środa, 19 marca 2014

Sylwia Frołow "Dzierżyński. Miłość i rewolucja"

Znów będzie kontrowersyjnie. Nawet bardzo. Ech, nawet jak nie chcę pisać o polityce, to i tak piszę.

Do sięgnięcia po tę książkę przekonały mnie paniczne reakcje czytelników sytuujących się na  najpolskiejszej najkatolicksiejszej prawicy. Często przeglądam w internecie ich strony i portale, ilekroć nie zostawiają na czymś suchej nitki, zakładam, że to coś może być całkiem wartościowe.
Gdy więc przeczytałem tu i ówdzie, że katolickie Wydawnictwo Znak wydało niemalże hagiografię Żelaznego Feliksa, wiedziałem, że to będzie dobra rzecz.
I faktycznie była, ale pozostawiła niedosyt. Nie uprzedzajmy jednak faktów.
Przede wszystkim autorce należą się wielkie brawa za odwagę, że wzięła się za postać jednoznacznie w dyskursie uznaną za zbrodniarza i demona w ludzkiej skórze. Polskie uwarunkowania historyczne są takie a nie inne i w sumie nie ma się co dziwić (rzecz jasna jest to niewiarygodnie krzywdzące i czasem człowiekowi wszystkie witki opadają, jak musi tłumaczyć rzeczy oczywiste), że na przestrzeni lat całą lewicę jako taką utożsamiono z GUŁagami i mordem w Katyniu, a ze środowisk swego czasu bardzo postępowych pod wieloma względami (np. z Armii Krajowej czy powstańców Tadeusza Kościuszki) w powszechnej świadomości zrobiono jedną, wielką bandę klerykalnych reakcjonistów. Jak stwierdził bowiem ktoś z - bodajże, nie pamiętam, nie chce mi się szukać - Krytyki Politycznej w Polsce za prawicę uznano wszystko, co odpowiednio głośno i często pokrzykuje Bóg, Honor, Ojczyzna. Niezależnie od tego, jak dany przypadek pojmuje tego Boga, Honor i Ojczyznę. Uroczo się czyta pokraczne prawicowe recepcje takich postaci jak Edward Abramowski (anarchista i patriota zarazem) czy takich grup jak syndykaliści walczący w Powstaniu Warszawskim lub chociażby trockiści związani z pierwszą Solidarnością; wszystkie te próby dopasowania skomplikowanej i niejednoznacznej rzeczywistości do posiadanych przegródek i czarno-białej wizji świata - z oblężoną twierdzą - narodowo-katolicką Polską i hordami wszechpotężnego (ha, chciałbym) lewactwa dybiącego na wszystko, co Dobre, Piękne i Prawdziwe (no, to akurat jest prawdą, przynajmniej w moim przypadku). Przejaskrawiłem, ale tego typu myślenie dominuje, tego typu wzorce się powiela, co czasem ktoś zauważy i zawoła głosem wołającego na pustyni (np. tutaj).
Mamy więc zarysowany powyżej klimat intelektualny, a tu nagle Sylwia Frołow pisze biografię prawdziwego bolszewika, człowieka upapranego niewinną krwią po łokcie. I stara się przy tym zachować bezstronność, ba, ośmiela się nazwać piszących o Dzierżyńskim jeszcze w II RP Ossendowskiego i Jaxę-Ronikiera grafomanami i autorami politycznych paszkwili (obaj byli zdeklarowanymi antykomunistami, więc rzeczywisty obraz sowieckiej wierchuszki w tym i Dzierżyńskiego ich niezbyt interesował).
Aż dziw bierze, że nie znalazłem nigdzie insynuacji, jakoby autorka miałaby być rosyjską agentką.
Dobra, poużywałem sobie nieco, to teraz do rzeczy.
Autorka nie gloryfikuje rzecz jasna bohatera swojej książki. Stara się zbudować jego obraz przez rzucenie na niego światła z wielu różnych kierunków. Towarzyszymy małemu Felkowi w zabawach z siostrą w rodzinnym majątku (pochodził bowiem z polskiej rodziny szlacheckiej, za młodu był wierzącym katolikiem zaczytanym w patriotycznych, romantycznych i mesjanistycznych pisarzach), gdzie poznajemy go jako spokojne i w gruncie rzeczy dobrze ułożone dziecko. Widzimy, jak Feliks trafia do gimnazjum w Wilnie, jak zaczyna się jego przygoda z polityką (w nieformalnej organizacyjce bogoojczyźnianej Serce Jezusowe, stopniowo przechodzącej w kierunku marksizmu).
Widzimy jego pierwsze akcje polityczne, porzucenie religii po czym powrót do bardzo specyficznie pojętego chrześcijaństwa (uznał Chrystusa za wielkiego rewolucjonistę, Innego Boga oprócz Niego nie mam, pisał w jednym z listów).
Wbrew tytułowi miłości jest tu mało. W sumie głównie jeden rozdział dotyczy tylko i wyłącznie dziejów jego małżeństwa i nieszczęsnego trójkąta (czy nawet pentagramu lol) który się z tego zaczął w pewnym momencie tworzyć. Gustował głównie w Żydówkach. Był niezwykle uczuciowym człowiekiem, nieco rozdartym między służbą dla wyznawanych przez siebie idei a szczęściem osobistym z inną osobą. Ostatecznie ożenił się i dorobił się syna, bardzo ich kochał i bardzo mu na nich zależało, jednak pochłonięty najpierw przez agitację i organizację a potem przez - ekhm - sprawy zawodowe niewiele znajdywał dla nich czasu.
Więcej jest w Dzierżyńskim miłości do ludzkości. Miłości iście inkwizytorskiej (jakieś echa jego dawnej religijności?). Był to człowiek, który dla dobra połowy ludzkości wymordowałby tę drugą połowę, nie mając z tego na dodatek żadnych osobistych korzyści. I tak właśnie w późniejszych latach pracował w WCzKa. Bezinteresownie i skromnie. Nie interesowało go wspinanie się po kolejnych szczeblach państwowo-biurokratyczno-partyjnej drabiny. Był idealistą. To pojęcie dla marksisty jest jak obelga, ale nie potrafię go nazwać inaczej, używam tego słowa w popularnym, nienaukowym znaczeniu. Nie był też sadystą ani psychopatą.
Kilkakrotnie siedział w rozmaitych carskich więzieniach z których brawurowo uciekał. Nawet z zsyłek uciekał i wracał niezmordowanie do kraju. Gdy autorka opisuje te wydarzenia, jej książkę czyta się wtedy jak dzieło kryminalno-sensacyjne.
Autorka przytacza dyskusję Dzierżyńskiego z Edwardem Abramowskim, jednym z nestorów polskiego socjalizmu wolnościowego i patriotycznego. Fragmentarycznie o ich polemice pisał Wojciech Giełżyński w swojej książce Edward Abramowski - zwiastun Solidarności. Dzierżyński wykluczył możliwość wpływania jednostki na bieg dziejów. Ciekawa argumentacja jak na przyszłego twórcę WCzKa. Cóż, widział tylko prawidła historii.
Towarzyszymy Feliksowi w jego wojażach po Europie, widzimy jak rozwija się jego kariera.
Aż do wybuchu rewolucji. W sumie to nawet kilku, jednej za drugą.
I znów autorce należą się brawa. Wreszcie ktoś pokazał czerwony terror nie oderwany od ówczesnych realiów! Wreszcie ktoś zadał sobie trud, by opisać i przedstawić ogrom terroru białych (większy od czerwonego!) i zielonych, czyli powstań chłopskich i rozmaitych innych ruchawek, których w rzeczywistości permanentnej wojny każdego z każdym o wszystko były setki na terenie całego dawnego imperium rosyjskiego. Wreszcie ktoś nie przyjął z góry tezy, że biali byli tymi dobrymi, a czerwoni to złe antychrysty, więc ich mordowanie było czymś dobrym. Spirala śmierci zbierała ogromne żniwo. Takie były zresztą uwarunkowania historyczne i kulturowe w kulturze podporządkowania. Tego nie dało się przeprowadzić bezkrwawo. Rosja zmieniła się w płonący tygiel, gdzie ścierały się nie tylko przeciwne prądy ideologiczne, ale też prywatne interesy najróżniejszych watażków i samozwańczych przywódców.
Jeśli rewolucja chciała przetrwać, musiała przyjąć formę bardziej autorytarną. Tyle, że przyzwolenie padło na podatny grunt, a to, co miało być przejściowe, stało się permanentne.
Z czasem bolszewikom praktyka zupełnie rozeszła się z teorią, a jedno i drugie z rzeczywistością. Sam Dzierżyński, w pewnym momencie człowiek-orkiestra-renesansu-do-zadań-niemożliwych Lenina, skierowany do poprawy sytuacji na kolei, do zorganizowania opieki dla tysięcy zdziczałych i zdegenerowanych bezdomnych dzieci, do współorganizowania NEPu, czy gdzie tam jeszcze, utyskiwał na to, że ludzie stracili inicjatywę, że wszystko tonie w biurokratycznym marazmie, że partia jest pełna karierowiczów i ludzi niekompetentnych. A z drugiej strony ten przeciwnik terroru indywidualnego (nie wyraził zgody na przeprowadzenie zamachu na Piłsudskiego) rozwijał gargantuiczną strukturę WCzKa, przepoczwarzającą się w państwo w państwie; Dzierżyński musiał zdawać sobie sprawę, że jest katem i oprawcą, że nie jest w stanie kontrolować tysięcy swoich zbydlęciałych, psychopatycznych podwładnych. Zaakceptował metody działania, którymi się brzydził - podstęp i prowokację. Sam był orędownikiem - i słusznie - dogadywania się ze specjalistami carskimi, którzy często nie mieli określonych poglądów. Ciekawe jednak, jak się czuł, współpracując z dawnymi agentami Ochrany.
Jak już jesteśmy przy mordach i rozgrywkach politycznych - jakoś mi nie szkoda Romanowów. Z których śmiercią Dzierżyński nie miał nic wspólnego, bo akurat był niedysponowany i chwilowo Łubianką kierował kto inny.
Stosunek Dzierżyńskiego do Polski był niejednoznaczny. Na swój sposób był patriotą. Chciał dla swojego kraju jak najlepiej. Tyle, że chciał, żeby jego kraj się stał republiką rad. Marzył o oddolnej rewolucji. Niezbyt podobała mu się wojna w 1920 roku, chociaż wszedł w skład Polrewkomu. Bał się, że najazd radziecki zostanie odebrany jako agresja i skonsoliduje naród, wywoła hecę nacjonalistyczną. Żołnierzom Armii Czerwonej powiedziano, że przeciętny Polak nie jest ich wrogiem, wrogiem jest polski pan - ale nikt się tym specjalnie nie przejął.
Swoją drogą, sam Trocki był przeciwny tej wojnie. Został jednak przegłosowany, bo jeszcze w tamtym czasie wierchuszka sowiecka miała demokrację. Pomysł przeniesienia rewolucji na bagnetach wyszedł nie od niego, jak się powszechnie uważa, lecz od dawnego carskiego oficera Michaiła Tuchaczewskiego. Dzierżyński i Trocki, mimo tego, że byli w przeciwnych stronnictwach (Feliks popierał Stalina - jako gwaranta jedności partii -  przekonał się potem, że to nie był dobry pomysł), przynajmniej w moim odczuciu byli do siebie nieco podobni. Obaj szczerze wierzyli w komunizm, Trocki był typem intelektualisty, którego przerosła rzeczywistość, gdy jego oczekiwania się z ich realizacją rozminęły, zaś praktyk Dzierżyński, czerwony inkwizytor, też w końcu zdał sobie sprawę z tego, że ideały to jedno a wprowadzenie ich w życie to drugie. Jako oderwanego od rzeczywistości, nieco romantycznego utopistę wymagającego niemożliwego i chcącego odgórnymi decyzjami naprawić świat autorka przedstawiła też samego Lenina. W jej ujęciu wszyscy oni, z samym Dzierżyńskim na czele, to bohaterowie rodem z greckiej tragedii.
Takie podejście przypadło mi do gustu znacznie bardziej niż przyjmowane zazwyczaj jako pewnik ukazanie bolszewików jako nieludzkich bestii opitych ludzką krwią, jak Trocki z polskiego plakatu propagandowego. Ludobójstwo wyszło im niejako przypadkiem, stalinowska noc była zaś - przynajmniej jak dla mnie - odrębnym zjawiskiem. Zgadzam się z grubsza z analizą ZSRR przeprowadzoną przez Lwa Trockiego w jego Zdradzonej rewolucji, chociaż nie mam złudzeń że on sam politycznie będąc militarystą i zwolennikiem przemocy a prywatnie strasznym bucem, gdyby doszedł do władzy zamiast Stalina równie dobrze mógłby się stać kimś bardzo do niego podobnym. W końcu byt kształtuje świadomość a absolutna władza korumpuje absolutnie. Zwłaszcza w dopiero raczkującym Związku Radzieckim. Przewidział jednak postępującą degrengoladę partyjno-państwowej biurokracji w ramach zdeformowanego/zdegenerowanego państwa robotniczego, przewidział przemianę takich państw w państwa kapitalistyczne a nawet przewidział to, co polska prawica nazywa m.in. uwłaszczeniem nomenklatury. Skoro bowiem nagle prywatyzujemy środki produkcji, to kto potrafi nimi zarządzać? Ekipa z opozycji, zwłaszcza doły, bardziej pewne tego, że odwiedzą ich nieznani sprawcy, niż tego, że świat się zmieni, czy ci, którzy tymi środkami produkcji zarządzali na co dzień w ramach państwowo-partyjnej struktury biurokratycznej? No niestety ci drudzy. I nie ma w tym żadnego antypolskiego spisku, taki urok transformacji tego systemu.
Tracący wpływy w partii Trocki przez jakiś czas podlegał Dzierżyńskiemu. Feliks na tyle nie pasował do swojego politycznego otoczenia, że nie skopał leżącego, zupełnie od niego zależnego. Nie miał ambicji politycznych, był lojalnym urzędnikiem.
Czy Krwawy Feliks rzeczywiście był Krwawym Feliksem?
Ależ tak, i nikt tego nie neguje. Ale czy był potworem, bestią, wynaturzoną abominacją, świrem własnoręcznie mordującym i torturującym przypadkowych ludzi?
No niezbyt. Ba, autorka przytacza liczne przykłady, że wręcz przeciwnie - gdy Dzierżyński osobiście zajmował się jakąś sprawą, zdarzało się, że uwalniał przesłuchiwanego. Nie uciekał się do przemocy. Potrafił dyskutować nawet z przeciwnikami politycznymi. Jednego z nich, pewnego filozofa, nie tylko uwolnił, ale nawet kazał odwieźć należącym do CzeKa samochodem do domu (samochodu nie było akurat wolnego, więc użyto motocykla).
Gdy zajmował się czymś, na czym się nie znał, np. transportem kolejowym, zachowywał pokorę i uczył się od specjalistów w danej dziedzinie. Umiał słuchać innych i zmieniać zdanie pod wpływem ich argumentów. Ok, nie w każdej sprawie, ale jednak.
Jako szef WCzKa uwalniał także Polaków. W tym i księży katolickich.
Zresztą, z tym ZSRR nie było od samego początku tak ludobójczo jak się wydaje. Bolszewicy w początkowym okresie dokonali cudów organizacyjnych, także NEP dał sporo. Zacofana carska Rosja faktycznie zmieniła się w nowoczesne państwo. Zmniejszono analfabetyzm, polepszono opiekę medyczną, rozwinięto infrastrukturę wszelką. Nie licząc wczesnych klęsk głodu, problemów z aprowizacją i sporadycznych aczkolwiek masowych aktów kanibalizmu (wszystko też już po zniesieniu NEPu i przymusowej kolektywizacji, która musiała się skończyć bardzo efektowną katastrofą) generalnie podniósł się poziom życia ogółu mieszkańców (hasło socjalizm to władza rad i elektryfikacja nie było tylko pustym hasłem; z tą władzą rad w praktyce różnie bywało, ale chociaż elektryfikacja się jako-tako udała). Dokonały się pozytywne, postępowe zmiany w obyczajowości. Uwolniono szerokie masy od wpływu chrześcijaństwa (i zastąpiono to dosyć kuriozalnym kultem państwowym oraz kultem jednostki niedługo potem, co już nie było takie fajne).
Do czasów Stalina, zniesieniu NEPu i przymusowej kolektywizacji istniały na terenie ZSRR dwa autonomiczne okręgi polskie - jeden na kawałku Białoruskiej SRR, drugi gdzieś tam. Co prawda w czasach Stalina doszło do antypolskiego ludobójstwa (kto wie, czy gdyby Dzierżyński żył wystarczająco długo, sam nie padłby ofiarą czystki; ponieważ był martwy służył Stalinowi za symbol niezłomnego rycerza rewolucji; nie ruszono też jego rodziny, dopiero później przytrafiły się im pewne kłopoty, ale to długo by pisać, inna historia), ale zapowiadało się nawet nieźle.
Stalinizm nie wziął się jednak z powietrza. Daleki jestem od uznania wczesnego ZSRR za raj na ziemi. Bo dla sporej części mieszkańców stał się czymś zupełnie przeciwnym. Ale pewne pozytywy zauważyć trzeba. Bo mimo wszystko były. Być może i na poboczu oficjalnej ideologii lub wręcz pomimo niej - ale były.
Oprócz Trockiego o postępującym upadku ZSRR pisał np. Wilhelm Reich (w Psychologii mas wobec faszyzmu), formułując argumenty freudo-marksistowskie. W sumie można by podłubać przy około-faszyście Oswaldzie Spenglerze i jego koncept pseudomorfozy podciągnąć pod wyjaśnienie stalinizmu, w końcu mamy postmodernizm, więc co nam szkodzi. Mądrze też pisał Edward Abramowski w Etyce a rewolucji, tyle, że nie współgrało takie podejście z bytem kształtującym świadomość (bo i czasem dochodzi do - jakby to nazwać - sprzężenia zwrotnego, Marks miał pewne niedociągnięcia).
Co można zarzucić autorce, to przede wszystkim nieco rozemocjonowany momentami styl i za dużo "psychologizacji" bez pokrycia. Nie dotarła także do części źródeł, które pozostały niedostępne przez działanie czynników zewnętrznych, które zamknęły archiwa odpowiednie w Moskwie. Nie odpowiedziała też w sumie na kilkakrotnie zasugerowane w treści pytanie, jak to się stało, że polski szlachcic, katolik wychowany na romantykach i mesjanistach skończył jako bolszewik. Sięgnięcie po listy prywatne Dzierżyńskiego, jego korespondencję z siostrą i resztą rodziny było dobrym pomysłem i są to dobre źródła, ale niewystarczające. Jako - ekhm - rosjanosceptyk mimo wszystko zastanawiam się, na ile niektóre z publikacji uwzględnionych przez autorkę w przypisach (szkoda, że nie ma osobnej bibliografii) reprezentują punkt widzenia takich rozmaitych Jaxa-Ronikierów, tylko z drugiej strony. Niepokoją mnie też niektóre linki w tych przypisach. Ufam jednak, że autorka potrafiła oddzielić merytoryczne ziarno od plew.
Tak czy siak, poza zauważeniem, że Dzierżyński nie był potworem tylko fanatykiem wręcz quasi-religijnym, autorka nie dokonała jakiś innych przełomowych spostrzeżeń.
Współczesna recepcja Dzierżyńskiego w Rosji jest koszmarnie wykoślawiona, Rosja traktuje historię ZSRR jako swojego własnego imperium (którym ZSRR się zresztą stał bardzo szybko), jednak uznanie Dzierżyńskiego za rosyjskiego patriotę i imperialistę to koszmarne nadużycie, tak samo jak wieszanie jego portretów w posterunkach KGB.
Przecież, co by nie mówić o Feliksie, on by ich wszystkich wysłał pod mur.
Ale cóż, oto Rosja. Kraj borykający się z własną historią, rozpaczliwie szukający tożsamości. Jeszcze bardziej rozpaczliwie niż Polska, jeszcze bardziej zakompleksiony pod tym względem.
Sama książka jest bardzo ładnie, schludnie wydana. Autorka zebrała mnóstwo zdjęć, w odpowiednich miejscach dobrze ilustrujących tekst.

Podsumowując to wszystko - dobrze, że taka książka się ukazała. Mam uczucie niedosytu, tyle, że cholera jedna wie, jak można by to było inaczej napisać, by nie popadać w koleiny ideologiczne pro lub anty. Chociaż autorka też w takie wpadła, najbardziej sympatyzując z Kiereńskim.
Ot, klątwa historii współczesnej. Wobec rewolucji komunistycznej nie sposób pozostać tylko biernym obserwatorem, nawet po upływie prawie wieku. Szczególnie mieszkając w Polsce.

Przynajmniej z jednym poglądem Feliksa nie sposób się nie zgodzić - Tutaj przecież też jest kraj rodzinny, polski, lecz życie tu tak się wlecze i różni od naszego, ludzie tu tylko w knajpach siedzą całymi dniami, że często chce się porzucić ten cały Kraków z jego zabytkami historycznymi, knajpami, plotkami i ploteczkami - pisał Feliks w liście do siostry Aldony w 1903 roku. Niewiele się od tamtych czasów zmieniło.