sobota, 19 grudnia 2015

Upływający czas #54

W ciągu ostatniego czasu, a dokładniej kilku miesięcy, miałem niewątpliwą przyjemność uczestniczyć w dwóch koncertach black metalowych w stołecznym królewskim. W związku z tym samo nasunęło mi się pewne spostrzeżenie, która od zawsze mnie zastanawiało (no dobra, dawno temu, gdy w liceum chodziłem nawet latem w długim czarnym płaszczu, glanach i koszulce Burzum, a raz musiałem salwować się po zajęciach ucieczką przed przeważającymi siłami fanów Mayhem, nie zajmowały mnie takie szczegóły, liczył się ekstremizm jako taki). Mianowicie, w jaki sposób niektórzy uczestnicy mogą łączyć dowolne poglądy będące w ich mniemaniu programem pozytywnym z radosnym podrygiwaniem do muzyki z tekstami o jednoznacznie nihilistycznym przekazie. Ta sama nieścisłość, rozdarcie między chęcią obrony jakiś - subiektywnych rzecz jasna - wartości a zupełną negacją świata, życia, człowieka, itd. zawsze zastanawiało mnie w przekazie części wykonawców - no bo gdzie biała rasa, czternaście słów, tak czy inaczej rozumiana cywilizacja europejska, itd., itp., a gdzie śmierć ludzkości, gwałty na niemowlakach i rozpasane orgie ku czci Rogatego/rozmycie się w wiecznej ciemności/itp. Mimo mojego własnego stosunku do omawianego zjawiska, ns skini na koncertach black metalowych mi nie przeszkadzają - kim ja jestem, żeby mówić komukolwiek na jakie koncerty ma przychodzić. Za to niezwykle denerwuje mnie nowsze zjawisko - obecność, poza kucami i łysolami, hipsterów. Stojąc obok któregoś z nich, typa częściej patrzącego w ekran smartfona niż spoglądającego na scenę, po niedługim czasie miałem ochotę mu przyjebać. Koncert black metalowy to miejsce, gdzie można łatwo zostać oblanym piwem, łatwo zgubić telefon, w skrajnym przypadku można dostać po ryju, przypadkiem lub niezupełnie przypadkiem, czasem nawet od muzyków, aż dziw bierze, że ktokolwiek może tego nie rozumieć, ba, może mieć z tym problem.
O ile sam wolę Mgłę na słuchawkach w czasie spaceru przez wymarłe dzielnice postindustrialne, to warto było machać łbem w tłumie. Bardzo spoczko było też zobaczyć Mikko Aspę na żywo. Czytając teksty Clandestine Blaze czasem nie sposób nie zazgrzytać zębami (przykład rozdarcia o którym wspomniałem wyżej), ale gość jest legendą i nikt tego nie zaneguje.
No ale niech tam, grunt, że ja się dobrze bawiłem, zarówno w Zaścianku na Blaze of Perdition (koncertowy wokalista dał radę jak najbardziej, zagrali też Królestwo Twoje, więc już w ogóle) jak i w Rotundzie na Mgle.


18.12 miałem okazję być w kinie (studyjnym, ale dało radę, wbrew pozorom nie potrzeba było 3D [z moim astygmatyzmem i tak kiepsko się filmy w 3D ogląda] i ekranu o przekątnej równej długości boiska piłkarskiego by cieszyć się filmem) na nowych Gwiezdnych Wojnach. Mam mieszane uczucia, ale zawiodłem się pozytywnie - nie było to takie gówno jak myślałem, że będzie. Byłem pewien, że po emisji spokojnie będę mógł napisać opinię jednozdaniową w stylu: ekranizacja Trylogii Thrawna byłaby dużo lepszym pomysłem, tymczasem mimo całej wtórności, fabularnych absurdów, itd., mamy całkiem dobry, szalenie efektowny, trzymający w napięciu i, na szczęście, długi film.
Co jest wtórne? Sam zarys fabuły. Mamy powieloną po raz kolejny historię o prostaczku z pustynnego wypizdowa, który to prostaczek dzięki serii absurdalnych zbiegów okoliczności staje się postacią kluczową w toczącej się wojnie dobra ze złem (płeć prostaczka nie ma tu znaczenia). Jednym z liderów tych złych jest sekciarz w czarnej masce, ponad to oczywiście dysponują oni superbronią zdolną niszczyć całe planety. Następuje heroiczny atak dobrych na złych, gdy źli dowiadują się o lokalizacji ukrytej bazy tych dobrych. Przy ciężkich stratach udaje się dobrym rozpirzyć superbroń złych, główny zły ma dostać ochrzan od głównego jeszcze gorszego. Do tego w tle opowieści mamy ukrywającego się w jeszcze bardziej zapyziałym wypizdowie niż przedstawionym na początku filmu steranego życiem mędrca, nasz prostaczek ma zadatki na sekciarza, główny zły jest skoligacony z dobrymi, itd.
W sumie na tym samym pomyśle (z różnym rozłożeniem akcentów) opierała się fabuła zarówno Mrocznego widma, jak i Nowej nadziei, w Przebudzeniu Mocy na pewno ciekawym novum jest lekki cliffhanger na zakończenie i bardzo niejednoznaczne, chaotyczne i jakby nieprzekonane zło jednego ze złych. Uśmiercenie jednego ze starych bohaterów, chociaż spodziewałem się czegoś takiego (nie ogarniałem na bieżąco pojawiających się spoilerów), mimo wszystko było dość zaskakujące. Zaskakujące było też, że nikt nie stracił ręki, bo to już chyba świecka tradycja serii. Wreszcie nieco zaskakująca była możliwość zobaczenia szturmowców w czasie akcji pacyfikacyjnej - mam wrażenie, że bieżąca trylogia będzie trochę mroczniejsza od poprzednich części. Zaskoczyło mnie to podwójnie - że Disney coś takiego pokazał.
Oczywiście, biorąc pod uwagę samą historię jako taką, to niezależnie od tego, co wydarzy się w kolejnych epizodach, ekranizacja Trylogii Thrawna byłaby dużo lepszym pomysłem. Nie jestem przy tym ortodoksyjnym fanem Expanded Universe - było (hmm, jest) ono tworem przerośniętym, pełnym faktycznie złych i niepotrzebnych historii, zaciemniających obraz uniwersum i niepotrzebnie mnożących wątki, postaci poboczne, historie bohaterów filmowych, których życiorysami można by obdzielić dodatkowo kilkanaście innych osób, itd. Po prostu uważam, że wywalenie uniwersum jako takiego (Legends - proszę was, kto poza największymi [i najstarszymi] fanatykami sięgnie po pozycje rozmijające się z kolejnymi filmami), było czymś zupełnie niepotrzebnym i szkodliwym, wśród wszystkich tytułów wydanych pod szyldem Star Wars trafiały się prawdziwe perełki. Jak np. Tryloga Thrawna.
BTW księżniczka Leia jest moją ulubioną księżniczką Disneya.


J.G. Ballard Wyspa

Heh, sam chciałem kiedyś napisać coś podobnego. Historię o gościu uwięzionym w urywku świata, faktycznej wyspie, pomiędzy ruchliwymi drogami, na oceanie ciągłego ruchu. Nawet napisałem (Powtórne przyjście), tyle, że to, co ostatecznie mi wyszło, różni się znacznie od tego, co zamierzałem napisać na samym początku.
Historia opowiedziana przez Ballarda jest całkiem prosta. Główny bohater ma wszystko, co jest mu potrzebne do całkiem przyjemnej egzystencji. Składają się na to: drogi samochód, dobra luksusowe, lukratywna posada, rodzina i kochanka. Pewnego dnia wypada z trasy, z drogi szybkiego ruchu. Ląduje w opuszczonym, zabiedzonym Nigdzie otoczonym ciągami dróg prowadzących do metropolii. Usiłuje wydostać się z wyspy, jednak nie udaje mu się to - zostaje potrącony. Nikt nie zatrzymuje się by go podwieźć do cywilizacji.
Bez pożywienia i bez wody, bez środków do życia, ranny i z gorączką, w otoczeniu rdzewiejących wraków, bujnie rosnącej trawy i szczątków fundamentów dawnego osiedla musi radzić sobie sam, nie będąc do tego nijak przygotowanym. Na dodatek niedługo potem okazuje się, że wyspa nie jest bezludna, a jej mieszkańcy mają swoje powody, by zatrzymać na niej rozbitka. Rozbitek podejmuje jednak z nimi grę...
Ballard w surrealistyczny i przejaskrawiony sposób ukazuje egzystencjalną pustkę życia w naszej zwariowanej ponowoczesności. Jego wizja wcale się nie zestarzała, wraz z postępującym wyorbitowywaniem relacji międzyludzkich w nierzeczywistość, zapośredniczaniem coraz szerszych dziedzin życia przez usługi, jest coraz bardziej i bardziej aktualna. Książka pochodzi co prawda sprzed ery telefonów komórkowych i smartfonów, ale można przyjąć, że na wyspie po prostu nie ma zasięgu. Wcale nie trzeba rozbić się gdzieś za siedmioma górami, za siedmioma lasami, by trafić na nieprzyjazne człowiekowi odludzie. W ramach naszego uporządkowanego świata rozwijają się bujnie takie enklawy, obszary przegrane, zapomniane, wykorzystane przez aktualną formę globalnego systemu kapitalistycznego, przeżute i wydalone, zamieszkiwane przez również przeżutych i wydalonych wyrzutków. Może to być wyspa między ruchliwymi drogami, jak i wymierające osiedle czy całe małe miasto. Autor pokazuje też jak pretekstowe i złudne są wszystkie stałości naszego uporządkowanego świata. Jak niewiele potrzeba, by z człowieka wyszło zwierze kierujące się pierwotnymi instynktami, rządzą przetrwania i dominacji w stadzie. Jak niewiele też potrzeba, by znaleźć swój własny, subiektywny sens w miejscach, o których nawet by się nie pomyślało, że mogą go nam ofiarować.


J.G. Ballard Wieżowiec

Ha, ekranizacja już wkrótce.
Jedna z bardziej surrealistycznych książek Ballarda. Opowieść o ogromnym, 40-piętrowym wieżowcu, ultra-nowoczesnym, pełnym usług dodatkowych i wszelkich udogodnień (baseny, siłownie, fryzjer, nawet szkoła, ogrody, itd.), którego mieszkańców ogarnia postępujące szaleństwo, rozpad wartości, uwiąd norm kulturowych i relacji międzyludzkich, następuje powrót do barbarzyństwa. Na opustoszałych piętrach kształtuje się podział klasowy, następnie postępuje rozpad na plemiona i klany, by ostatecznie każdy z mieszkańców, który przeżył wystarczająco długo, mógł zaakceptować swój wcześniejszy świat, chcieć wrócić do poprzedniego życia, lecz traktować je jako utkane z konstruktów nie mających żadnej głębszej treści. Widzimy uwiąd wartości spowodowany dobrobytem, nasyceniem i przepełnieniem, jednak do pewnego stopnia dość nietzscheański/stirnerowski w swoim zarysie. Upadają stare wartości, przygniecione ogromem wieżowca, nie kształtują się nowe - bo skąd mogłyby same z siebie się ukształtować, z bezmyślnej negacji nigdy nie wyjdzie nic budującego. Dlatego po pierwszym buncie, obróceniem w niwecz dobrodziejstw cywilizacji, nastaniem walk plemiennych w wieżowcu, gwałtów, napadów, rozbojów, morderstw, walką o zasoby i kobiety, nawet próby osiągnięcia czegoś w rodzaju chwały wojownika, nadchodzi stagnacja, a na końcu rodzaj mrocznego objawienia, gdy jeden z ostatnich żywych mieszkańców, żyjący z własną siostrą, dochodzi do wniosku, nad szczątkami psa pieczonego na balkonie, że wszystko wróciło do normy i że może warto by wrócić do pracy. Wolny od złudzeń, którymi karmił się wcześniej, postanawia też uzależnić od morfiny swoją siostrę-kochankę i przypadkową kobietę, która własną krwią karmiła swojego kota.
Właśnie, wraz z rozpadem świata wartości, zastępowanym przez wtórne barbarzyństwo i kult siły, plaga usterek technicznych dotknęła wieżowiec jako taki. Początkowe problemy z prądem i wodą przybrały postać epidemii, ogromny moloch został wkrótce pozbawiony dostępu do dóbr pierwszej potrzeby, mieszkańcy przestali chodzić do pracy, blok i okolica zatonęła w śmieciach i innych odpadkach. Rozkład dokonywał się na dwóch płaszczyznach jednocześnie - moralnej i technologicznej, obie zostały ze sobą sprzęgnięte wygodą, katastrofa jednej pociągnęła katastrofę drugiej.
Być może w tej metaforze społeczeństwa Ballard chciał też odwołać się do napięć klasowych - wieżowiec wyraźnie podzielił się na strefy analogiczne do (nieco uproszczonej, bo trzyczęściowej) drabiny społecznej. W penthousie na dachu mieszkał architekt budynku, uważający się od pewnego momentu za jego władcę, ułomny demiurg, którego przerosło własne dzieło, i który ostatecznie został pokonany przez własne stworzenie, jeśli za jego stworzenie uznamy też warunki umożliwiające spontaniczny powrót do barbarzyństwa, rozpad uwarunkowań i efektowny oraz destrukcyjny zarazem powrót wypartego. Bardzo wymowne jest przedstawienie pewnego ginekologa (również z najwyższej warstwy) - wraz z grupką kobiet porozumiewali się ze sobą za pomocą symulacji nagrywanych przez niego w czasie jego kariery lekarskiej i odtwarzanych wciąż i wciąż odgłosów rodzących kobiet. Ani chybi chyba miał to być rodzaj tęsknoty za rytuałem przejścia, inicjacją do czegoś nowego, innego, rytuał narodzenia na nowo w świecie, gdzie rozpadła się stara forma bytu, a nowa nie zamanifestowała się jeszcze.
Wieżowiec to rewelacyjna książka, ale nie wolno traktować jej jako zwyczajnej fikcji spekulatywnej, bo pod względem ciągów przyczynowo-skutkowych, wewnętrznej spoistości świata przedstawionego, itd., dzieło Ballarda jest wyjątkowo dziurawe, niespójne, nieprawdopodobne. Jeśli uznamy ją zaś za surrealistyczną metaforę otaczającej nas rzeczywistości, za rodzaj przypowieści, wtedy można docenić jej wielkość. Mam nadzieję, że nadchodząca ekranizacja uchwyci jej ducha.


Karol Mitka Robiłem to z żywym trupem

Kolejna pozycja wydana przez niestrudzonego Tomka Siwca i jego Horror Masakrę.
Ok, jako iż jesteśmy w swoim gronie, przyznajmy szczerze - wartości literackich tutaj nie ma za grosz, drugiego dna również, autor szokuje dla samej przyjemności płynącej z szokowania. Do tego bardzo, ale to bardzo przydałaby się bardziej wnikliwa edycja i korekta. A mimo to świetnie się bawiłem czytając tę nowelkę, rechocząc z rzeczy, które przypadkowego czytelnika przyprawiłyby o wymioty (zakładając, że po książeczkę o takim tytule sięgnąłby ktokolwiek przypadkowy, wątpię). Świetnie się bawiłem także dlatego, że autor nie próbuje nawet udawać, że chodzi mu o coś innego niż o możliwość opisania serii scen seksu analnego, oralnego, itd., z zombie, przy zupełnie pretekstowej i w gruncie rzeczy mało istotnej fabule. Nie zawiodłem się, czekam na kolejne dziełko autora. Rozrywka dla zwyroli dostarczona przez zwyrola. Zółwik, ziomuś.

"Zęby"

Nie tylko sny są inspirujące, sny napędzane nerwicą lękową są jeszcze bardziej inspirujące. Bardzo poczciwy szort mojego autorstwa wylądował dziś na niedobrych literkach, o, tutaj.

Za grafikę odpowiada Tomek Woźniak, najlepiej.