tego, co wydarzy się w kolejnych epizodach, ekranizacja Trylogii Thrawna byłaby dużo lepszym pomysłem. Nie jestem przy tym ortodoksyjnym fanem Expanded Universe - było (hmm, jest) ono tworem przerośniętym, pełnym faktycznie złych i niepotrzebnych historii, zaciemniających obraz uniwersum i niepotrzebnie mnożących wątki, postaci poboczne, historie bohaterów filmowych, których życiorysami można by obdzielić dodatkowo kilkanaście innych osób, itd. Po prostu uważam, że wywalenie uniwersum jako takiego (Legends - proszę was, kto poza największymi [i najstarszymi] fanatykami sięgnie po pozycje rozmijające się z kolejnymi filmami), było czymś zupełnie niepotrzebnym i szkodliwym, wśród wszystkich tytułów wydanych pod szyldem Star Wars trafiały się prawdziwe perełki. Jak np. Tryloga Thrawna.
BTW księżniczka Leia jest moją ulubioną księżniczką Disneya.


J.G. Ballard Wyspa

Heh, sam chciałem kiedyś napisać coś podobnego. Historię o gościu uwięzionym w urywku świata, faktycznej wyspie, pomiędzy ruchliwymi drogami, na oceanie ciągłego ruchu. Nawet napisałem (Powtórne przyjście), tyle, że to, co ostatecznie mi wyszło, różni się znacznie od tego, co zamierzałem napisać na samym początku.
Historia opowiedziana przez Ballarda jest całkiem prosta. Główny bohater ma wszystko, co jest mu potrzebne do całkiem przyjemnej egzystencji. Składają się na to: drogi samochód, dobra luksusowe, lukratywna posada, rodzina i kochanka. Pewnego dnia wypada z trasy, z drogi szybkiego ruchu. Ląduje w opuszczonym, zabiedzonym Nigdzie otoczonym ciągami dróg prowadzących do metropolii. Usiłuje wydostać się z wyspy, jednak nie udaje mu się to - zostaje potrącony. Nikt nie zatrzymuje się by go podwieźć do cywilizacji.
Bez pożywienia i bez wody, bez środków do życia, ranny i z gorączką, w otoczeniu rdzewiejących wraków, bujnie rosnącej trawy i szczątków fundamentów dawnego osiedla musi radzić sobie sam, nie będąc do tego nijak przygotowanym. Na dodatek niedługo potem okazuje się, że wyspa nie jest bezludna, a jej mieszkańcy mają swoje powody, by zatrzymać na niej rozbitka. Rozbitek podejmuje jednak z nimi grę...
Ballard w surrealistyczny i przejaskrawiony sposób ukazuje egzystencjalną pustkę życia w naszej zwariowanej ponowoczesności. Jego wizja wcale się nie zestarzała, wraz z postępującym wyorbitowywaniem relacji międzyludzkich w nierzeczywistość, zapośredniczaniem coraz szerszych dziedzin życia przez usługi, jest coraz bardziej i bardziej aktualna. Książka pochodzi co prawda sprzed ery telefonów komórkowych i smartfonów, ale można przyjąć, że na wyspie po prostu nie ma zasięgu. Wcale nie trzeba rozbić się gdzieś za siedmioma górami, za siedmioma lasami, by trafić na nieprzyjazne człowiekowi odludzie. W ramach naszego uporządkowanego świata rozwijają się bujnie takie enklawy, obszary przegrane, zapomniane, wykorzystane przez aktualną formę globalnego systemu kapitalistycznego, przeżute i wydalone, zamieszkiwane przez również przeżutych i wydalonych wyrzutków. Może to być wyspa między ruchliwymi drogami, jak i wymierające osiedle czy całe małe miasto. Autor pokazuje też jak pretekstowe i złudne są wszystkie stałości naszego uporządkowanego świata. Jak niewiele potrzeba, by z człowieka wyszło zwierze kierujące się pierwotnymi instynktami, rządzą przetrwania i dominacji w stadzie. Jak niewiele też potrzeba, by znaleźć swój własny, subiektywny sens w miejscach, o których nawet by się nie pomyślało, że mogą go nam ofiarować.


J.G. Ballard Wieżowiec

Ha, ekranizacja już wkrótce.
Jedna z bardziej surrealistycznych książek Ballarda. Opowieść o ogromnym, 40-piętrowym wieżowcu, ultra-nowoczesnym, pełnym usług dodatkowych i wszelkich udogodnień (baseny, siłownie, fryzjer, nawet szkoła, ogrody, itd.), którego mieszkańców ogarnia postępujące szaleństwo, rozpad wartości, uwiąd norm kulturowych i relacji międzyludzkich, następuje powrót do barbarzyństwa. Na opustoszałych piętrach kształtuje się podział klasowy, następnie postępuje rozpad na plemiona i klany, by ostatecznie każdy z mieszkańców, który przeżył wystarczająco długo, mógł zaakceptować swój wcześniejszy świat, chcieć wrócić do poprzedniego życia, lecz traktować je jako utkane z konstruktów nie mających żadnej głębszej treści. Widzimy uwiąd wartości spowodowany dobrobytem, nasyceniem i przepełnieniem, jednak do pewnego stopnia dość nietzscheański/stirnerowski w swoim zarysie. Upadają stare wartości, przygniecione ogromem wieżowca, nie kształtują się nowe - bo skąd mogłyby same z siebie się ukształtować, z bezmyślnej negacji nigdy nie wyjdzie nic budującego. Dlatego po pierwszym buncie, obróceniem w niwecz dobrodziejstw cywilizacji, nastaniem walk plemiennych w wieżowcu, gwałtów, napadów, rozbojów, morderstw, walką o zasoby i kobiety, nawet próby osiągnięcia czegoś w rodzaju chwały wojownika, nadchodzi stagnacja, a na końcu rodzaj mrocznego objawienia, gdy jeden z ostatnich żywych mieszkańców, żyjący z własną siostrą, dochodzi do wniosku, nad szczątkami psa pieczonego na balkonie, że wszystko wróciło do normy i że może warto by wrócić do pracy. Wolny od złudzeń, którymi karmił się wcześniej, postanawia też uzależnić od morfiny swoją siostrę-kochankę i przypadkową kobietę, która własną krwią karmiła swojego kota.
Właśnie, wraz z rozpadem świata wartości, zastępowanym przez wtórne barbarzyństwo i kult siły, plaga usterek technicznych dotknęła wieżowiec jako taki. Początkowe problemy z prądem i wodą przybrały postać epidemii, ogromny moloch został wkrótce pozbawiony dostępu do dóbr pierwszej potrzeby, mieszkańcy przestali chodzić do pracy, blok i okolica zatonęła w śmieciach i innych odpadkach. Rozkład dokonywał się na dwóch płaszczyznach jednocześnie - moralnej i technologicznej, obie zostały ze sobą sprzęgnięte wygodą, katastrofa jednej pociągnęła katastrofę drugiej.
Być może w tej metaforze społeczeństwa Ballard chciał też odwołać się do napięć klasowych - wieżowiec wyraźnie podzielił się na strefy analogiczne do (nieco uproszczonej, bo trzyczęściowej) drabiny społecznej. W penthousie na dachu mieszkał architekt budynku, uważający się od pewnego momentu za jego władcę, ułomny demiurg, którego przerosło własne dzieło, i który ostatecznie został pokonany przez własne stworzenie, jeśli za jego stworzenie uznamy też warunki umożliwiające spontaniczny powrót do barbarzyństwa, rozpad uwarunkowań i efektowny oraz destrukcyjny zarazem powrót wypartego. Bardzo wymowne jest przedstawienie pewnego ginekologa (również z najwyższej warstwy) - wraz z grupką kobiet porozumiewali się ze sobą za pomocą symulacji nagrywanych przez niego w czasie jego kariery lekarskiej i odtwarzanych wciąż i wciąż odgłosów rodzących kobiet. Ani chybi chyba miał to być rodzaj tęsknoty za rytuałem przejścia, inicjacją do czegoś nowego, innego, rytuał narodzenia na nowo w świecie, gdzie rozpadła się stara forma bytu, a nowa nie zamanifestowała się jeszcze.
Wieżowiec to rewelacyjna książka, ale nie wolno traktować jej jako zwyczajnej fikcji spekulatywnej, bo pod względem ciągów przyczynowo-skutkowych, wewnętrznej spoistości świata przedstawionego, itd., dzieło Ballarda jest wyjątkowo dziurawe, niespójne, nieprawdopodobne. Jeśli uznamy ją zaś za surrealistyczną metaforę otaczającej nas rzeczywistości, za rodzaj przypowieści, wtedy można docenić jej wielkość. Mam nadzieję, że nadchodząca ekranizacja uchwyci jej ducha.


Karol Mitka Robiłem to z żywym trupem

Kolejna pozycja wydana przez niestrudzonego Tomka Siwca i jego Horror Masakrę.
Ok, jako iż jesteśmy w swoim gronie, przyznajmy szczerze - wartości literackich tutaj nie ma za grosz, drugiego dna również, autor szokuje dla samej przyjemności płynącej z szokowania. Do tego bardzo, ale to bardzo przydałaby się bardziej wnikliwa edycja i korekta. A mimo to świetnie się bawiłem czytając tę nowelkę, rechocząc z rzeczy, które przypadkowego czytelnika przyprawiłyby o wymioty (zakładając, że po książeczkę o takim tytule sięgnąłby ktokolwiek przypadkowy, wątpię). Świetnie się bawiłem także dlatego, że autor nie próbuje nawet udawać, że chodzi mu o coś innego niż o możliwość opisania serii scen seksu analnego, oralnego, itd., z zombie, przy zupełnie pretekstowej i w gruncie rzeczy mało istotnej fabule. Nie zawiodłem się, czekam na kolejne dziełko autora. Rozrywka dla zwyroli dostarczona przez zwyrola. Zółwik, ziomuś.

"Zęby"

Nie tylko sny są inspirujące, sny napędzane nerwicą lękową są jeszcze bardziej inspirujące. Bardzo poczciwy szort mojego autorstwa wylądował dziś na niedobrych literkach, o, tutaj.

Za grafikę odpowiada Tomek Woźniak, najlepiej.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Thomas Ligotti x3 i Lovecraft

Thomas Ligotti "Songs of Dead Dreamer and Grimscribe"

Nie potrzebowałem wiele czasu by stać się zdeklarowanym fanem twórczości Ligottiego. W sumie wystarczyło tylko Teatro Grottesco + rozsiane tu i ówdzie wywiady z autorem, z których wynika, że w jakimś stopniu pokrywają nam się backgroundy (też kiedyś byłem wierzącym katolikiem, też do tej pory miewam flashbacki lęków związanych z religią). Ligotii ujął mnie poza tym szczerością przekazu i otaczającym go nimbem tajemnicy - zdaje się, że zupełnie go nie obchodzi promocja własnej twórczości, nie bierze udziału w życiu towarzyskim horrorowego świata, na dodatek, co stwierdził w jednym z ostatnich wywiadów, po kolejnym przetasowaniu w jego zdrowiu psychicznym przestał pisać. Otaczający go nimb tajemnicy nie wynika bowiem z wyrachowania, przyjętej strategii marketingowej, ale osobistych doświadczeń pisarza, które zaowocowały takim a nie innym podejściem do świata i takim a nie innym stanowiskiem odnośnie miejsca człowieka w świecie.
Niezależnie od tego, jak spojrzy się na Ligottiego jako człowieka czy jako - nie bójmy się tego słowa, chociaż jest jednak za mocne - myśliciela, współczesny horror (lub przynajmniej współczesne weird fiction) możemy śmiało podzielić na czasy przed Ligottim i po nim. Niewielu jest autorów, którzy wywarliby tak silny wpływ na gatunek. Nawet jeśli na chwilę obecną jeszcze tego nie widać, a zwłaszcza na naszym podwórku, jestem święcie przekonany że Ligotti dorobi się licznych sekt wyznawców, epigonów i plagiatorów, podobnie jak ostatni wielki przed nim - Lovecraft. Nawet jeśli będą to sekty mniej liczne - gdyż u Ligottiego nie ma aż tak wielkiego potencjału popkulturowego, jak w Mitach Cthulhu Lovecrafta (ok, Derletha - człowieka, którego zasługi dla ocalenia spuścizny Lovecrafta są równie wielkie jak zarzuty dotyczące tego, co z tą spuścizną zrobił) - to może nawet lepiej, bo nie nastąpi aż taki zalew taniego efekciarstwa, zupełnie wypaczający oryginalną myśl autora, co nastąpiło właśnie w przypadku Lovecrafta.

Ligotti jest jednym z raptem kilku żyjących autorów, których wydawnictwo Penguin Books uhonorowało publikacją w ramach ich prestiżowej serii Penguin Classics. Omawiana książka to kompilacja dwóch pierwszych zbiorów opowiadań autora, Songs of a Dead Dreamer (pierwsze wydanie 1986, najnowsze poprawione 2010) oraz Grimscribe (pierwsze 1991, najnowsze poprawione - 2011). Wstęp napisał Jeff Vandermeer.

Fakt faktem, to jeszcze nie ten poziom (zwłaszcza Pieśni), co późniejsze teksty, ale widać przebłyski geniuszu, który ciemnymi gwiazdami rozkwitnie na przestrzeni lat. Pieśni są momentami trochę nierówne, Grimscribe jest dobre, momentami dorównuje Teatrowi. Jak na pierwsze zbiory opowiadań przystało, już tu pojawiają się charakterystyczne elementy prozy autora, które będą przy nim zawsze - zagmatwane, przebrzmiałe, opustoszałe, wyniszczone krajobrazy, duszna, gęsta atmosfera przywodząca na myśl surrealistyczny, koszmarny sen. Czasem trafiają się bardziej zwyczajne szpargały z rekwizytorium horrorowego (mamy opowieść o wampirach!), są też nawiązania do weird lovecraftiańskiego, większość tekstów to jednak autorskie poszukiwania autora, opierające się na wspólnym motywie: obcy, nieprzyjazny krajobraz + zdegenerowane, rozsypujące się zabudowania + główny bohater pojawiający się w danym miejscu albo przypadkiem, albo nie do końca z własnej woli + coś absolutnie niepojętego, złowrogiego, niezrozumiałego, odstręczającego. U Ligottiego nie ma resztek wiary w naukę i postęp (jak chociażby u Lovecrafta), u niego jest wiwisekcja własnych nerwic i fobii - koszmaru wynaturzonego, odrealnionego, groteskowego i absolutnie pierwotnego, nieociosanego w żaden sposób u jego podstaw; nie da się go niczym wyjaśnić, niczym obłożyć, nijak odeprzeć. Jak przewijająca się często na kartach późniejszych opowiadań autora specyficznie pojęta Ciemność, tutaj ten koszmar po prostu jest, tkwi w samej strukturze świata przedstawionego, wszystkie rusztowania sięgają tegoż koszmaru, wszystko wypływa z niego i w nim ma swoje oparcie. Cokolwiek wydaje się na pierwszy rzut oka normalne, zwyczajne, szare i niezauważalne na co dzień, jeśli zostało przez Ligottiego wypatrzone i wspomniane w tekście, jest tak naprawdę skażone i służy tylko podkreśleniu koszmarnego charakteru całego świata przedstawionego jako takiego. Koszmar sięga do samej granicy poznania - nie tylko świat jest spiętrzonym wysypiskiem nawarstwiającej się ułudy, ale życie jako takie. Marionetki podrygują na sznureczkach, można wyśnić czyjeś życie wedle uznania. Do tego Ligotti prezentuje nieraz bardzo czarne poczucie humoru. Zdaje się odczuwać jakąś perwersyjną przyjemność z mozolnego obracania w niwecz wszystkich stałości trzymających jego bohaterów na powierzchni rzeczy.
Utwory autora są świetne literacko. Nie boi się zdań złożonych, śmiało tworzy balansujące na granicy zagmatwania konstrukcje najeżone powtórzeniami lub zawierające mnóstwo szczegółów, niezależnie od tego czy to szczegóły skąpanego w mroku korytarza w wiekowym budynku czy szczegółowe myśli, odczucia, emocje bohatera. Fakt faktem, Ligotti wystawił mój angielski na ciężką próbę. Ale to dobrze, wbrew pozorom lektura nie była wcale męcząca, tylko jeszcze bardziej satysfakcjonująca. Kilku użytych przez niego słów, z którymi spotkałem się po raz pierwszy i które pospiesznie wyszukałem w internetach, nie znał gógl translator.


Thomas Ligotti "My Work Is Not Yet Done"

Polskie tłumaczenie tytułowej noweli miałem już okazję czytać i pokrótce omówić, poznanie oryginału pozwoliło dotrzeć ile w nim Ligottiego zniknęło z Ligottiego. Nie było to złe tłumaczenie, o nie. Jedynie usunęło praktycznie wszystkie charakterystyczne dla autora smaczki (głównie powtórzenia), niestety co do jednego praktycznie nie dające się odzwierciedlić po polsku. A nawet jak się dały, to w oryginale brzmią o wiele lepiej. Książkę dopełniają dwa solidne opowiadania - I Have a Special Plan For This World oraz Nightmare Network. Oba koncentrują się na korporacyjnym modelu kapitalizmu, uwypuklają jego wady i obnażają odhumanizowanie. Ukazują strach autora przed rozprzestrzenieniem się tego modelu, jego rozrostem i rozlewaniem się na inne dziedziny życia, inne poza pracą (bardzo odległe skojarzenie z wyorbitowaniem pojęć u Baudrillarda). Oczywiście, strach ten w charakterystyczny dla Ligottiego sposób został obleczony w promieniujący spod modelu korporacyjnego przejmujący koszmar egzystencji.
My Work jest o tyle niezwykłą pozycją w dorobku autora, że jest to nowela, tymczasem autor pisał przede wszystkim opowiadania, do tego jest - jak na niego - bardzo brutalna. Autor unikał raczej obrazowania fizycznej przemocy, a już na pewno nie epatował nią, tymczasem w tej historii o zemście na współpracownikach, mamy sympatycznie opisanych kilka brutalnych morderstw - oraz przypadków znacznie gorszych od morderstw.
Myślałem, że I Have a... ma coś wspólnego z jednym wspólnym utworem Ligottiego i Current 93 - i owszem, ma. Opowiadanie nie jest jednak recytowane na płycie o tym samym tytule, ani też opowiadanie nie jest przepisanym tekstem utworu. Podobieństwa są jednak oczywiste.
W gruncie rzeczy książka ta jest jednak gorsza od zbiorów opowiadań autora, przynajmniej tych które czytałem. Co nie zmienia faktu że i tak zjada pierdylion horrorów jakie w życiu czytałem.
(Virgin Books 2009)


Thomas Ligotti "Spisek przeciwko ludzkiej rasie"

W końcu jest, polskie tłumaczenie jednej z najbardziej znanych książek Ligottiego. Elegancko i schludnie wydany przez Okulturę, w szacie graficznej analogicznej do ich Teatro Grottesco. Można obie książki postawić na półce obok siebie i prezentują się niezwykle ładnie. Spisek to sążnisty esej filozoficzny podsumowujący światopogląd autora i prezentujący go światu (ba, rzucony przez autora światu prosto w świński ryj). Warto przeczytać przed sięgnięciem po opowiadania Ligottiego, gdyż wiele konceptów autora eksploatowanych przez niego w jego twórczości literackiej jest tu uporządkowanych. Mamy okazję prześledzić, skąd się wzięły - co ciekawe, wzięły się na bazie przykładów albo z otaczającego nas świata, albo z licznych i obszernie cytowanych przez autora tekstów filozoficznych bądź około filozoficznych. Autor nie ogranicza się jednak tylko do filozofów - powołuje się też np. na neurobiologię, również podając przypisy.
Jedno trzeba przyznać Ligottiemu - w swojej jednoosobowej krucjacie przeciwko rozumnemu życiu jest konsekwentny. Z cynicznym humorem i ogromną erudycją (przy okazji trzeba nadmienić koniecznie że Mateusz Kopacz po raz kolejny pokazał kunszt tłumacza) obraca swoje pióro przeciwko wszystkim wspólnotom wyobrażonym i rozpaczliwie pragnącym skryć drzemiącą za nimi pustkę abstrakcyjnym pojęciom. Koszmar egzystencji kryje się w naszej jaźni - nawet nie w świadomości własnej jednostkowości, co świadomości bycia rozumną istotą, myślącą abstrakcyjnie i zderzającą się z bezbrzeżną grozą bezcelowej egzystencji. Ligotti wyżywa się na wszystkich bogach, honorach i ojczyznach, obrywa od niego każda większa religia, w tym najbliższy autorowi buddyzm. Autor gani za niekonsekwencję zbyt mało nihilistycznych pisarzy i myślicieli, którzy trwali jeszcze w jakiś ułudach, próbowali maskować grozę świata, zachować jakiekolwiek punkty odniesienia. Autor w swojej bezkompromisowości nie szuka żadnych (nie)możliwych namiastek dróg ucieczki przed koszmarem egzystencji. Pozostawia czytelnika pośród gruzowiska, które przed sięgnięciem po tę książkę było światem wartości tegoż czytelnika. Jadowitość poglądów Ligottiego ma zniewalający urok. Przypadkowy czytelnik, zwłaszcza nie zgłębiający tajemnic bytu, jeśli przebrnie przez lekturę, zostanie zgnębiony i rozbity.
Pojawiają się pierwsze opinie na tej książki - część z nich jest całkiem rozczulająca. To dość niezwykłe, ale nawet wśród ludzi którzy świadomie sięgnęli po tę książkę, pojawiły się opinie, że jest przytłaczająca. Autor nie powiedział niczego, do czego na przestrzeni lat sam bym nie doszedł, na kilku płaszczyznach poszedł kawałek dalej i w innym kierunku, ale w końcu wszystkie drogi zbiegają się w tym samym nigdzie. Lubię takie filozofowanie młotem, zapalczywość argumentacji, zimną pasję.
Oczywiście, wobec tak radykalnej myśli można wytoczyć ciężką artylerię kontrargumentów. Najpoważniejszy z nich - można przyjąć, że uznanie bezsensowności istnienia jest ucieczką przed skomplikowaniem otaczającego nas świata i nieprzejrzystości rządzących nim prawideł. Łatwiej wycofać się z życia i okopać na pozycji własnego radykalizmu, niż próbować, jak to mawiają hurraoptymistyczni trenerzy rozwoju osobistego i znajomi nigdy nie borykający się z mniej lub bardziej uciążliwymi zaburzeniami - wziąć się w garść. Bogata lista problemów zdrowotnych (zarówno psychicznych jak i fizycznych) autora, których on sam zresztą nie ukrywa, zdawałaby się świadczyć na korzyść takiej pseudo-terapeutycznej interpretacji. Jest to jednak samonapędzający się mechanizm - jeśli w pewnym momencie poddasz dekonstrukcji wszystko w co wierzyłeś, poddasz w wątpliwość wszystko co było dla Ciebie jakimkolwiek oparciem - to dotarcie do tego mrocznego objawienia tylko pogorszy Twój stan. Autor zdaje się przewidywać z której strony nadejdą ataki na jego myśl, czy też raczej zrobioną przez niego kompilację myśli pesymistycznej/nihilistycznej okraszoną własnymi doświadczeniami i zaprezentowaną z subiektywnej perspektywy - najprostszy argument przeciwko sprzeciwiającym się jest paradoksalnie najtrudniejszy do obalenia: zostaliśmy uwarunkowani w kulcie życia (możemy w tym miejscu ujednolicić kult życia po śmierci jak i przeciwny mu radosny hedonizm tu i teraz), więc jest oczywiste że cokolwiek uderzającego w nasze uwarunkowania - jeśli przyjmujemy je bezrefleksyjnie z całym bogactwem inwentarza - powoduje agresję i reakcję radykalnego sprzeciwu wobec aktu wrażego ikonoklazmu. Mechanizm stary jak ludzkość.
W kilku miejscach myśl autora tchnie zbytnim nieznoszeniem sprzeciwu, dążeniem do obiektywności. Także w miejscach dyskusyjnych. Polemizowałbym np. z kwestią czy zwierzęta mają czy nie mają świadomości. Liczne dowody świadczą raczej o tym, że jakąś mają (np. przypadki małp nauczonych języka migowego i porozumiewających się z ludźmi za jego pomocą - czyż nie świadczy to o posiadaniu umiejętności abstrakcyjnego myślenia choćby w minimalnym zakresie - jedna z nich nawet nauczyła sama z siebie tegoż języka swoje młode).
W gruncie rzeczy jestem jednym z tych nieprawdziwych nihilistów, miłośników nietzscheańskiego sado-maso (określenie autora, cytat niedokładny), sekciarzy interpretujących myśl Fryderyka tak a nie inaczej i nie znoszących innych interpretacji. Pustka nie jest dla mnie aż tak przerażająca. Świadomość istnienia jest czasem trudna do udźwignięcia czasem, jasne, może nawet zazwyczaj, jak codziennie zdajesz sobie sprawę, że nie wierzysz w nic, żadne obrządki państwowo-religijne ani imprezy rodzinne i tradycyjne cię nie obchodzą, pojawiłeś się na świecie przez jakiś kosmiczny przypadek i wystarczyłoby gdybyś w dzieciństwie dostał zestaw Lego o jakim zawsze marzyłeś by teraz być diametralnie innym człowiekiem, ale tak naprawdę świadomość tego, czym jesteśmy (mięso splątane nie dającym się rozwiązać kłączowatym węzłem gordyjskim Kultury i Natury), jest wyzwalająca. Poza tym nasza samoświadomość "włącza się" nie zawsze - mnóstwo czynności wykonujemy automatycznie - ile razy nie pamiętamy, czy zamknęliśmy mieszkanie wychodząc rano do pracy? A to tylko najbardziej oczywisty przykład, jeden z wielu. Zresztą, samoświadomość to nie tylko świadomość tego, że - upraszając sprawę - wszystko chuj - ale też świadomość tego, że jesteśmy świadomi tego, że wszystko chuj. I tu już budować pomniki trwalsze od spiżu, w zaciszu własnej egzystencji, rozkosznie uwarunkowanej na tysiąc i jeden sposób.


H. P. Lovecraft "Grzyby z Yuggoth i inne poematy niesamowite"

Ostatnimi czasy pojawił się ciekawy trend - za wydawanie autorów powszechnie kojarzonych z horrorem/weird wzięły się wydawnictwa kojarzone z (różnie pojętym) okultyzmem. Najpierw Okultura przekonała się do Ligottiego, a teraz LAShTAL PRESS (pisownia oryginalna) wypuściło zbiorek poezji Lovecrafta.
Wygląda na to, że jak na razie jest to najbardziej user - czy też raczej - profan friendly pozycja tego wydawnictwa, które wypuszcza przede wszystkim pisma thelemiczne i okołothelemiczne, dostępne raczej w niewielkim nakładzie i przeznaczone dla dość - pun intended - hermetycznego grona odbiorców.
Tak naprawdę zupełnie się nie znam na poezji, mimo tego że lubię czasem poczytać zarówno młodopolaków, niemieckich idealistów, francuskich romantyków jak i modernistów krakowskich, futurystów i liczny inny element rozkładowy, ale mam problem żeby faktycznie ocenić wartość danego utworu. Albo "to coś" czuje, coś szarpie jakieś struny gdzieś we mnie, albo nie. Czasem podoba mi się zupełny szajs, a rzeczy przed którymi znający się na rzeczy klękają zupełnie mnie nie ruszają. Sonety i poematy Lovecrafta w tłumaczeniu Krzysztofa Azarewicza są naprawdę bardzo ładne - i, cholera, w sumie to wszystko co mogę o tym zbiorku powiedzieć. Do tego zbiorek jest fantastycznie wydany - złocone brzegi, wstążeczka, obwoluta, itd. Dla fanów Samotnika z Providence pozycja obowiązkowa do nabycia, jak nie jako wartościowy zbiór poezji, to przynajmniej jako ozdoba półki.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Upływający czas #53

Joseph Conrad Opowieści niepokojące oraz Młodość

czwarty i szósty tom dzieł zebranych. Przeczytane jakiś czas temu, jako że to zbiory opowiadań, zlały mi się w jedno.
Dobra literatura ma to do siebie, że niezależnie od tego, czy się zestarzała, a jeśli się zestarzała, to w jakim stopniu, i niezależnie od narracji w obrębie której porusza się autor, pozostaje dobrą literaturą. Jesteśmy w stanie wskazać taką literaturę palcem i powiedzieć hej, to jest dobra literatura, mimo tego, że czytając czasem zgrzytnie się zębami, ale trudno, takie były czasy. Joseph Conrad zazwyczaj mieści się w tak rozumianym przedziale dobrej literatury, przynajmniej jak dla mnie.
Pisanie o przeczytanych książkach po upływie około miesiąca po ich przeczytaniu pozwala na łatwe zweryfikowanie, ile z treści czytelnik właściwie zapamiętał. O ile z Młodości zapamiętałem wszystkie trzy opowiadania, to z Opowieści tylko dwa z pięciu.
I tak, Karain - wspomnienie to opowieść to plemiennym wodzu małej wyspy leżącej gdzieś hen, daleko; gdzieś tak daleko w czasie i w przestrzeni, że, z naszego punktu widzenia, niemalże w jakiejś odległej Nibylandii. Bohater tytułowy zmaga się z demonami przeszłości, zwłaszcza z jednym, z którym związana jest heroiczna opowieść o miłości, zdradzie i poświęceniu. Gdy umiera jego stary mentor-szaman, cywilizacja białego człowieka (o dziwo) przydaje się do czegokolwiek. Bardzo dobry tekst, dający do myślenia, opowieść o sile wiary.
Placówka postępu - dowód na to, że Conrad mimo wszystko nie hołubił bezmyślnie mocarstw kolonialnych, lecz potrafił im dopieprzyć bardzo efektownie, wyśmiewając zdegenerowaną biurokrację, poszukiwaczy przygód z nudów i przypadkowych, zgnuśniałych snobów nie rozumiejących realiów, w których się znaleźli. Tytuł oczywiście jest ironią, gorzką ironią. Podejrzewam, że Conradowi zapewne chodziło o coś innego - o to, że kolonizatorzy faktycznie powinni ten postęp szerzyć, zamiast na pierwszą linię frontu walki z Białymi Plamami Na Mapie wysyłać miernoty i karierowiczów, nie zmienia to jednak faktu, że gorzki morał wypływający z treści można różnie interpretować.
Idioci, Powrót, Laguna - bijcie zabijcie, nie pamiętam. A nie chcę za tym guglać (pewnie są np. na Wolnych Lekturach). Nie pamiętam - to znaczy, że nie było tam nic, co by na dłużej zapadło w pamięć.
Młodość zaś to przede wszystkim Jądro ciemności. Tekst kultowy, w pamięć zbiorową zapadł na tyle mocno, że zapłodnił popkulturę, ze słynnym Czasem apokalipsy na czele. Miałem okazję czytać go w lepszych tłumaczeniach. Z przykrością muszę stwierdzić, że któreś nowsze było dużo bardziej przejmujące, dużo lepiej oddziałujące na wyobraźnię i emocje czytelnika. Mamy tu niejako apoteozę kolonializmu, będącą jednocześnie krytyką chciwości białego człowieka i rozliczeniem z pięknymi deklaracjami skonfrontowanymi z rzeczywistością. Jest duszno, niepokojąco, Nieznane ma twarze członków obcych plemion, dzikich i okrutnych. Morał można zuniwersalizować - poniekąd każdy nosi w sobie swoje własne jądro ciemności, lub przynajmniej jego zalążek/drogę do niego.
Tytułowa Młodość otwierająca Młodość ma zupełnie inny wydźwięk - groteskowy. Absurdalna historyjka opowiada o pierwszym, katastrofalnym rejsie narratora, wspominającego dawne dzieje po latach, przy okazji kolejnego z niezliczonych rejsów.
U kresu sił to przejmująca, ba, całkiem wzruszająca historia o poświęceniu i miłości rodzicielskiej. Także o tym, jak samo życie potrafi zweryfikować plany i wpłynąć na marzenia. Przy okazji jest festiwal narzekania, że kiedyś to oceany były dziewicze, nie liczył się hajs, przyziemne interesiki, tylko przygoda, duma, odwaga, poświęcenie, itd., no wiecie, Wielkie Wartości (i gdzieś tam z tyłu np. kość słoniowa, ale to tylko przypadkiem).

Tanabe Gou Ogar i inne opowiadania (adaptacja opowiadań H.P.Lovecrafta)

Czy da się rysunkami oddać to, co Lovecraft oddał słowami? Po zapoznaniu się z mangą Gou da się odpowiedzieć twierdząco na to pytanie. Opisów rzecz jasna nie ma, zamiast tego mamy charakterystyczną dla lovecraftianskeigo weird fiction rekwizytornię, nawet jeśli przeniesioną w inne realia (otwierająca tomik Świątynia została przeniesiona w czasy IIWŚ, czego chyba tłumacz/wydawca nie zauważył; albo i sam autor uznał, że to w sumie nieistotne, nie mam porównania z oryginałem). Posępne lasy, ciemne zaułki, zapuszczone cmentarze, ruiny pradawnej, nieludzkiej cywilizacji... wszystko dość szczegółowe (poza sylwetkami - żyjących - postaci), dobra gra światła i cienia. W gruncie rzeczy można artyście wypomnieć jedno - siła oddziaływania tekstów Lovecrafta polegała i polega m.in. na tym, że nie wszystko było ukazane wprost. Że największe koszmary były w domyśle. Tu są ukazane wprost, nawet jeśli bez zbytniej szczegółowości. Przez co zarówno Ogar jak i Zapomniane miasto tracą od pewnego momentu wiele ze znanego też z oryginalnych opowiadań nastroju narastającego zagrożenia, stopniowo budowanego przez autora.
Nie jest to najlepsza manga jaką czytałem, nawet w kategorii horroru/weird, ale jak ktoś musi zapoznać się z czymkolwiek co chociaż leżało obok Lovecrafta (jak ja) bo inaczej się udusi, to ten ktoś powinien poczuć się całkiem usatysfakcjonowany.

Jeff VanderMeer Miasto szaleńców i świętych

Opasłe tomiszcze o którym bardzo trudno wyrobić sobie opinię - bo jest bardzo niespójne. Nie tylko pod względem swobodnego folgowania sobie zasadą decorum (w sumie spoko, przynajmniej od Szekspira jej truchło gnije), teksty humorystyczne, parodystyczne wręcz graniczą z mrocznymi wrzutami o sensie istnienia, życiu, itd., ale też pod względem formy. Mamy bowiem do czynienia nie ze zbiorem opowiadań, lecz zbiorem rozmaitych materiałów dotyczących miasta Ambergris. Nie są w tej cegle zawarte zwyczajne opowiadania, lecz też materiały naukowe, propagandowe, historyczne, kulturoznawcze (powiedzmy) ucharakteryzowane na autentyczne teksty rozmaitych autorów związanych z miastem. Do tego stopnia, że rozmaite teksty są wydrukowane inną czcionką, z ambergrisiańskimi stopkami, autor naśladował różne style (co tłumaczowi udało się nieźle). Mamy też zejście na poziom meta - pojawia się zapis przesłuchania z ambergrisiańskiego psychiatryka, gdzie trafia sam VanderMeer (aczkolwiek anonimowo) (jak się, cholera, właściwie pisze jego nazwisko). W przypadku opisów eksponatów muzealnych mamy nawet prawdziwe zdjęcia przedmiotów ucharakteryzowanych na ambergisiańskie/związane z historią miasta.
Pomysł - przedni. W sumie jest to jedno z bardziej rozpoznawalnych dzieł New Weird. Wykonanie - brawo za pomysł. Wizja świata ujmuje swoim rozmachem i skomplikowaniem, pomieszaniem weird z absurdem, z dodatkiem steampunka, zwykłego horroru, anty/utopii, itd. A mimo wszystko zabrakło mi tutaj jakiegoś nieuchwytnego, niesprecyzowanego czegoś, co pozwoliłoby mi spojrzeć na to w innej kategorii niż zbiór przypadkowych elementów spojonych wspólnym światem przedstawionym. Przez niektóre fragmenty, jak bibliografia fikcyjnej pracy Król Kałamarnic przebijałem się na siłę, byleby mieć je już za sobą. Vandermeer pisał lepsze i bardziej dające do myślenia rzeczy (chociażby trylogię Southern Reach by nie szukać za daleko), inni pisarze z tej samej szuflady też dają radę (Melville!), zaś to jest bardziej dla... no właśnie. Dla kogo właściwie?

Zdzisław Beksiński Opowiadania

Przeglądając recenzje w internetach wygląda na to, że jestem chyba jednym z niewielu odbiorców sztuki Beksińskiego, którzy jego próby literacki stawiają równie wysoko jak malarstwo i grafikę.
Jeśli zawsze chcieliście wiedzieć, jak architekt pisałby mroczne, zagmatwane, przypominające senny koszmar lub bad tripa, zapętlone opowiadania, często porzucone w trakcie tworzenia, rozpostarte tylko w ogólnych zarysach na sztywnych stelażach, to sięgnijcie koniecznie po tę pozycję.
Autor roztoczył przed czytelnikiem wizje absolutnie nieludzkie, obce, zimne; z precyzją socjopaty rzucał w czytelnika zapętlonymi, powtarzającymi się schematami wydarzeń, za każdym kolejnym obrotem wzbogaconych o dodatkowe szczegóły - paradoksalnie zaciemniające obraz, niż wyjaśniające cokolwiek.
Mamy tu zgrozę metafizyczną. Chłód bije z gwiazd, z ziemi, z panoptycznych konstrukcji istniejących lub nie, z każdej jednej sytuacji w które niczym pionki na szachownicy autor wrzucił swoich bohaterów. Od pozornie nieistotnych szczegółów potrafił przechodzić do wielowątkowych obrazów, za każdym razem rozpaczając, że pełne poznanie, dotarcie do istoty rzeczy, zrozumienie całego kontekstu tego, co się dziwi jest niemożliwe. W tych opowiadaniach nic nie jest takie, jakim wydaje się na początku. Mamy tu wykorzystanie dość często manifestujących się wśród tego typu prozy rekwizytów (manekiny, marionetki; odbicia lustrzane zaciemniające obraz odbijany, lub wręcz istniejące zamiast czy też poza nim jako takim; wynaturzona, odrealniona, labiryntowa przestrzeń; wątki świata jako gry, bycia odgrywanym, bycia ściśle kontrolowanym przez siły wymykające się zrozumieniu), jak i bardziej autorskie pomysły, wprowadzenie istoty bezsensu, beznadziei, bezformia do uporządkowanej, rozgrywającej się już sceny, której znaczenie zdaje się być nie tylko poza możliwością zrozumienia narratora, lecz czytelnika tym bardziej - pozostają tylko interpretacje.
Autor dał też swój upust niechęci do stechnicyzowanego świata, gadżetów zapośredniczających osobowe doświadczenie, porządkujących ludzkie życie, przenoszących na czas wolny nawyki stadne zaczerpnięte z czasu pracy. Mamy też wyśmianie patriotyczno-militarystycznej propagandy, kilka bardzo gorzkich tekstów w których powątpiewa sens umierania za jakiegoś buca w mundurze pod jakąś flagą.
Niezależnie od surowości zaprezentowanych tekstów, od tego, że są momentami bardzo trudne w odbiorze (raczej nie poczytacie jadąc tramwajem, tu trzeba skupić całą możliwą do skupienia w chwili czytania uwagę na czytanej treści), od tego, że często są to fragmenty, odpryski większej całości która nigdy nie powstała, jest to jak dla mnie ścisła czołówka nihilistycznej grozy, zapisu rozczarowania rzeczywistością jako taką, literackich obrazów strachu przed niemożnością dotarcia do istoty rzeczy, sensu kryjącego się za obrazami, za słowem (i zarazem fascynacji tą niemożnością). To nie jest fantastyka, to metafizyczny (i trochę epistemologiczny zarazem) horror.

czwartek, 19 listopada 2015

Upływający czas #52 (narzekanie na wszystko)

Narzekanie na decyzję World Fantasy Convention

Zazwyczaj tak jest, że ktoś chce dobrze, a wychodzi jak zwykle. Niepotrzebna awantura ze statuetkami World Fantasty Awards jest idealnym przykładem ilustrującym tezę.

Dla przypomnienia, chodziło o to, że ktoś przypomniał sobie, iż Lovecraftowi zdarzało się pisać dosyć toporne i obrzydliwe teksty o ludności czarnoskórej, nie anglosaskich imigrantach, itp. Uznano więc, że popiersie przedstawiającego wrażego rasistę (nawet jeśli był to wraży rasista przedstawiony w stylu jednego spośród jego okropieństw) nie powinno być przyznawane jako nagroda, szczególnie że poszczególni uhonorowani pisarze of colour zaczęli zgłaszać zastrzeżenia.

Sytuacja jest o tyle skomplikowana, że Lovecraft faktycznie był rasistą, nawet jeśli pod koniec życia złagodził swoje poglądy i przestał odwoływać się do nich we własnej twórczości. Ktoś bardzo wyczulony mógłby zasugerować, że lęk Samotnika z Providence przed biologiczną degradacją i cywilizacyjnym kolapsem miał podłoże rasistowskie, trzeba jednak mieć na uwadze szerszy kontekst - czasy w których autor żył, zajmowane przez niego miejsce na drabinie społecznej, poglądy które tam i wtedy były uznawane za zwyczajne. Zastane uwarunkowania nie są czymś, nad czym większość ludzi się zastanawia, szczególnie jeśli cały ich świat wygląda jak wygląda. Lovecraft był mądrym gościem, więc świat mu się trochę rozszerzył na przestrzeni lat. Raczej o tym należałoby pamiętać, niż o tym, że zdarzało mu się pisać bzdury w ciągu pierwszych lat pisarskiej aktywności.
Gdybyśmy chcieli prześwietlić wszystkich uznanych klasyków dowolnego poletka literatury czy sztuki jako takiej pod kątem zgodności ich poglądów z partykularnymi prawdami/pojęciami uznanymi za takowe prawdy tu i teraz, zostalibyśmy z niczym, z absolutnie poszatkowaną kulturą czy filozofią. To przykre, że sami autorzy jak i krytycy literaccy nie potrafią odróżnić twórczość od tworzącego (a i samą twórczość powstającą nie raz na przestrzeni wielu lat traktują jako monolit), i że pozwalają na krzywdzące spłycanie twórczości Lovecrafta do prymitywnego rasizmu, piętnują go za to, że myślał tak jak ogół społeczeństwa w jego czasach. Siła uwarunkowań której podlega każdy jest ogromna. Lovecraft nawet jako ateista i socjalista (tak się określił pod koniec życia, po przejściu przez okres strachu przed klasami społecznymi usytuowanymi niżej niż jego własna pozycja) pielęgnował sposób bycia statecznego, nowoangielskiego dżentelmena. Protestancki sposób myślenia o wspólnocie lokalnej pozostał w nim do końca, wiele razy w jego opowiadaniach przewija się motyw odludków i pustelników, odseparowanych osiedli lub pojedynczych domów zamieszkanych przez ludzi nie integrujących się z lokalną, porządną społecznością.
W obronie Lovecrafta stanął chyba główny obecnie popularyzator jego twórczości i jego biograf, Hindus Sunand Tryambak Joshi (znany lepiej po prostu jako S. T. Joshi). Joshi zawsze argumentował, że dla Lovecrafta głównym koszmarem był koszmar kosmicznej otchłani, obojętnego, obcego człowiekowi kosmosu, przekraczającego ludzką zdolność poznania. Cała reszta to elementy poboczne i wtórne wobec tej jednej myśli, powracającej w wielu formach, kształtach i aspektach. Joshi zareagował żywiołowo, jak napisał na swoim blogu, zwrócił swoje statuetki World Fantasty Award i wyraził nadzieję, że nigdy nie będzie do nagrody nominowany. Streszczenie poglądów Joshiego nt. Lovecrafta można znaleźć np. w tym wywiadzie, całkiem świeżym.
Wśród krytyków decyzji WFC jest też Caitlin R. Kiernan, inspirująca się Lovecraftem pisarka o mało prawicowych przekonaniach (sama o sobie na swoim koncie na Twitterze pisze humanist & atheist, liberal [w sensie amerykańskim], lesbian, environmentalist), autorka m. in. wydanej także i w Polsce Tonącej dziewczyny.

Swoją drogą, mimo moich znacznie bliższych lewicy niż dowolnie pojętej prawicy przekonań, sam bardzo lubię myśl takich filozofów jak Heidegger (swego czasu członek NSDAP), Nietzsche (jedna spośród nieskończenie wielu interpretacji jego myśli zainspirowała w jakiejś mierze nazizm), Oswald Spengler (w Zmierzchu Zachodu zawarł kilka bardzo interesujących koncepcji, niejako przywrócił światu koncepcję czasu kołowego, a tytułową myśl zawartą w książce można interpretować rozmaicie - również w zupełnie przeciwny autorowi sposób), czy Ernst Jünger, fascynująca postać, myśliciel zawsze kroczący własną drogą, autor m.in. szalenie inspirującej w kategoriach ogólnożyciowych książki Eumeswil, autor nadal z grubsza aktualnych rozważań o istocie techniki i jej wpływie na rolę i funkcjonowanie państwa. Bardzo lubię twórczość autorów takich jak momentami faktycznie już zramolały Joseph Conrad, w przypadku którego raz na jakiś czas zdarza mi się zazgrzytać zębami gdy pisze coś o ludożerstwie autochtonów takich czy innych lub inne pierdoły charakterystyczne dla dyskursu kolonialnego, czy jak np. Hanns Heinz Ewers, który oprócz opowiadań i powieści weird fiction ma na swoim koncie np. m.in. hagiografię wczesnego nazistowskiego męczennika Horsta Wessela (podobnie jak Jünger, tyle że z innych powodów, niedługo potem poróżnił się z nazistami i wylądował na cenzurowanym).


Narzekanie na wynik wyborów

OK, są plusy - pewien dziad w muszce wylądował pod progiem, a konglomerat Kukiz '15 to zjawisko sezonowe, taki prawicowy odpowiednik Twojego Ruchu (aż przykro się robi, że całkiem porządni ludzie jak Kornel Morawiecki marnują się w tym czymś). SLD także wylądowało pod progiem - niechże te konserwatywne sieroty po PRL-owskim aparacie biurokratycznym, wrzód na scenie politycznej, fani podatku liniowego, ludzie odpowiedzialni za amerykańskie obozy koncentracyjne w Polsce, ratyfikację konkordatu, eksmisje na bruk w końcu poniosą raz a dobrze polityczną śmierć. Szkoda trochę ich przybudówek - najbardziej PPSu - ale i tak nikt od nich by się nie dostał. Nie płaczę też po Zielonych - sam jestem co prawda w dużej części zielony, ale z drugiej strony nie mam nic przeciwko energii atomowej, GMO jako takiemu czy innym przejawom rozwoju technologicznego - ingerencja w genom człowieka też jest spoko jak dla mnie, do tworzenia na poziomie komórkowym hybryd ludzko-zwierzęcych również nic nie mam; oczywiście jestem za in vitro, aborcją, eutanazją i cyborgizacją człowieka. Zawsze niepokoili mnie też antyszczepionkowi wariaci orbitujący wokół Zielonych (kilkoro takich psycholi było też u Kukiza).
Razem załapało się na subwencję. Nie spieprzcie tego. Nawet dobrze, że nie weszli do sejmu już w tym roku - bez doświadczenia parlamentarnego bardzo szybko zdegenerowaliby się w nieznanym środowisku. A tak to jest trochę czasu na edukację i przygotowanie odpowiednich kadr. Pojawiające się głosy, że głosy na Razem odebrały głosy ZLewowi upraszczają sprawę - wbrew pozorom elektoraty tych partii nie pokrywają się. Ja sam w życiu nie zagłosowałbym na cokolwiek z SLD w składzie, takich jak ja było bardzo wielu. Widziałem w mediach społecznościowych narzekanie wyborców i członków ZLewu, że Razem to plugawe lewactwo, więc wśród tego elektoratu popularność nowo powstałej partii raczej jest niewielka. W Polsce mamy skrajnie złe warunki do rozwoju jakiejkolwiek lewicy - w dyskursie pojawiają się hasła jeszcze kilka lat temu uznawane wprost za neonazistowskie - tym bardziej więc cieszy szansa na rozwój normalnej lewicy (która w jakimkolwiek normalnym kraju byłaby ciut na lewo od centrum - u nas jest powszechnie utożsamiana ze stalinizmem, GUłagami, strzałami w tył głowy, sadzeniem brzóz pod Smoleńskiem; przy okazji okazało się również, że mało kto ogarnia jak działa progresja podatkowa).
Sejm poprzedniej kadencji był zdominowany przez złodziei - sejm tej kadencji jest zdominowany przez ludzi sfrustrowanych, znerwicowanych, mających rozmaite problemy ze sobą i światem. To przykre, że złodzieje pilnują psycholi, by się nie rozzuchwalili, a psychole pilnują złodziei, by nie nakradli za dużo - cóż, jaki kraj, takie checks and balances.
Dlaczego obecny rząd to katastrofa - zapisano już wystarczająco wiele stron na ten temat, każdy kolejny dzień dostarcza nowych przykładów, nie chcę się powtarzać ani niepotrzebnie denerwować czymś, na co nie mam wpływu. Od przyszłości staram się oczekiwać jedynie immanentyzacji eschatonu i tysiącletniego królestwa Antychrysta na ziemi.


Narzekanie tak po prostu, na świat, religię i politykę

W gruncie rzeczy do moich około-lewicowych przekonań dotarłem na przestrzeni lat z zupełnie innego kierunku, na zasadzie postępującej negacji tego wszystkiego co wcześniej uważałem za słuszne. Zawsze rozwijałem swoje poglądy w oderwaniu od konkretnych środowisk reprezentujących zbliżone punkty widzenia, nigdy nie potrafiłem odnaleźć się w dowolnej grupie okopanej na danym stanowisku. Nic tak nie ogranicza jak przynależność gdzieś i konieczność podzielania (przynajmniej werbalnego) ogółu poglądów za jakimi opowiada się grupa jako taka. Przynależność gdziekolwiek bywa o tyle inspirująca, że posiadanie własnych poglądów to ciągle trwający proces, rozwijający się w zależności od naszych reakcji na poglądy innych. Nie ma jednej prawdy, wszytko podlega ciągłej falsyfikacji, a wszystkie nienaruszalne wartości to martwe pojęcia, poddawane ciągłemu redefiniowaniu na przestrzeni lat. Jedyne co jest ponadczasowe i niezmienne, to głupota.
Pod tymi wszystkimi Bogami, Honorami, Ojczyznami czai się tylko rozpaczliwy strach przed nieprzyjaznym światem, maskowany za pomocą tych pojęć. Jest to tylko i wyłącznie próba nadania sensu ogólnej beznadziei, ukonstytuowania samego siebie w pewnych szerszych ramach, podniesienie się na duchu i uratowanie resztek własnej wartości. Dla mnie jest to coś zupełnie niepotrzebne i szkodliwe. Stoję na stanowisku że znacznie lepiej sprawdziłoby się masowe odrzucenie tych złudzeń i spojrzenie w otchłań czającą się w głębi każdego abstrakcyjnego pojęcia i wyobrażonej wspólnoty. Jestem za odrzuceniem wszelkich religii i podziałów kulturowych, bo i tak kiedyś wszyscy umrzemy a za kolejne 100 lat nikt nie będzie o nas pamiętał, nie ma po co się rozdrabniać na coś, co wobec nas jest zewnętrzne. Narody rodzą się i umierają, świat zawsze był tyglem ras, religii, kultur, wczorajsze imperia pojutrze zostaną wymazane przez czas z ludzkiej pamięci, wczorajsi bogowie pojutrze stają się zakurzonymi eksponatami muzealnymi a groza egzystencji uwolnionej spod bagażu uwarunkowań, gdy nie się jej jak zracjonalizować lub zakryć czymś, zawsze pozostaje taka sama dla każdego, niezależnie od rasy, religii, przynależności do kręgu kulturowego.

Z drugiej strony mam dystans też do lewicy jako takiej - moje poparcie dla Razem nie oznacza, że z wszystkim co reprezentują się zgadzam, po prostu uważam, że dobrze by było, żeby równowaga w dyskursie została przywrócona, żeby chociaż nieco zwolnić na kursie kolizyjnym, a oni na chwilę obecną nadają się do tego najlepiej i mają największe szanse na rozwinięcie się.
Niezależnie od tego, że bardzo sobie cenię Marksa (Zandberg z Razem miał spoko koszulkę kiedyś), a i u Trockiego w Zdradzonej rewolucji padło wiele celnych spostrzeżeń (np. to nie polska prawica jako pierwsza przewidziała, że warstwa biurokratyczna zarządzająca środkami produkcji stanie się po upadku niewydolnego systemu nowymi kapitalistami), podobnie jak u zachodnich kontynuatorów nurtu, najbardziej moje poglądy opisuje obecnie fragment z Thomasa Ligottiego, z niedostępnego już w internecie wywiadu, w którym stwierdził on: These days I don’t mind being called a nihilist, because what people usually mean by this word is someone who is anti-life, and that definition fits me just fine, at least in principle. In practical terms, I have all  kinds of values that are not in accord with nihilism. For example, I politically self-identify as a socialist. I want everyone to be as comfortable as they can be while they’re waiting to die. Unfortunately, the major part of Western civilization consists of capitalists, whom I regard as unadulterated savages. As long as we have to live in this world, what could be more sensible than to want yourself and others to suffer as little as possible? This will never happen because too many people are unadulterated savages. They’re brutal and inhuman. To, że taki wywiad miał miejsce, można sprawdzić tutaj. Jakby ktoś chciał całość, służę zachowaną w .doc zawartością.
W gruncie rzeczy nie zgadzam się z przyjętymi przez niego definicjami - sam określam się jako nihilista, ale dla mnie jest to stanowisko normatywne uznające brak treści za pustymi pojęciami/obrazami (skrzyżujcie Stirnera z Baudrillardem), niemożność pełnego poznania przy jednoczesnym dążeniu do niego, materializm, relatywizm sprowadzający się nie tyle do uznania wszystkich kultur, religii, zwyczajów, itd., za równe i równie fajne, lecz sprowadzający się do uznania wszystkich religii, zwyczajów, tradycji, dorobków kulturowych takich czy innych kręgów za zupełny bezsens, niepotrzebny balans obarczony setką i jednym tabu, tworzący napięcia między kulturą a naturą, umiejscawiający nas określonym w kontekście historycznym, kulturowym, itd. gdy tymczasem każdy taki kontekst jest równie istotny co kręgi rozchodzące się po powierzchni zamulonej kałuży. Subiektywizm prowadzi do indywidualizmu, ale zakładając, że jednostkowość jest urojeniem, bo pod uwarunkowaniami nie ma w nas niczego poza chaosem nieświadomości i mniej lub bardziej wypartymi instynktami, nie ma w nas żadnych treści pochodzących autorsko od nas samych, ani jednej naszej własnej myśli (wliczając w to słowa, które właśnie piszę) to jedynym rozwiązaniem jest kolektywizm ukierunkowany na tworzenie nowych uwarunkowań, nowych relacji społecznych wywołujących określone reakcje we wchodzących w jego skład indywiduach. A skąd indywidua mają dojść do subiektywnych objawień otchłani tkwiącej w samej istocie naszego świata? Cóż, to świetne pytanie. Niezależnie od tego, jaka jest odpowiedź na nie (doświadczenia transgresywne, odpowiednia edukacja, zbiorowy trans, zaburzenia psychiczne i emocjonalne, obozy reedukacyjne, itd.), z całą pewnością mogę stwierdzić, że absolutną katastrofą jest masowe utożsamienie kłącza uwarunkowań ze swoją własną istotą.
A i życie to ja w sumie lubię. Czasem to trochę masochistyczna przyjemność, ale skoro już jestem tu i teraz, to chcę mieć z niego co mogę. Być może po lekturze Spisku przeciwko ludzkiej rasie zniuansuje to podejście. Antyludzki pesymizm jest jednak mi obcy. To pesymizm ezoteryczny, mój jest egzoteryczny. Powolne, heroiczne stawanie się rozczarowanym, zgorzkniałym cynikiem jest fascynującym doświadczeniem.


Tzw. Państwo Islamskie dzięki ostatnim zamachom terrorystycznym w Paryżu zrealizowało swój cel - w zadupiastych państewkach półperyferyjnych, rynkach zbytu dla wielkich korporacji i zagłębiach taniej siły roboczej, praktycznie pozbawionych własnej nauki i w pełni podporządkowanych swojej roli w ramach współczesnej formy systemu kapitalistycznego (np. w Polsce) gwałtownie wzrosły nastroje antyimigranckie (może nawet nie tyle wzrosły, co utrwaliły się) - przez co wspólne rozwiązanie problemu na szczeblu europejskim najprawdopodobniej nie będzie już możliwe (załóżmy optymistycznie, że wcześniej mimo wszystko byłoby, a w każdym razie byłoby bardziej prawdopodobne). Niezależnie od tego, czy ostatecznie przyjmiemy uchodźców, czy nie (zresztą, w tym naszym siermiężnym bogoojczyźnianym call-center-syfie i tak mało który uchodźca chciałby zostać, a i całkiem sporo tubylców już wyjechało lub ma wyjazd w planach; czasem sam się nad tym zastanawiam, ale wszędzie gdzie wydaje mi się że jest spoko jest cholernie duża Polonia), czy cała Europa wzmocni wewnętrzne granice, i tak jak zawsze najbardziej dostaną po dupach zwykli, szarzy ludzie. Jakakolwiek decyzja w sprawie nie zostałaby podjęta, jak zwykle najbardziej odczują jej skutki niewinni. Poza tym jest zupełnie oczywiste, że zamachowcy idący na zmarnowanie i na rozpirz brali ze sobą swoje paszporty, które dziwnym trafem przetrwały cały ten rozpirz nienaruszone. Jak w ogóle można w to wątpić.

Tymczasem mamy naszych własnych fundamentalistów. Chciałbym móc zachować metahistoryczny dystans do bieżącej polityki, olać ją, skupić się na czymś interesującym i rozwijającym, ale niestety nie mogę, bo lada chwila ta polityka może wejść z butami we wszystko, co dla mnie jest właściwe i (subiektywnie) słuszne. Wobec sympatyków i członków umundurowanych kanap na prawo od PiSu odczuwam niechęć na poziomie fizjologicznym, coś jak bohater Lovecrafta na widok mieszkańców Innsmouth. Przeglądając zdjęcia z tegorocznego marszu niepodległości skojarzenia z tolkienowskimi orkami narzucały się same. Lub z hordami Nadleśniczego z Na marmurowych skałach Jüngera, plugawiącymi uczucia patriotyczne i poczucie narodowej wspólnoty (tzn. akurat jedno i drugie jest mi obojętne, ale gdyby nie było obojętne, to tak bym to odczuwał, jaki degenerację i spustoszenie). Mamy do czynienia z barbarzyńcami kultywującymi prymitywny kult siły, uznających ślepą przemoc za świetny sposób rozwiązywania politycznych sporów. Najlepiej w paru chłopa oklepać kogoś przypadkowego, z pewnością rozwiąże to wszystkie problemy z którymi ten kraj się boryka.
Poniekąd jest mi ich wszystkich trochę szkoda, brak perspektyw popchnął ich w takie a nie inne poglądy, jeśli jednak ktoś chce wpieprzyć się z butami w moją niewiarę i relatywizm, nie ma na to mojej zgody, niezależnie od tego, jakie są i skąd się wzięły jego motywacje, niezależnie od tego jak bardzo przesrane miał w życiu. Mój brak prawdy jest dla mnie partykularną prawdą.
Mój brak wyrozumiałości wobec pewnych zwyczajów różnych grup etnicznych (np. Romów) i religijnych (np. muzułmanów, wyznawców Judaizmu, katolików) uznanych subiektywnie przeze mnie jako szkodliwe dla nich samych i postronnych jest, rzecz jasna, mało lewicowy, ale jakoś niespecjalnie się tym przejmuję. Niech już powstanie w końcu ten cholerny rząd światowy i rozpocznie ogólnoplanetarny plan laicyzacji, zniesienia tradycji, ujednolicenia obyczajów, itd.

poniedziałek, 16 listopada 2015

"Marzenie spowite smogiem" w "Histerii"

W listopadowej Histerii (numer XI) ukazało się moje opowiadanie o wszystko mówiącym tytule Marzenie spowite smogiem. Zin jest do ściągnięcia (rzecz jasna za darmo) stąd.

Marzenie to zapis postępującego rozczarowania pewnym miastem, zarówno miastem jako takim jak i panującą w nim atmosferą (dowolnie rozumianą). Trochę na doczepkę jest to również zapis postępującego rozczarowania tak po prostu, światem, społeczeństwem, tyranią abstrakcyjnych pojęć.
Stylistycznie najbliżej temu do współczesnego weird, ale nie będę się kłócił jeśli ktoś podda to zaszufladkowanie w wątpliwość.
Samo opowiadanie ma z dwa lata, pierwotna wersja miała trafić do pewnej antologii, ale ostatecznie nie trafiła. Od wersji opublikowanej tutaj różniła się tym, że było w niej wylane na pewne miasto o kilka stron jadu więcej. Jeśli dorobię się kiedyś jakiegoś zbioru opowiadań Karol Zdechlik: The Early Years, to na pewno znajdzie się w nim przegadana, przeintelektualizowana i przytłaczająca nagromadzeniem opisów pierwotna wersja.

sobota, 7 listopada 2015

"Sezon Grzewczy"

Sny, lęki i zwłoki znalezione pod osiedlowym sklepem to bardzo mocno bijące źródła inspiracji. Monopolizacji niedobrych literek przez moją skromną osobę ciąg dalszy, krótki tekst przeczytać możecie tutaj.

piątek, 16 października 2015

"Wybudzenie"

Posiadanie pomysłu na książkę nie zawsze skutkuje jej napisaniem. Niby truizm, a jednak trochę boli. Ba, co tam na książkę. Rozpisałem sobie, co znajdzie się w której części trylogii.
A jak przyszło do zrealizowania zamysłu, wyszło raptem kilka stron.
I te kilka stron można przeczytać tutaj.
Kolejne moje opowiadanie należące do nieformalnego cyklu "ale o co chodzi".

niedziela, 11 października 2015

Upływający czas #50

Carlton Mellick III Razor Wire Pubic Hair

Carlton Mellick III to jeden z najbardziej znanych autorów bizarro, będący z gatunkiem od samego początku; w sumie jest to jeden z jego pierwszych kodyfikatorów - czy też twórców - zwał jak zwał.
Tytuł sugeruje, co może czaić się na stronach tej nowelki, ale już pierwsze strony wyprowadzają z błędu - włosy łonowe z drutu kolczastego to najmniej dziwaczny element świata przedstawionego.
Mamy tu bliżej niedoprecyzowane post-apo, Seksmisję na ciężkich prochach, resztki tkwiącej we wtórnym barbarzyństwie cywilizacji kobiet (i post-kobiet) hodują post-ludzkie istoty o wielu męskich i żeńskich genitaliach w charakterze zabawek erotycznych (zużyte idą na przemiał, na jedzenie), wyniszczoną ziemię przemierzają gangi gwałcicielek (oprócz cip parowych/pneumatycznych mają jeszcze m.in. noże), itd. Absurdalnie sadystyczne ruchanie głównego bohatera mającego cipę i dwa penisy nie stanowi jednak głównego sensu i przesłania książki. Główny bohater bowiem nie chce zostać zdegradowany do roli żywego dildo i zastanawia się, czy posiada duszę. Gdzieś tam w tle jeszcze sam Bóg, kobieta o kilku ramionach i dziesiątkach cip na całym ciele, gigantyczne chodzące cipkoidy, żywe budynki mające - tak, zgadliście - cipy i dupy, inkubator wypluwający gotowe dziecko w kilka minut (wcześniej musiał je - hmmh - wylizać z nosicielki, itd. Dawno nie czytałem czegoś takiego, gdzie słowa fuck i cunt używane byłyby z taką częstotliwością. Trzeba mieć nielichą wyobraźnię, by coś takiego wymyślić. Chylę czoła przed mózgiem, który wykreował taki świat przedstawiony.
Generalnie dobrze się bawiłem, polecam. W Polsce chyba nie do dostania, ale w internetach jest mnóstwo pirackich ebooków.


Clive Barker Księga krwi, t. III

Klasyk z Phantom Pressu, polecam prowincjonalne biblioteki, jak czasem pozbywają się części książek, to niepotrzebne im oddają za darmo.
Barker jak to Barker - dużo seksu i przemocy. Gość miał fajne pomysły (nowotwór, który przeżył swojego właściciela i w celu zabijania przypadkowych ofiar wykreował swój mały świat fantomów na bazie wyświetlanych filmów w kinie, gdzie zginął jego nosiciel; duch wrobionego w branżę porno księgowego wnika w prześcieradło, które w kostnicy położono na jego zwłokach, itd.), które położyło drętwe tłumaczenie i, ogólnie rzecz ujmując, daremna jakość wydania. Od dłuższego czasu słyszę plotki, że ktoś ma wydać Księgę krwi w jednym tomie i nowym tłumaczeniu, byłby to bardzo dobry pomysł. Nie ukrywam jednak, że w takim rodzaju horroru czegoś mi brakuje. Jakiegoś zamysłu sięgającego gdzieś głębiej, za te wszystkie w sumie proste, sensacyjne historyjki wykorzystujące czasem taki czy inny nietuzinkowy pomysł. Dobra rzecz, ale czytadło.


Kathe Koja Zero

Ok, tłumacz (czy kto tam podjął decyzję o takim a nie innym polskim tłumaczeniu) trochę zaszalał - org. The Cipher. I tak dobrze, że nie Dziura.
Twórczość tej jednej z najważniejszych współczesnych autorek horrorów jest w Polsce praktycznie nie znana (pozdrawiam wydawnictwa zasrywające półki sieciówek n-tymi wydaniami Kingów, Mastertonów, Chujów-Mujów), także mnie była znana jak dotąd głównie z opowieści. Blurb na okładce zestawił ją z Barkerem - cóż, pod względem ładunku emocjonalnego, jaki obie książki wzbudziły we mnie w czasie lektury, Księga krwi nie umywa się do książkowego debiutu autorki (info za wiki), Zera. I tu, i tam mamy seks i przemoc, i tu i tam mamy czarny humor, a jednak książka której akcja rozgrywa się praktycznie w jednym miejscu (schowku na miotły i środki czystości) okazała się bardziej angażująca i poruszająca jakieś struny, jakie jeszcze gdzieś tam we mnie zostały.
Ot, w schowku na miotły i środki czystości w zapyziałej kamienicy otwiera się Dziura. Wiedzie ona nie wiadomo gdzie, nie wiadomo czym jest. Wraz ze swoją sporadyczną dziewczyną główny bohater stopniowo odkrywa, że Dziura wpływa na wrzucane do niej przedmioty oraz zwierzęta. TL;DR - sytuacja bardzo szybko wymyka się spod kontroli, do mieszkania głównego bohatera wpieprza się z butami coraz więcej rozmaitych świrów i awangardowych artystów (na jedno w sumie wychodzi) mających wobec Dziury własne plany... Czasem co prawda miałem tej książki dość, powtarzałem sobie a wejdźże ktoś w końcu do tej cholernej dziury, bo ileż można, ale i tak nielicho się bawiłem. Trafia się w antykwariatach i u ulicznych sprzedawców.


Dawid Kain Punkt wyjścia

Świetna, zakręcona historia, do tego zakręcona w moją stronę (niekończący się spór, czy język stwarza obiekty w przestrzeni przez ich nazwanie, czy rzeczy mają nazwy; czym właściwie jest język, co i w jakim stopniu możemy opisać) z jednym minusem - język, jakiego używa jeden z bohaterów (a właściwie to... a, nie będę spoilerował, chociaż książka ma swoje lata, więc pewnie kto czytał to pamięta) jest nieautentyczny. Mieszanina rozmaitych zwrotów rozmaitych - tak to nazwijmy - grup użytkowników razi wplecionymi zwrotami z obcych sobie światów, lub używanych niegdyś. Ale i tak brawa dla autora, że mu się chciało.
Do tego seks i przemoc. I ciekawa intryga. I klub BDSM. I autor na końcu niszczy Kraków, a właściwie generuje w nim coś w stylu - pierwsze skojarzenie - epidemii Crossed.


Jeff Vandermeer trylogia Southern Reach: Unicestwienie, Ujarzmienie, Ukojenie

Fun fact: książki te były dodawane (ok, nie wiem czy wszystkie, ale pierwszy tom na pewno) do Pani Domu (czy czegoś w tym guście, nie jestem z tym sektorem na bieżąco).
Jakie to dobre. Kurde. Wspaniale napisane, wspaniale przetłumaczone, do tego jeszcze świetnie dobrana szata graficzna za którą odpowiada Patryk Mogilnicki.
Czego tu nie ma. Są i poplątane ludzie losy, i historia o pierwszym kontakcie z... no właśnie, z czymś na pewno, ale kwestią dyskusyjną jest, z czym właściwie, i próby udowodnienia sobie czegoś, i próby poznania siebie, i melancholia, i nie możność poradzenia sobie ze swoimi wspomnieniami, i cholernie nieprzyjazne, obce środowisko - obce i czyste, dodajmy. Nasz ziemski ekosystem, tylko... rozszerzony. Strefa X, w której Przed Laty Coś Się Stało. Ogrodzony, ściśle kontrolowany teren, nad którym pieczę sprawuje tajna rządowa agencja - Southern Reach. Wbrew oficjalnej propagandzie, Strefa jest odporna na zdradzenie swoich sekretów. Mechanizmy działania rozgrywających się w niej procesów pozostają niezbadane. Pozostają tylko niesprawdzalne hipotezy formułowane przez pracowników naukowych o coraz gorszej kondycji psychicznej. Kolejne ekspedycje badawcze zapuszczające się w zamknięty obszar wyruszają na zmarnowanie. Strefa albo odsyła ich członków - albo odsyła ich duplikaty.
Do tego autor siedzi w bliskich mi tematach - dziwne rzeczy dzieją się z materią, ludzie się zmieniają, rzeczy się zmieniają, świat się zmienia, panta rhei. Ponadto wychwyciłem znajome nuty w czasie czytania - dopiero po dotarciu do Podziękowań przekonałem się, jak bardzo znajome - Vandermeer wprost przywołuje Baudrillarda (postmarksista, postmodernista) i The Derrick Jensen Reader (Derrick Jensen to trochę świr, ale jednak sympatyczny w gruncie rzeczy anarchoprymitywista).
Formalnie nie jest to horror (aczkolwiek jak na fantastykę jest to fantastyka wyjątkowo posępna, bliska weird pod względem egzystencjalnego ciężaru), ale jak czytałem gdy byłem sam w mieszkaniu, przy plumkającym w tle dark ambiencie i zapadającym zmroku, czułem się nieswojo. A to jest naprawdę coś, generalnie mało który książkowy - szeroko pojęty - horror jest w stanie wywołać u mnie niepokój.


Ziemowit Szczerek Siódemka

znów ebook, ale tym razem legalny - z którejś z ostatnich edycji bookrage.
Autor ma kontrowersyjne - jak na Kraków i jak na ten kraj - poglądy, znaczy się, wyśmiewa i nazywa po imieniu wiele naszych współczesnych wad narodowych, chociaż ja tam od dawna do żadnego narodu się nie poczuwam, chyba, że pod względem przynależności do języka, no ale to jest efekt kosmicznego przypadku, więc w gruncie rzeczy też nie jestem z nim jakoś szczególnie zżyty. Tak czy owak, jest tu więc kpina z bogoojczyźnianości najpodlejszego sortu, ze szlachtomanii samozwańczych potomków husarii, z kuców, z tzw. turbosłowian (w ogóle fajnie że autor zauważył zjawisko, samo w sobie będące na jednym poziomie prawdopodobieństwa z teoriami o reptilionach), jest bezlitosne wypunktowanie polskiego bezformia, umiłowania przypadkowości i chaosu. Autor stawia tezę, nie pierwszy zresztą raz, że współczesna Polska nie ma żadnego czynnika spajającego, bowiem nie wykształciła się żadna konkretna kultura mająca odbicie w stylu architektonicznym, w zagospodarowaniu przestrzeni. Że uganiamy się w kółko za cieniami wydobytymi z historii w celach autoterapeutycznych. Autor stawia momentami bardzo gorzkie tezy, nie sposób jednak nie odmówić mu racji - w jednym tylko się nie zgodzę - Kraków jest ostatnim chyba miejscem w tym kraju, gdzie można uciec przed Polską. Jest to miasto, w którym Polska wylewa się z każdej studzienki, która opada na autochtonów i przyjezdnych w szaroburym smogu, która zakwita na ścianach kanionów blokowisk tysiącem napisów w stylu "SEBA ROZJEBAŁ SIĘ NA PSACH".
A wracając do Siódemki - chodzi rzecz jasna o drogę siódemkę. Jest ona personifikacją Polski, tę czarną dziurą pośród ściany wschodniej, zachodniej, północy i południa, tym miejscem, gdzie jest wszystko i gdzie zarazem niczego nie ma. Z Krakowa do Warszawy jedzie Paweł, śpieszy się na Bardzo Ważne Spotkanie. Po drodze zderza się jednak z Polską, z przejaskrawionymi absurdami naszej rzeczywistości, spotykają go sytuacje iście surrealistyczne, nie ma lekko, płoną samochody, trup ściele się gęsto, a ostatecznie... wybucha wojna.
Czytałem już kiedyś Szczerka (Przyjdzie Mordor i nas zje) (o rany, to już ponad rok temu było, jak ten czas leci), Siódemka jest nawet lepsza.


Kazimierz Banek W kręgu Hermesa Trismegistosa

Ok, nadmieniam o tym tylko z kronikarskiego obowiązku, bo nie mam kompetencji by ocenić tę pozycję pod względem merytorycznym. Autor ma przed nazwiskiem prof. dr hab., przez lata był dyrektorem Instytutu Religioznawstwa UJ.
Jest to pierwsze sensu stricte naukowe opracowanie nt. hermetyzmu jakie czytałem, dla laika jest świetną odtrutką na rozmaite pierdoły na ten temat, od jakich się roi w internetowych depozytach wiedzy tajemnej czy w publikacjach na ten temat poczynionych przez najróżniejszych świrów współczesnych i historycznych. Autor rozprawia się z najpopularniejszymi mitami, poddaje rzeczowej, przekrojowej analizie kontekst społeczny oraz historyczny w jakim narodził się hermetyzm, ścieranie się wpływów helleńskich, egipskich i żydowskich. Przy okazji stawia tezę, że Mojżesz był egipskim magiem.
Generalnie bardzo polecam, mnóstwa szalenie interesujących rzeczy się można dowiedzieć, tym bardziej, że w "dyskursie szkolnym" o Hermesie Trismegistosie zupełnie nic nie było, a był to jeden z większych kultów starożytności bliskowschodniej, południowoeuropejskiej i północnoafrykańskiej. Kult kontynuowany w jakimś stopniu i w jakimś sensie po dzień dzisiejszy.


Wsie - Wsie, BDTA 2015

Jeśli zastanawialiście się kiedyś, jak mógłby brzmieć polski odpowiednik wspólnych płyt Current 93 z Thomasem Ligottim, to już wiecie, o tutaj jest odpowiedź. Do szumiąco-szurająco-trzaskliwego tła, będącego ni to zapętlonymi, poprzerabianymi field recordings z nawrzucanymi samplami czy bliżej nieokreślonymi dodatkowymi odgłosami, monotonny głos relacjonuje swoje wrażenia z wizyt w różnych wsiach. Wrażenia podane jakby mógł je podać niezależny obserwator. A wsie o których opowiada są surrealistyczne, groteskowe, absurdalne. Podobnie musiały brzmieć taśmy w Bungalowie Ligottiego, podobnie jak słuchacz czuł się wędrowiec przybywający do Innsmouth.

piątek, 2 października 2015

"Tajemnica różowej łazienki"

Tym razem na niedobre literki trafił mój znacznie lżejszy i poczciwszy - w porównaniu z ostatnimi - tekst - klik!
Do pewnego stopnia historia ta oparta jest na faktach - faktycznie zdarzyło mi się wynajmować kiedyś mieszkanie z taką łazienką i o takim układzie pokoi. Najwięcej przygód miałem tam z piecykiem, któremu przy włączaniu zdarzało się zionąć ogniem.

poniedziałek, 21 września 2015

"Anomalia" w "Histerii"

Właśnie ukazał się dziesiąty numer e-zina Histeria. Znalazło się w nim moje opowiadanie Anomalia.
Anomalia to współczesne weird fiction osadzone w realiach wielkiego miasta (w polskiej skali), a dokładnie w jednym bloku, stojącym pośród rzędów identycznych bloków.

Wszystkie numery Histerii można ściągnąć stąd (klik).

piątek, 18 września 2015

"Uwolnienie" + jeszcze coś

Na niedobre literki trafiło moje krótkie opowiadanie pt. Uwolnienie.
Chciałem napisać coś bardziej poetyckiego, onirycznego niż zazwyczaj, coś, co byłoby do tego bardziej weird niż bizarro. Myślę, że w jakiejś mierze mi się udało. Poza tym jest to historia wałkująca często ostatnimi czasy eksploatowany przeze mnie motyw, czyli podział forma/bezformie, zamazanie granic gatunkowych pomiędzy przedstawicielami różnych, zdawałoby się, ustalonych form łatwych do opisania, do określenia.
Nie lubię łabędzi, jest coś demonicznego w ich czarno-białych głowach.

~ ~ ~ ~ ~ ~ ~

Przy okazji - w pierwszym numerze zina Krypta ukazało się opowiadanie pt. Pani Anna i jej papuga, autorstwa Jana Strupa i Lady Sadi. Jan Strup to mój drugi pseudonim literacki, przez jego użycie chciałem oddzielić swoją bardziej radykalną w treści i formie twórczość od tej nie opartej o horror ekstremalny. Ostatnimi czasy doszedłem jednak do wniosku, że było to niepotrzebne, nie ma co się rozdrabniać.

sobota, 12 września 2015

Upływający czas #49 (Uchodźcy)


Człowiek jest już tak zbudowany, że dobrze się czuje w otoczeniu, które zna i w którym został w określony sposób uwarunkowany. Nawet w niewielkim stopniu, ale chyba każdy przejawia takie zachowania, od melancholijnego wspominania utraconej bezpowrotnie wyidealizowanej krainy dzieciństwa, przez niechęć do zmiany na stałe krajobrazu widzianego codziennie przez lata po delikatne ukłucie niepokoju gdy zmienia się znienacka coś, co od dawna było takie samo. Tendencje takie uwydatnione są zwłaszcza w Polsce, gdzie z racji panujące warunki społeczno-ekonomiczne przeważająca większość społeczeństwa przejawia pojedyncze cechy charakterystyczne dla osób z zaburzeniami osobowości z wiązki C, a nerwice i fobie dotykają coraz młodszych pacjentów. Gdy nie ma nadziei na lepsze jutro, gdy pół życia pracuje się na umowach śmieciowych lub na umowę-zlecenie, a kredyt na mieszkanie to, w większości przypadków, założenie sobie kajdan na resztę życia, nie trudno o okopanie się w swoich wyobrażeniach o utraconej wielkości. Zwłaszcza, że od małego człowiek jest kształtowany w wyobrażeniach o utraconej wielkości, w gorączkowej, absurdalnej, przejaskrawionej, oderwanej od rzeczywistości, romantycznej wizji polskości. Kształtuje się w nim przekonanie, że z racji na odsiecz wiedeńską/bitwę warszawską/bitwę o Anglię/papieża polaka/Wałęsę/co tam jeszcze było, cały świat powinien paść przed nami na kolana i uznać naszą wielkość, doniosłość w dziejach świata. Do tego dochodzi jeszcze religia katolicka, komórki rakowe rozlewające się po systemie edukacji, poddany indoktrynacji młody Polak dowiaduje się o Chrystusie (narodów), o tym, że każdy ateista to potencjalny morderca, gwałciciel, wróg polskości. Nabiera przekonania, że praktycznie każde powstanie/rewolucja/ruchawka w polskiej historii to walka Światła z Ciemnością. A potem taki bidoczek twierdzi, że Armia Krajowa walczyła o kraj bez gejów, bez in vitro i bez Żydów. Co najlepsze, uznaje że tylko on i jemu podobni znają tę prawdziwą historię Polski.
Jeśli jesteśmy tacy zajebiści, jeśli kilkanaście razy na przestrzeni wieków ratowaliśmy Europę/Cywilizację Łacińską/coś tam przed zagładą ze strony wrażych, iście piekielnych, demonicznych sił, i to ratowaliśmy głównie przy pomocy hartu ducha, Panny Maryi i Pana Jezusa, to nie dziwota, że jeśli wszystko wokoło stopniowo i nieubłaganie zmienia się w gówno, to dzieje się to zapewne właśnie przez te wraże, demoniczne siły, przyjmujące najróżniejsze twarze, wrogów wewnętrznych i zewnętrznych. 
Oczywiście przejaskrawiam i mam tego pełną świadomość. Niestety, trend zmierza nieubłaganie w taką stronę. Im jest gorzej, tym bardziej dyskurs hegemoniczny zjeżdża na prawo. Prędzej czy później skończy się to jakąś katastrofą.
Nie spodziewałem się jednak, że z moich nieszczęsnych rodaków, przy okazji przybycia do Europy rzesz uchodźców z ogarniętego pożogą bliskiego wschodu, głównie Syrii, wyleje się aż tyle szamba. Radość z utopionych dzieci, gloryfikacja obozów zagłady, wprost wygłaszane postulaty mordowania ludzi, których jedyną zbrodnią jest ucieczka z terenów wyniszczonych przez wojnę padły nie tylko z klawiatur i ust rozbitków z opłotków systemu, lumpenproletariatu czy środowisk pielęgnujących wtórne barbarzyństwo pod hasełkami patriotycznymi, ale zostały wyrażone też przez, zdawałoby się, ludzi oczytanych i inteligentnych, mających jako takie pojęcie o świecie i ludzkiej psychice.
Oprócz rzeczowych argumentów przeciwko przyjęciu uchodźców pojawiają się tak absurdalne (właściwie to przykrywają te rzeczowe), że macki opadają. Że dewastują mienie? Autokary? Śmierdzą, są brudni? Ciekawe, jak wyglądaliby i jak zachowywali się nasi zatroskani patrioci, jakby przemierzyli szerokość kontynentu praktycznie bez żadnych środków ku temu, traktowani po drodze jak bydło, przepychani z miejsca na miejsce. Ciekawe, czy byliby szczęśliwi, jakby po drodze do Wielkiej Brytanii okazało się, że kieruje się ich np. na Słowację. Zresztą, tam gdzie jest tłum, tam działa psychika tłumu, zwłaszcza jeśli jest to tłum ludzi ogarniętych rozpaczą, ludzi nie mających dokąd wrócić. W porównaniu z prawdziwymi bogoojczyźnianymi patriotami demolującymi rok w rok Warszawę w dniu 11 listopada, w porównaniu z ludźmi jadącymi pociągami na Przystanek Woodstock, w porównaniu z plemiennymi wojownikami takiej czy innej drużyny piłkarskiej jadących komunikacją miejską na derby i tak uchodźcy zachowują się wyjątkowo spokojnie i godnie. Dzicz? Barbarzyńcy? Kozojebcy? Będą gwałcić i mordować? Cóż, w każdej społeczności ludzkiej są chwasty. To tak, jakby Polaków nazywać narodem gwałcicieli niepełnosprawnych nastolatek (drugi przykład) (pełnosprawnych w sumie też - klik), gwałcicieli psów, odkurzaczy, skrzynek pocztowych, narodem dziczy polującej w parkach na łabędzie. Zaraz! To nieprawda z tymi łabędziami? Ano, taka sama nieprawda jak historie o uchodźcach rzucających fekaliami w pielgrzymów. Ciemnota? Fanatycy religijni? Spoko, niedawno próbowano przeforsować u nas całkowity zakaz aborcji, a ciut wcześniej przedstawiciele Narodu rozwodzili się nad smutnym losem plemników w czasie procedury zapłodnienia in vitro. Co jakiś czas ktoś wyskakuje z pomysłem intronizacji Jezusa na króla tego smutnego grajdoła. Także na polu zwalczania praw kobiet widzę możliwość nawiązania porozumienia między stereotypowym Ahmedem a stereotypowym Januszem. Wojownicy Państwa Islamskiego udają uchodźców, by dostać się do Europy? W sumie to raczej trend jest odwrotny - muzułmanie europejscy jeżdżą na dżihad na Bliski Wschód, nie na odwrót. To trochę jak nasze skino-dresy jeżdżące na zmywak do UK i walczące tam z lewactwem np. poprzez atakowanie imprez techno. A potem takie nacjonalistyczne organizacyjki na obczyźnie wysyłają swoje delegacje na manifestacje anty imigranckie do Polski, nie widząc w tym ani odrobiny hipokryzji. Cięższy kaliber - Facebooka obiegło zdjęcie typa z kałachem, który miał być takim ukrytym wojownikiem ISIS. Tak naprawdę ten typ był członkiem milicji walczącej z Państwem Islamskim, wcześniej był rebeliantem walczącym z reżimem syryjskim, później pomagał chronić obozy dla uchodźców. Tutaj jest jego historia. Dodatkowo, świetny artykuł o manipulacji w mediach społecznościowych jest tutaj. Ale nie, zatroskani polscy patrioci zawsze wszystko wiedzą najlepiej. No bo jak to - jakiś ciapaty z kałachem to na pewno terrorysta. Komu się chce zweryfikować w jakikolwiek sposób share'owane informacje, skoro pasują mu do światopoglądu. A że wśród uchodźców większość to mężczyźni? To na pewno jakiś spisek, w końcu to oczywiste, że kobiety, starcy, dzieci równie dobrze jak młodzi mężczyźni zniosą tułaczkę przez cały kontynent, w warunkach urągających elementarnej ludzkiej godności. Czemu nie walczą więc we własnym kraju do ostatniej kropli krwi o każdą jedną cegłę zburzonych domów? Pewnie dlatego, że mają jakikolwiek instynkt samozachowawczy. Już to widzę, jak w razie wybuchu wojny na naszym podwórku wszyscy internetowi obrońcy ojczyzny (wraz z obrońcami ojczyzny trenującymi obecnie walkę bronią białą - np. maczetą - na innych obrońcach ojczyzny) raźno staną w jednym szeregu i z radością poumierają z okrzykiem "Niech żyje Polska" na ustach w starciu z przeważającymi siłami wroga. To niezwykłe, jak trudno jest zrozumieć, że z kraju rozdartego wojną ucieka nie tylko biedota/element podejrzany/roszczeniowy/itd., ale ludzie z wszystkich grup społecznych, nierzadko i przedstawiciele dawnej lokalnej klasy posiadającej, artyści, inteligencja; najzwyklejsi, najróżniejsi ludzie uciekają właśnie przed Państwem Islamskim. Wśród nich są jednostki lepiej wykształcone i generalnie bardziej wartościowe od pierwszego lepszego orka wypisującego na murach "jebać żydów". To niewiarygodne, jak łatwo w powszechnej świadomości utożsamiono uchodźcę z imigrantem (różnica jest fundamentalna - ten pierwszy nie wyjeżdża bo chce, ale dlatego, że zmuszają go do tego okoliczności) a imigranta z terrorystą, elementem rozkładowym, destabilizującym zastany ład.
Fakt faktem, z napięć między ludźmi ukształtowani w tak różnych uwarunkowaniach pojawią się z czasem konflikty. Człowiek jako taki to materia, to stłumione, wyparte instynkty, to permanentny konflikt między stłamszoną, zaklętą w tysiąc i jedno tabu naturą a kulturą, zawierającą bagaż wartości, wzorców zachowania, odniesienia w czasie i przestrzeni, możliwość określenia się w danym kontekście. Oderwanie się od tego czasu i przestrzeni umożliwia spojrzenie na swoje własne uwarunkowania krytycznie, gdy zderzamy się z czymś innym, gdy poznajemy to inne. Gdy dojdzie do tego utożsamienie sobie perspektywy kosmicznej (historia mojego i twojego kraju w porównaniu do historii ludzkości jako takiej - historia ludzkości jako takiej w porównaniu do historii planety - historia planety w porównaniu do bezczasu Wszechświata) oraz perspektywy metahistorycznej (narody rodzą się i umierają, kultury rodzą się i umierają, ludzie rodzą się i umierają - mija 100 lat, nasze problemy trafiają w zniekształconej wersji do szkolnych podręczników historii; mija 1000 lat - nasze małe wojenki, kryzysy, krachy zajmują pół akapitu w podręcznikach akademickich; poza tym historia powtarza się cyklicznie) możliwe jest stopniowe dojście do porozumienia. Wszystkie kultury, cywilizacje, zestawy niepodważalnych wartości (stających się podważalnymi po upływie 1-2 pokoleń) to owoce nawarstwiających się uwarunkowań, pompatycznych pustych pojęć; im bardziej rozpaczliwa jest wiara w cokolwiek, tym większa jest chęć zakrycia drzemiącej pod wiarą pustki. Im większe stawia się pomniki tyranii abstrakcyjnych pojęć (jak "Europa" "Polskość", "Bóg", ale też "Człowiek", "Postęp"), tym większe są dziury, przez które wypełza ciemność. Nie ważne, czy Polak czy Syryjczyk - jeden i drugi ucieka przed tą ciemnością, jeden i drugi zakuwa się w religijne absurdy, nadaje sam sobie sens przez własne uwarunkowania, szuka tego sensu we flagach i godłach. O ileż lepiej byłoby pogodzić się z tą ciemnością i na płaszczyźnie wspólnego rozpoznania kosmicznej grozy egzystencji i jej bezcelowości odnaleźć wspólnotę losów - obdarzonych przekleństwem świadomości rozbitków ewolucji wiszących w kosmosie na z grubsza kulistym kawałku bryły.
Czy to wszystko oznacza, że Polska powinna przyjąć nieograniczoną ilość uchodźców i nie kontrolować tego ruchu w żadnym stopniu? Ano nie, po to to państwo dysponuje odpowiednimi instytucjami (załóżmy - wyjątkowo - optymistycznie, że instytucje te spełniają swoje role), by roztoczyć nad przybyszami subtelny nadzór. Wypadałoby też oswoić ich z kulturą autochtonów, umożliwić przystosowanie się do życia w nowym, nieznanym im środowisku. Przyjąć ich z otwartymi ramionami, ale jeśli ich ramiona nie będą równie otwarte, przy całym zrozumieniu dla ich tragicznych losów, odpowiednie instytucje powinny stanowczo zareagować. Tak samo jak powinny zareagować na ciemnotę autochtonów. W końcu po to istnieje jakiekolwiek prawo, byśmy nie pozabijali się nawzajem, by społeczeństwo jako takie jakoś się kręciło. A kręcić się będzie niezależne od składu etnicznego.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Upływający czas #48

Odpryski zlały się z Pokrótce/Czasem na Cokolwiek w jedną kategorię, z przejęciem numeracji Odprysków. Nie ma to żadnego sensu, najwyraźniej jest to przejaw jakiejś mojej w miarę nieszkodliwej manii, to przywiązanie do numerowanych, posegregowanych kategorii. Chociaż tyle jestem w stanie posegregować i uporządkować w rządzącej się niemożliwą do zliczenia i przewidzenia ilością zmiennych rzeczywistości więżącej nas wszystkich w splotach najrozmaitszych uwarunkowań, niemożliwych do rozplątania.

Przeglądając własnego bloga bardzo często zastanawiam się, jak to możliwe, że coś, co jest oczywistym chłamem, potrafiłem zachwalać. Najchętniej co pół roku zmieniałbym treść całkiem sporej ilości postów, niczym w stalinowskiej Rosji lub współczesnym Watykanie. Tak samo widzę jak na przestrzeni czasu zmieniały mi się gusta literackie, zakładając optymistycznie, że kiedykolwiek były wyrobione. Największą katastrofą naszych czasów - do której i ja przykładam kilobajty - jest przekonanie, że ma się cokolwiek sensownego do powiedzenia na jakikolwiek temat, że cokolwiek co ma do powiedzenia faktycznie zainteresuje kogokolwiek, i że można wnioski własne wysnute na bazie subiektywnego gustu, wykreowanego przez lata na bazie indywidualnych doświadczeń rozszerzyć na ogół czytelników i zaprezentować jako coś - w miarę - obiektywnego.
W kilku przypadkach pozwoliłem sobie na dopiski po czasie, z odpowiednimi adnotacjami. Cały czas to wałkuję, to nie pierwszy post o tym tu, bo nie daje mi to spokoju. W gruncie rzeczy każda opinia o czymkolwiek ma swoje miejsce i czas. Po kolejnym mrugnięciu okiem optyka może zmienić się diametralnie. Raz zachwycisz się czymś, książką A, opinią B, poglądem C, tydzień później, po zapoznaniu się z nowymi - dla Ciebie nowymi - informacjami zdasz sobie sprawę, że autor A popełnił plagiat D, wyraziciel B jest skończonym idiotą, pogląd C to piramidalna bzdura. Samo pisanie o tym mechanizmie jest paradoksem, z drugiej strony łatwo jest pisać o czymś takim, gdy noce stają się coraz zimniejsze a zmierzch zapada coraz wcześniej. Zbliżająca się zima sprzyja ujrzeniu w sobie jakiejś małej prawdy, w końcu gwiaździste niebo jest dłużej widoczne (ok, nie w warunkach krakowskiego smogu), a jednak sprzyja też nasileniu reakcji odrzucenia tej małej prawdy, rzadko bowiem kiedy z rozgwieżdżonego nieba można wyczytać coś przyjaznego i optymistycznego. Ale, znowuż, to tylko moja opinia. Z jakiegoś powodu, jakiegoś internetowego ekshibicjonizmu, miałem ochotę wyrzucić ją tutaj z siebie. Leży więc i gnije sobie w najlepsze.

Odnośnie zim, miałem okazję przeczytać ostatnio bardzo zimną książkę. Schludnie wydana cegła, Terror Dana Simona opowiada o słynnej wyprawie morskiej w poszukiwaniu przejścia północno-zachodniego. Wyszedł z tego trochę Melville (ten od Moby Dicka), trochę groza a'la Lovecraft (wątki mitologii innuickiej + tajemnicze zło mordujące członków ekspedycji), trochę, bo ja wiem, Conrad. Przyznaję, odniesienia do literatury marynistycznej wrzuciłem w ciemno, szukając podobieństw wśród czegoś, co było mi znane wcześniej - bo gówno się znam na literaturze marynistycznej. A szkoda. Tak czy siak, autor umiejętnie zbudował opowieść niesamowitą na bazie ogromnej ilości zgromadzonego materiału faktograficznego. Fenomenalnie oddał obcość lodowych pustkowi i małość człowieka w starciu z nieznanym. A także absurdalność losów ekspedycji, nękanej mnóstwem pechowych zbiegów okoliczności, których negatywne skutki uwypuklała nieraz krótkowzroczność dowódców (wynikająca rzecz jasna z takich a nie innych uwarunkowań, uniemożliwiających szybkie zaadaptowanie się do zmieniających się warunków). W przeciwieństwie do większości weird fiction (można to pod weird podciągnąć w ogólnym sensie), bohaterowie nie poddali się po zderzeniu się z obcością. Ci, którzy mogli, walczyli do końca, część oddała swoje życia na własnych warunkach. Książkę dopełnia posłowie dr hab. Grzegorza Rachlewicza, wyczerpująco i przystępnie prezentującego w nim kontekst historyczny oraz rozwijającego geograficzne niejasności.

Do pociągu wolę gorsze książki, mniej absorbujące uwagę. Niedobitki serii wydawniczych Phantom Pressu czy Amber Horror pałętające się po ulicznych straganach ze starymi książkami świetnie sprawdzają się w roli zapychaczy czasu. Carnosaur gościa piszącego jako Harry Adam Knight to sprawnie napisane czytadło, co najciekawsze, poprzedzające Park Jurajski i późniejszą modę na dinozaury. Sporo seksu, dużo przemocy; fatalna edycja polskiego tłumaczenia; przyciągająca wzrok, kiczowata ale ładna na swój sposób okładka, jeśli ktoś lubi takie klimaty. Ja lubię, coraz bardziej na zasadzie guilty pleasure, ale lubię. Książka została zekranizowana, ekranizacja doczekała się direct-to-video kontynuacji, i to nawet paru. Nie miałem okazji oglądać.

W pociągu przeczytałem też Syreny z Saturna Kurta Vonneguta. Wspaniała książka. Czego tam nie ma: obojętny człowiekowi wszechświat i najzupełniej obojętny człowiekowi Bóg; problematyka determinizmu a wolnej woli; zdarcie i przebudowa kształtujących jednostkę uwarunkowań; kurs kolizyjny na Nieznane wiszące w kosmosie; częściowe odkrycie nieznanego i rozczarowanie, bo za jednym nieznanym rozciągają się kolejne, za siłami częściowo poznawalnymi wynurzają się z czegoś nieosiągalnego; człowieczeństwo maszyny. A do tego wszystko będące cudowną, co ciekawe nie posępną i tylko nieco przygnębiającą (poza ogólnym wydźwiękiem i paroma elementami), surrealistyczną groteską. Autor śmiało brał szturmem kolejne granice wyobraźni, balansując na granicy przejaskrawienia i autoparodii, dorzucał więcej i więcej następnych dziwactw i absurdów. Coś, co spokojnie mogło by być kolejną smutną opowieścią o pożerającej wszystko ciemności i mackowatych kształtach w niej drzemiących, jest pełną akcji i okraszoną ironicznym poczuciem humoru opowieścią, że w gruncie rzeczy i tak wszyscy umrzemy a wszechświat ma nas w dupie, dlatego zamiast się zamartwiać warto śmiało samemu wyruszyć na spotkanie wszechświatowi. A nawet jak będziemy przed tym wszechświatem uciekać, to samozwańczy bogowie i/lub ślepy przypadek i tak wyciągną po nas łapska.

Zrobiłem drugie podejście do antologii Po drugiej stronie. Weird fiction po polsku. Pierwsze było tutaj. Tak właściwie szukałem w niej jednego opowiadania. I nie znalazłem go - coś pomyliłem z czymś, poszukiwania trwają - za to przeczytałem tę książkę raz jeszcze. W sumie mogę podtrzymać wszystkie moje zarzuty względem gatunku jako takiego sformułowane w podlinkowanym poście - tyle, że sam coraz bardziej zacząłem w nim się odnajdywać. Nie przeszkadzało mi też nagromadzenie wszelkiej beznadziei, czasem dosyć topornie ładowanej czytelnikowi w ryło. Niezbyt utożsamiam się z moim wcześniejszym argumentem o wpajaniu ogólnej ciemnoty, zabobonów i pogardy dla nauki. Co więcej, uważam, że był to dość dziwny argument. Pewnie dlatego, że mój ateizm - w miarę świeży w 2013 roku - aktualnie przygasł, chociaż zarazem zwyrodniał bardziej. Przykład na to, jak zmienne warunki mogą wpłynąć na gust literacki - gdy przedstawiłem swoje wrażenia po pierwszym przeczytaniu, byłem jeszcze studentem. Myślałem wtedy, że kiedyś wcześniej, gdy szedłem na studia, byłem młody i naiwny. Miałem jakieś tam ogólnożyciowe plany. Teraz zaś już nie jestem studentem, patrzę na siebie-studenta z mieszaniną odrazy i politowania. Z tamtych ogólnożyciowych planów rzecz jasna nic nie wyszło (patrząc nawet z perspektywy tego jednego, dwóch lata - ale to całkiem dobrze się stało), ponadto zderzyłem się kilkukrotnie z zagmatwaną rzeczywistością, przez co uwypukleniu uległy wcześniej niedominujące elementy moich przekonań i osobowości, jakieś ciemne cienie zawsze tam gdzieś tkwiące, odkąd pod koniec gimbazy byłem mhrocznym metalowcę. Wystarczyły dwa lata, by punkt widzenia się zmienił - a wraz z nim zmienił się stopień przyswajalności różnych treści i stopień utożsamiania się z nimi.
Punkt widzenia ale odczucia pozostały z grubsza te same - więc o ile większość zgromadzonych tu opowiadań mnie nieco znudziła (wszystkie oparte na mitologii Cthulhu - ja was bardzo przepraszam, ja wszystko rozumiem - ale po Ligottim raczej już nigdy nie spojrzę na kolejny Lovecraft-worship bez uczucia lekkiego zażenowania), klasyfikacja najlepszych w tym zbiorze pozostaje jak dla mnie bez zmian.

Herman Hesse Demian - kolejna dziwna książka. W pewien sposób dosyć mi bliska. Zwariowany gość był z autora, miotał się aż za bardzo i wyraźnie czegoś nie przezwyciężył w swojej młodości. Typowy przedstawiciel niemieckiej inteligencji pierwszej połowy XX wieku, chciałoby się rzec. Hesse na przestrzeni lat przeżył etap fascynacji psychoanalizą - Demian jest tego pokłosiem. Ale to była psychoanaliza dość inna od tego, co dziś jest znane pod tym bardzo szerokim pojęciem - tutaj widać wpływ Junga, i to Junga z czasów, gdy objawił mu się Abraxas.
Poza tym fabuła jest prosta(cka) wręcz - młody chłopak dojrzewa, jest pełen napięć, widzi dwa sprzeczne światy, ziemski i duchowy (tak je nazwijmy umownie na potrzeby tego krótkiego opisu), miota się między jednym a drugim, szuka równowagi, szuka swojej drogi, ma problemy w szkole, oczywiście jest cherlawym wrażliwcem więc podporządkowuje się starszemu chuliganowi, potem spotyka tytułowego Demiana, zaprzyjaźnia się z nim, toczą dziwne rozmowy o religii, człowieku, świecie...
... życie płynie dalej, główny bohater nie może sobie poradzić sam ze sobą, odnawia po paru latach kontakt z Demianem, ten wprowadza go w rodzaj towarzystwa ezoterycznego, główny bohater śni o feniksie i odczuwa uczucie romantyczne do matki Demiana...
I takie tam. W sumie niezła rzecz, ale bardzo specyficzna. Do tego jest to świetne źródło nihilistycznych/egzystencjalistycznych bon-motów, w sam raz do wrzucenia na fejsika by 2137 znajomych mogło przeczytać jacy to jesteśmy samotni, niezrozumiani i w ogóle.

Królestwo spokoju Jacka Ketchuma starczyło na dwa przejazdy pociągiem (same przejazdy pamiętam lepiej od pobytu na miejscu). Pierwsza książka autora jaką miałem okazję przeczytać. Ponoć przekrojowo ukazuje jego zainteresowania literackie i rejony szeroko pojętego horroru w granicach których się porusza. Tak naprawdę o jakiejś książce mogę powiedzieć, że była dobra, jeśli z jakiegoś powodu zapamiętałem ją na długo - z tej zapamiętałem tylko kilka opowiadań, w tym tytułowe, które jest absolutnie urzekające. Poza tym, jak to w horrorach, jest i seks, i przemoc, i jakaś rozmaita niezwykłość, sporo horroru psychologicznego a nawet delikatne wycieczki w stronę weird (czy raczej anxiety - TM by ja) fiction. Jak dla mnie nic szokującego i nic porażającego, ale bardzo dobry, solidny zbiór.

F. Paul Wilson Odwet - oho, jakaś książka w końcu mnie zaskoczyła. I to podwójnie, bo nie spodziewałem się, że akurat coś takiego mnie zaskoczy. Niby kontynuacja cyklu zapoczątkowanego przez Twierdzę (siedem zdań o tej książce tutaj) (po drodze była jeszcze jedna książka, za Odwetem też coś jeszcze było, nieistotny szczegół), a jednak coś zupełnie innego. W Twierdzy główny zły był nieco komiksowy. Przerysowany. Był zły, bo był pradawnym czymś uwięzionym w posępnym, niesamowitym zamczysku. Był trochę jak wampir, trochę jak upiór. Był przewidywalny, wpisywał się w konwencję. W Odwecie mamy tego samego złego, po latach, w innym życiu, a jednak innego. Perwersyjnego maniaka dokonującego obrzydliwych zbrodni byle by pognębić znielubionych przeciwników, w gruncie rzeczy dość przypadkowo wybranych (historia sześcioletniego chłopca naprawdę mną poruszyła - a to się zdarza bardzo rzadko). Nieuchwytnego, pozbawionego przebrzmiałej rekwizytorni, duchów Lovecrafta i Howarda wiszących nad jego kreacją.
Jedna z lepszych rzeczy z szalonych lat horroru książkowego ('90) w Polsce jakie czytałem.