niedziela, 11 listopada 2012

Mody, mody, mody!

1) Age of Chivalry: Hegemony 1.81 (do Age of Empires II: The Conquerors). Co się rzuca w oczy -integracja AI moda z domyślnym AI. Minus - AI grupuje się przeciwko graczowi w czasie gry bez ustalonych drużyn. Pojawiło się Humanist Historiography w Kościele, daje bonusy bohaterowi. Oprócz tego - głównie bugfix. Jak gdzieś na forum AoK Haven stwierdził autor, wszystko, co miało w modzie się znaleźć, już się znalazło.
Za to ja walczyłem, żeby zainstalować widescreena. Moda trzeba było zainstalować na wersję  1.0c, problem z tym, że moja wersja ze złotej edycji była już spatchowana, dlatego Widescreen nie wykrywał prawidłowego pliku .exe. Dlatego zainstalowałem nieoficjalną łatkę 1.0e, na którą udało się potem wszystko zainstalować. Jedyne, co być może jest pokłosiem pewnej niekompatybilności, są czasem włączające się głosy jednostek z gry oryginalnej, w miejsce podmienionych przez moda. Ale to pierdoła, nie ma co szat rozdzierać. Ach, i Widescreen ma w sobie już ddraw fixa, po prostu zabija explorer.exe. Co ma tą wadę, że z gry nie da się na chwilę wyjść, np. alt+tab, bez wyłączenia jej.

2) Shockwave 1.1 (do Command & Conquer: Generals: Zero Hour). Najlepszy w mojej opinii mod do Generalsów, zmieniający diametralnie każdą stronę konfliktu oraz każdego generała. Dodaje także trzech nowych - China Special Weapons (bez propagandy i energii jądrowej, generator trzęsień ziemi, śmigłowce transportujące zasoby, mnóstwo artylerii i wyrzutni rakiet), GLA Salvage (miks złomu z demobilu z czasów IIWŚ i Zimnej Wojny, śmigłowce Mi-8, samoloty Desert Fly, Katiusze, Basilisk - działo samobieżne + ckm, rakiety V2 [lol], bombowce Tu-2 zrzucające biały fosfor, rakieta Soyuz jako superbroń, potężne stanowiska rakiet przeciwlotniczych) i USA Armor (osobny budynek zapewnia radar, ciężarówki z zaopatrzeniem, a nie śmigłowce, czołgi Mammoth, dorównujące spokojnie Overlordowi, Cluster Missile jako superbroń). Starzy generałowie i "czyste" ugrupowania też zostały przerobione - i tak, po kolei: GLA dostało m.in. (moto)balony oraz Workerów na Quadach, GLA Toxin kilka różnych trucizn zrzucanych z powietrza, oraz każda jednostka jest bardziej trująca niż przedtem, GLA Demolition został pozbawiony trucizn, oprócz generalskiej Anthrax Bomb, za to wszystko zadaje chore obrażenia, wybucha, itd. Marauder wzbogacony o wyrzutnię rakiet niekierowanych, generalska czarnorynkowa bomba atomowa), GLA Stealth dostał kilka rodzajów elitarnej piechoty, w tym Rocket Snipera i Assassina, porównywalnego z amerykańskim Pathfinderem, stanowisko z ckmem, ruchomy Supply Stash, za to zabrano mu czołgi); China Nuclear dostał mnóstwo upgrade'ów atomowych dla jednostek, w tym dla MiGów, czołgów, nawet Hakerów (walizkowe bomby atomowe), China Tanks dostał mnóstwo nowych bajerów do czołgów, China Infantry dostał powiększone Hack Vany, potężne Battle Fortressy, także zespoły piechoty dowodzone przez oficera, zwykłe Chiny dostały kilka nowych budynków obronnych, w tym z miotaczem ognia, oraz śmigłowce Tiger; USA Airforce rządzi w powietrzu jak nigdy, USA Super Weapon dostał orbitalne coś, czołg teleportujący się, broń plazmową, roboty, itd, USA Laser każdy sprzęt ma laserowy, USA zwykłe dostało m.in. coś, co wygląda na jednoosobowe, gwiezdnowojenne AT-PT. Rzecz jasna zmian i nowinek jest znacznie, znacznie więcej.

3) Command & Conquer: Generals: Global Crisis (j.w.) inny mod do Generalsów, wprowadzający do gry strony konfliktu z innego moda, Middle-East cośtam, Syrię i Izrael, a do tego wprowadzający sporo kosmetycznych zmian do pozostałych. Syria to coś pomiędzy GLA i Chinami (mają elektryczność, itd. ale stary sprzęt rosyjski, do tego trochę fanatyków religijnych), Izrael to coś pomiędzy GLA i  USA - mogą zwijać i przenosić w inne miejsce Command Center, nie produkują jednostek, tylko są one im dowożone z powietrza, alternatywne źródło kasy to zespół dziennikarzy, robiący zdjęcia wrażym jednostkom. Bardzo poczciwe i pomysłowe (specjalizacje generalskie rozwiązano prosto - jako jeden z 3 wzajemnie się wykluczających upgrade'ów) ale wygląda jakoś gorzej i smutniej niż Shockwave.

3) Command & Conquer: Generals: Rise of the Reds (j.w.) cały czas rozwijany mod autorów Shockwave'a, chronologicznie umiejscowiony po nim. Obecna wersja, 1.72., oprócz diametralnie pozmienianych USA, Chin i GLA, wprowadziła Rosję. Rosja ma sprzęt naprawczy, mnóstwo śmigłowców, gorsze od Chin i USA lotnictwo (dwa Suchoje - Berkut i Frogfoot), do tego potężne czołgi (Sentinel zjada chińskiego Overlorda na śniadanie) i jednostki wyposażone w broń opartą na cewkach Tesli. Superbronią jest Tremor AGAS. W wersji 1.8 moda ma pojawić się kolejna, nowa, grywalna strona konfliktu - European Commonwealth, a w wersji 2.0 - generałowie każdej ze stron, teraz nie ma żadnych. Warto będzie na to poczekać.

Czarny metal to wojna

Taki oto artykulik, lub raczej jego wczesna wersja, którą kiedyś zacząłem pisać z zamiarem wysłania do takiego smutnego, studenciackiego pisma, akurat istniejącego na moim wydziale. Jednak w międzyczasie doszedłem do wniosku, że wyszło to zbyt radykalnie, jak na takie piśmidło, poza tym nie chciało mi się tego kończyć, jest trochę urwane pod koniec. Tak czy siak, viola.

Czarny metal to wojna


Od dawna wiadomo, że muzyka to świetny nośnik dla wszelkiego rodzaju propagandy, wiadomo też, że im bardziej niszowe gatunki, tym bardziej radykalny przekaz. Zaś apolityczność w praktyce nie istnieje, bo polityczne jest de facto wszystko, zgodnie z najszerszą i najbardziej radykalną definicją. Poza tym każdy ma jakieś poglądy, nawet jeśli nie zdaje sobie sprawy z ich posiadania.
System kapitalistyczny tak działa, że sprzedaje jako dobra luksusowe bądź alternatywne, skierowane do określonej działającej w jego ramach subkultury, to, co sam uprzednio wyparł lub przejął, gdy pojawili się ci, którzy na danej modzie postanowili zarobić. Stąd też z jednej strony obecność Nergala w mediach głównonurtowych, a książki o jego kapeli ("Konkwistadorzy diabła") leżą w salonikach prasowych obok n-tych zbiorów cudów Jana Pawła II oraz, z drugiej strony, utyskiwania podstarzałych fanów, że kiedyś to było lepiej, gdy wszystko sprowadzało się do pisania odręcznych listów i wysyłania ich do amatorskich, kleconych często byle jak i byle z czego zinów oraz nagrywania kolejnych "kultowych" dem na zabrane mamie kasety Maryli Rodowicz.
Pewne gatunki jednak nie wyjdą ze swoich nisz, bo są zbyt trudne w odbiorze dla szerokich mas potencjalnych odbiorców, jak np. power electronics. Inne wyjdą tylko częściowo, zawsze rozdarte między radykalne światopoglądowo i stylistycznie podziemie, oraz ugładzone, bawiące się konwencją grupy, którym udało się przebić do głównego nurtu.
Nie ma w tym także nic dziwnego, że bardzo często ci, którzy za młodu chcieli kopniakami ruszyć z posad zastaną bryłę świata, na starość usiedli na niej wygodnie. Tak jest już człowiek zbudowany, oprócz tych różnych wyjątków, które się "nie sprzedały" i twardo stoją na straży posiadanej przez siebie Prawdy.
Do tych gatunków można zaliczyć właśnie black metal z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Nie ma co się rozwodzić nad historią gatunku, gdyż nie ma to w tym momencie żadnego znaczenia, nie ma co też rozwodzić się nad historiami tych, którzy wylądowali w mainstreamie, często po latach nagrywania w podziemiu, wystarczy włączyć dowolną muzyczną telewizję, by takich zobaczyć i posłuchać, co mają do powiedzenia, w tym krótkim artykule chciałem pokazać tych, którzy – we własnym mniemaniu – mają coś radykalnego do powiedzenia i sami się stawiają poza – a często przeciwko – szeroko pojętemu głównemu nurtowi. Rzecz jasna, skupię się tylko na tych, którzy są interesujący z punktu widzenia politologii, na tych, których poglądy można podciągnąć pod bardzo szeroko pojętą filozofię, gdzie można natrafić na odwoływanie się do określonych ideologii, itd.
Artykuł ten nie będzie rzecz jasna fachowym artykułem naukowym, gdyż nie widzę takiej potrzeby, poza tym w pewnych przypadkach trudno w morzu plotek, domysłów i wymysłów znaleźć wiarygodne informacje na dany temat. Uroki podziemia. Zresztą, prawdę powiedziawszy, myślę, że część przypadków byłaby bardziej interesująca dla psychiatry, niż politologa.
Tak czy owak, w szeroko pojętym black metalu można wyróżnić umownie "skrajną prawicę" i "skrajną lewicę". Akurat w tym gatunku ta pierwsza jest znacznie bardziej rozpowszechniona. Zaliczyć tu trzeba przede wszystkim całą masę najróżniejszych wykonawców odwołujących się do różnych form i wariacji (neo)nazizmu. Nurt zwany NSBM (National Socialist Black Metal) nie jest rzecz jasna jednolity stylistycznie, ani nawet światopoglądowo. Mamy tam bowiem grupy odwołujące się do przedchrześcijańskich, pogańskich wierzeń takiej czy innej historycznej grupy ludności, zazwyczaj Germanów, Słowian i Celtów, przy czym popularny jest swoisty "pogański ekumenizm", mieszanie pojęć, symboli i nawet bóstw z różnych mitologii, przy uznaniu ich za równe sobie manifestacje tych samych mocy natury lub – rzadziej – bliżej niesprecyzowanych bytów duchowych. O ile dla części wykonawców tego nurtu różne Peruny, Thory i Odyny to martwe symbole przedchrześcijańskiej przeszłości, które są jednak "nasze" i stanowią dobre narzędzie do walki z "obcym" chrześcijaństwem (zazwyczaj nazywanym "judeochrześcijaństwem"), dla niektórych to rzeczywiście istniejące bóstwa, ośmieszone lub przerobione przez zwycięskie chrześcijaństwo na złe demony. Nieliczni uznają wszystkie bóstwa pogańskie za różne manifestacje tej samej lucyferycznej siły, rozumianej jednak nie w sensie sensu stricte satanistycznym, lecz gnostycznym (bóstwa pogańskie/Lucyfer – „dobre”, bo zgodne z naturą i pierwotnymi instynktami człowieka, bóg chrześcijański – jakiś obcy, narzucony Demiurg – „zły”, bo sprzeczny z naturalnym „prawem silniejszego” i kultywujący jakieś mgliste zaświaty zamiast zaprowadzenia porządku na Ziemi tu i teraz – taka mała immanentyzacja eschatonu) lub sekularyzowanym – antychryst jako natura, jako wola życia, wola mocy – widać tutaj zwulgaryzowane wpływy nietzscheańskie. Mdły, przeintelektualizowany i eklektyczny mistycyzm miesza się z jasnymi deklaracjami ateizmu.
Oprócz pogańskich wojowników walczących z chrześcijańskimi najeźdźcami, muzycy tego nurtu odwołują się bardzo często albo do współczesnych mutacji nazizmu, co sugeruje nazwa, albo wręcz do "dziedzictwa" III Rzeszy, lub innych narodowo-socjalistycznych bądź faszystowskich reżimów/ruchów istniejących na świecie na przestrzeni lat. Co ciekawe, z nazizmu sensu stricte, wykonawcy NSBM biorą zazwyczaj wszystko, co najgorsze – fascynację ludobójstwem, przemocą i kultem siły. Osobiście nie napotkałem na żaden utwór tego nurtu, który np. gloryfikowałby masowe roboty publiczne wprowadzone przez Hitlera czy Mussoliniego, za to upiornych, jadowitych i koszmarnie topornych piosenek o aryjskich/piekielnych/pogańskich legionach Waffen-SS rozjeżdżających czołgami kościoły i synagogi oraz bestialsko mordujących chrześcijan oraz wyznawców judaizmu w obozach zagłady jest Legion. Islamowi też się dostaje, zwłaszcza odkąd ostatnimi czasy nasila się emigracja ludności wyznającej islam z pozaeuropejskich Peryferiów do europejskiego Centrum, wędrówki te spowodowane są rzecz jasna przez sam kapitalizm jako taki, masy przemieszczają się za kapitałem, oczywiście muzycy NSBM, zwłaszcza ci wierzący w nadejście „wojny ras”, wyjaśniają to zjawisko tworząc liczne teorie spiskowe, np. o Żydach sprowadzających muzułmanów do Europy w celu zniszczenia do reszty jej dziedzictwa kulturowego i cywilizacyjnego. Program negatywny często staje się pozytywnym, i tak np. niejaki Kaiser Wodhanaz z projektu Ad Hominem (wśród nagranych przez niego piosenek znajduje się np. „Auschwitz Rulez”) stwierdził kiedyś, że „The 14 words1 are good for fools and life lovers. Only the death of the rotten civilization matters now”, po czym zdystansował się od NSBM jako takiego.
Poglądy na temat Holocaustu są wśród muzyków NSBM są niespójne – z jednej strony trafiają się głosy, że nie było czegoś takiego (a ci wszyscy ludzie umarli z przejedzenia? Ach, przepraszam – nie umarli wcale, tylko potajemnie wyjechali do USA i rządzą teraz światem, razem z reptilionami), z drugiej strony, że zginęło tam za mało ludzi.
Początki NSBM wiązane są z wczesną sceną norweską – zresztą, łatwiej byłoby wymienić chyba to, co nie jest z nią wiązane, niż wszystko, co jest. Za pierwowzór muzyka NSBM uchodzi Varg Vikerness, znany ze swojego jednoosobowego projektu Burzum, do czasów Breivika najsłynniejszy chyba norweski morderca.
Obiektywnie rzecz biorąc, Varg to mitoman i megaloman, światopoglądowo zaś łączy obecnie rasizm, sekularyzowane pogaństwo z uwielbieniem dla wczesnego ustroju norweskich plemion, jakieś wiecowej demokracji przy istnieniu plemiennego wodza i rady starszych, czy czegoś w tym stylu; w jednym z nowszych wywiadów stwierdził też, że ideałem byłoby żyć jak paleolityczni zbieracze-myśliwi, ale niestety nie jest to obecnie możliwe, bo ludzi jest za dużo a środowisko naturalne już ledwo dyszy2. Ciężko więc jednoznacznie zaliczyć go do NSBM, bo nie gloryfikował w tekstach nigdy III Rzeszy, jego wymarzony ustrój, zdecentralizowana, plemienna demokracja jest jednak dosyć daleka od totalitarnego molocha nazistowskich Niemiec. A sam rasizm i pogaństwo nie jest wyznacznikiem gatunku, granice pomiędzy NSBM i pogańskim black metalem, również zaliczanym do wspomnianej gdzieś na początku tego artykułu „skrajnej prawicy” gatunku, są bardzo płynne.
Tak czy siak, Varg zasłynął przede wszystkim z morderstwa dokonanego na swoim przyjacielu, również muzyku, Euronymusie. Ciężko powiedzieć, o co poszło, Varg stoi na stanowisku, że Euro chciał go zabić i nagrać to na video, w internecie można poza tym natrafić na ogrom różnych plotek. Varg tłumaczył się, że tamten potknął się i wpadł na szybę na klatce schodowej, spotkałem się też z tłumaczeniem, że Euro potknął się i nadział na nóż trzymany przez Varga. A potem musiał się podnieść, potknąć się i nadziać na ten nóż jeszcze raz. I tak w kółko wystarczającą ilość razy, by łącznie dostać szesnaście ciosów w korpus i osiem w głowę i kark. Varg był również zamieszany w podpalanie zabytkowych kościołów (zdjęcie jednego z nich, już spalonego, trafiło nawet na okładkę EP-ki Burzum „Aske”, co nomen omen znaczy „popiół”), jednak tego mu przed sądem nie udowodniono.
Należy także w tym momencie zauważyć koniecznie, że nie każda grupa black metalowa wykorzystująca nazistowską symbolikę i przemycająca w tekstach różne odwołania do tego czy tamtego, jest rzeczywiście neonazistowska. Image muzyka black metalowego miał przede wszystkim szokować – miał być zebraniem wszystkiego, co gnębi przeciętnego współczesnego, umiarkowanie konserwatywnego, szarego człowieka klasy średniej, wszystkich jego skumulowanych strachów i obaw, i miał być rzuceniem mu tym wszystkim w twarz. Na podobnej zasadzie pierwsi, nihilistyczni przedstawiciele subkultury punk nosili m.in. żelazne krzyże, nikt nie posądzał ich o promowanie nazizmu, chodziło tylko i wyłącznie o szokowanie, o złamanie obowiązujących w społeczeństwie „tabu”. Black metal, mający korzenie w częściowo punku właśnie czy wywodzącym się z niego thrash metalu, miał szokować satanizmem, miał być nihilistycznym buntem. Taka konwencja. Ideologie zaczęły tam napływać później.
Sceny NSBM zaczęły się swego czasu organizować. Np. w Polsce powstała organizacja o nazwie „Fullmoon”. Bardzo ciężko znaleźć na jej temat jakiekolwiek wiarygodne informacje, zresztą, wystarczy prześledzić chociażby losy kilku najważniejszych tam postaci, by przekonać się, że w gruncie rzeczy miała charakter czysto subkulturowy a artykułowane postulaty – nazwijmy je – polityczne nie miały żadnych szans realizacji, były przejawem młodzieńczego radykalizmu członków organizacji. „F” powstał jako organizacja sensu stricte satanistyczna, założona przez muzyków wczesnej polskiej grupy black metalowej Xantotol, gdzieś na początku lat '90. Nawiązano kontakty z różnymi grupami okultystycznymi ze świata, rozprowadzano w Polsce ich broszury i inne materiały. Organizacja była ściśle hierarchiczna i elitarna, próbowano ją ukształtować na coś w rodzaju zakonu. Jednak z czasem zaczęli tam pojawiać się różni ludzie, którzy „przepchnęli” jej profil bardziej w stronę (ezoterycznego) nazizmu. Mniej-więcej wtedy też pierwotni założyciele odeszli z organizacji, porzucając ją na pastwę ludzi w rodzaju Capricornusa czy Roba Darkena. „Fullmoon” zmienił też nazwę na „Temple of Fullmoon”. Organizacja zrobiła manifestację pod sztandarem ze swastyką bodajże w Szklarskiej Porębie, czym wzbudziła zainteresowanie odpowiednich państwowych służb. Potem pojawiły się pierwsze podziały (niewyjaśniona w sumie historia z Karcharothem, który wiele lat później popełnił samobójstwo), a organizacja zaczęła ograniczać się do bicia nielubianych muzyków kapel, które nie chciały się przyłączyć, ale i z tym różnie bywało. Jako ciekawostkę można przytoczyć fakt, że ponoć nawet tak sławny obecnie Nergal miał oberwać od muzyka z grupy Perunwit, jednak prawdziwy przebieg tego i innych związanych z organizacją wydarzeń pozostaje nieznany. Inna plotka mówi o pewnym muzyku, który niechcący zdradził organizację. Otóż przyszła do niego pewnego dnia policja, a ten, przerażony, sam dał im wszystkie posiadane materiały „ToF”. Jak miało się okazać później, policja przyszła do niego w sprawie kradzieży z piwnic, a nie mniej lub bardziej kuriozalnej działalności antysystemowej.
Capricornus, pozujący na lidera późnego „ToF”, wydawał zina „Legion”. Ciężko powiedzieć, czy ukazało się więcej numerów poza pierwszym, tak czy siak, do tego udało mi się dotrzeć. Co rzuca się w oczy to przede wszystkim żenujący poziom merytoryczny. W numerze było coś z Crowleya, coś z Nietzschego oraz wywiad obszerny z muzykiem z niemieckiej grupy Absurd. Co ciekawe, grupy polakożerczej, odwołującej się zarówno do pogaństwa, volkizmu jak i do nazizmu niemieckiego sensu stricte. W jednym z wywiadów, muzyk ten, zapytany o zadziwiającą popularność Absurd w Polsce, miał stwierdzić, że owszem, mają wielu fanów we wschodnich Niemczech. Nie przeszkodziło to jednak Capricornusowi przeprowadzić z nim czołobitnego wywiadu. Trzeba przyznać, że pochodzący ze Śląska Capricornus, nagrywający zazwyczaj po niemiecku, miał lekkie ciągoty germanofilskie.
Muzyk w wywiadzie opisał niemieckie więzienie, w którym akurat przebywał (trafił tam za zabójstwo – grób ofiary trafił na okładkę materiału Absurd zatytułowanego „Thuringian Pagan Madness”), doszedł do wniosku, że popełniony czyn zmienił go na lepsze (dodał sobie wtedy do nazwiska nazwę mitologicznej bestii Nidhogg), oraz opisał swoją ideologię „trzech trójkątów”, pogaństwo lucyferyczne, wspomniany wyżej już przeze mnie „pogański ekumenizm”, zakładający, że wszystkie bóstwa pogańskie to manifestacje różnych aspektów jednego Lucyfera.
Poglądy polityczne „ToF” zakładały rozpad i zagładę współczesnego, zdegenerowanego świata, członkowie „ToF” byli w swoim mniemaniu elitą, która przyśpieszy rozpad i zbuduje potem lepszy, aryjski świat, pod wodzą jakiegoś nowego Fuehrera.
„ToF” rozpadło się samo, lub zostało rozbite przez służby. Biorąc pod uwagę zakres i rodzaj podejmowanej przez nich działalności, podejrzewam, że służby specjalne państwa polskiego miały jednak do roboty lepsze rzeczy niż uganianie się za grupką świrów, którzy jeśli zaszkodzili komukolwiek, to przede wszystkim sobie samym. Obecnie Capricornus zerwał kontakty z podziemiem i jego los pozostaje nieznany. Nieżyczliwi twierdzili, że uzależnił się od narkotyków. Zaś Rob Darken, nadal nagrywający w ramach swojego projektu Graveland, nadal ma radykalne i niepoprawne politycznie poglądy, jednak z czasem stonował je. Przeprosił się też z Nergalem, z którym to był przez lata pokłócony (ponoć panowie wysyłali sobie paczki z pozbawionymi głów kurami, itp. - jak już wspominałem, informacje tego typu to krążące po internecie plotki, uzyskane od ludzi niewiarygodnych, przytaczam je, bo czemu nie, ale nie mają żadnej wartości), zajmuje się obecnie chyba głównie wrzucaniem na swoje konto na Facebooku kolejnych swoich zdjęć w zbroi wikinga.
Podziemie NSBM istnieje w Polsce i współcześnie, nie przejawia jednak ono tendencji do przyjmowania form zorganizowanych, ani jakichkolwiek innych.
Obrazu „skrajnej prawicy” black metalu dopełniają nieliczne grupki propagujące tradycjonalizm evoliański, włoski (archeo)futuryzm, neoeurazjanizm, itd., np. włoska „Black Metal Invitta Armata”.
Ciekawym zjawiskiem są też grupy NSBM/pagan bm z krajów pozaeuropejskich, wykonywane przez muzyków nie będących białymi i nie odwołujących się do „aryjskich” mitologii. W Meksyku istnieje spora scena pogańskiego black metalu, odwołująca się do wierzeń azteckich, i gloryfikująca mimochodem rasę indiańską. Na okładkach płyt wykonawców tego nurtu można zobaczyć koło siebie np. wizerunki żołnierza Wehrmachtu obok indiańskiego, azteckiego wojownika-jaguara lub azteckiego orła trzymającego w szponach stylizowaną, aztecką swastykę. Grupy te nagrywają też kowery niektórych różnych grup i projektów europejskich, np. Burzum.
Na „skrajnej lewicy” black metalu przede wszystkim wymienić trzeba wykonawców grających pomieszanych z black metalem crust. Akurat to zjawisko, jak i sama scena crustowa, jest mi praktycznie nie znana, więc nie będę się na jej temat rozpisywał.
Istnieje zjawisko przeciwne NSBMowi, zwane RABM – Red & Anarchist Black Metal. Organizować się zaczęło później, świadomości istnienia nabrało dużo później niż NSBM, jednak doszukiwało się swoich korzeni również w legendarnej scenie norweskiej, tej samej, z której wg niektórych ma wywodzić się NSBM. Zabity przez Vikernessa Euronymus miał być komunistą. To jednak nie prawda, owszem, był członkiem nawet jakiejś partii komunistycznej w Norwegii, ale on fascynował się tym, co w stalinizmie najgorsze – ponurością życia w wielkich blokowiskach, tajną policją, opresją systemu. Pasowało mu to do mizantropii i nihilizmu, podobnie jak części muzyków black metalowych do dziś pasuje mizantropia i nihilizm Frontu Wschodniego lub obozów koncentracyjnych. Już prędzej za protoplastów RABM można nazwać pochodzącą z Argentyny grupę Profecium, której muzycy byli ponoć trockistami. Nagrali m.in. utwór „Socialismo Satanico”. Klasyczny pod względem muzycznej formy black metal nie przyjął się zbyt dobrze u komunistów, u anarchistów często łączony jest z crustem, punkiem lub hardcorem, za to w środowiskach zielonych anarchistów i anarcho-prymitywistów znalazł przystań.
Powstała cała scena w USA, na Wybrzeżu Północno-Zachodnim (Cascadia), gdzie rozkwit przeżywają grupy łączące zielony anarchizm, krytykę cywilizacji przemysłowej oraz nie-nazizujące pogaństwo (jakiś anarcho-bio-regionalizm). Jako, że zjawisko to jest w Polsce praktycznie nieznane, warto wymienić nazwy tych grup – Panopticon, Wheels Within Wheels, Lake of Blood, Skagos, Agalloch, czy grupę od której wszystko się zaczęło, i która bywa różnie klasyfikowana – Wolves In The Throne Room. Muzycznie nie różni się to od zwykłego atmospheric black metalu z elementami folku, ambientu, gdzieniegdzie też blackgaze'u. Poruszanie kwestii ekologicznych i
Ekopogańsko-anarchistyczny black metal dotarł do swojego logicznego ekstremum w postaci nielicznych grup sympatyzujących z VHEMT3, które często, jak np. Iuves, poruszają się w stylistyce raw black metalowej czy black noise'owej, za wyjątkiem spokojniejszego Book Of Sand.
I to było w sumie na tyle.

1"We must secure the existence of our people and a future for White children." - slogan uknuty przez Davida Lane'a, amerykańskiego współczesnego ideologa neonazistowskiego, popularny w środowiskach neonazistów, zwolenników supremacji rasy białej oraz nacjonalistów, zazwyczaj tych „trzeciodrogowych” lub „trzeciopozycyjnych”.
2Takie poglądy zbliżają go do części współczesnych "narodowych anarchistów", jednak zakładam, że nie wie on o ich istnieniu.
3Voluntary Human Extinction Movement – Ruch na rzecz dobrowolnego wymarcia ludzkości.

Odpryski VI

1) Jakiś czas temu, jadąc pociągiem do Krakowa, zacząłem czytać zbiór opowiadań Andrzeja Zimniaka Homo Determinatus. Niestety, nie ukończyłem czytać tej książki, bo coś tam. Ale na ile pamiętam pierwsze opowiadanie, to autor rozkminiał zagadnienia związane ze snami, innymi światami i ich prawdziwością i różnymi takimi. Czytało się to łatwo i bezproblemowo, to może kiedyś to skończę czytać.

2) Jakiś czas temu przeczytałem książkę Jacoba Taubesa Teologia polityczna świętego Pawła. Autor, związany bardziej z judaizmem niż chrześcijaństwem, dokonuje kilku ciekawych interpretacji dotyczących samej kwestii żydowskości Pawła i jak sobie z nią poradził. Smutny wstęp jakiejś smutnej profesorskiej kąserwy, z którego to wstępu wyniosłem tylko wiedzę o tym, że nad świętym Pawłem pochylał się m.in. Żiżek, i chyba do niego też więc kiedyś w końcu zaglądnę.

3) W Lewiatanie [sic] Coca-Cola [sic] za 6,66zł [sic!]. I jak tu nie wierzyć w globalny spisek illuminatów.

~~~ ciach, ciach, ciach ~~

8) Serdecznie pozdrawiam kogoś, kto na tegoż bloga trafił przez link w poczcie firmowej "Fabryki Słów" ;)

piątek, 21 września 2012

Alexander Sołżenicyn "Zagroda Matriony"

Jest to zbiór opowiadań i miniatur, w których autor, pisząc wprost i nie siląc się na owijanie niczego w bawełnę, ale i nie sugerując niczego czytelnikowi, przedstawia życie prostych ludzi w ZSRR w czasach stalinowskiej nocy, ale i po niej, gdy w sumie nie zmieniło się tam wiele. Bohaterowie Sołżenicyna to bardzo często ludzie szczerze wierzący w komunizm, którzy jednak w zderzeniu z rzeczywistością zaczynają się zastanawiać nad swoim postępowaniem i/lub rozdźwiękiem ideałów od tejże rzeczywistości (prosty, szczery żołnierz, komendant na stacji kolejowej, który zgłosił do NKWD jednego z petentów, jako wrogiego agenta; dyrektor technikum oraz lokalny partyjny aparatczyk, wykiwani przez władze centralne odnośnie nowego budynku dla technikum) ew. szarzy, zwykli ludzie, żyjący nierzadko w koszmarnej biedzie i niechętnym otoczeniu (tytułowa Matriona; córka zesłańca i więźnia, która o ojcu czyta w przypadkiem gazecie - że niby jej ojciec nie dożył dzieła swojego życia - przewrotność systemu widać w tym jak na dłoni). Kilka miniatur nie ma de facto bohaterów, tylko ma formę rzutowania obrazu na pewien szczegół i opisania go, oraz wyprowadzenia z niego wniosków dla ogólności jakiego zjawiska/pojęcia (coś podobnego było np. u Jüngera), nieraz są to spostrzeżenia dosyć naiwne (np. - jesteśmy w stanie zbudować supernowoczesne cokolwiek do zabijania a nie potrafimy stworzyć małej, puchatej kaczuszki; lub - poruszamy się śmierdzącymi i topornymi samochodami, a nie przy pomocy pięknych, wolnych zwierząt - jesteśmy tacy, czym się poruszamy) ale plus dla autora, że potrafił dostrzec takie różne różności, wyłowić je z codziennego życia, odkryć je, przedstawić ku zdziwieniu czytelnika, który może sobie nawet i pomyśli "Hm, jej, nigdy na to nie wpadłem, a widziałem to od dawna".
Autor stara się nie moralizować, raczej pewne tezy widać po prostu same, jak na dłoni, w czasie czytania jego twórczości, jest jednak od tego pewne odstępstwo, mianowicie ostatnie opowiadanko, które opowiada o procesji wychodzącej z cerkwi, procesji otoczonej przez nieprzychylny, wrogo nastawiony tłum. Tam autor wprost i dosłownie formułuje na końcu tezę, że oto koniec Rosji, upadek i pożoga. Ale można mu, w końcu wielkorusowi z przekonania, wybaczyć to jedno moralizatorstwo.
Styl autora jest jednocześnie prosty i zrozumiały, z drugiej strony za pomocą błahych często, mało wyrafinowanych słów potrafi oddać idealnie malujące się uczucia postaci, ukazać ich głębię, ich rozterki, ich problemy, potrafi namalować szarzyznę radzieckiej rzeczywistości, pełną obłudy, wytartych frazesów i wszechobecnej hipokryzji. Autor nie ubarwia, pisze wprost, momentami ma to wręcz turpistyczny, naturalistyczny wydźwięk, przy tym potrafi dostrzec i docenić piękno natury, nad której losem też się niekiedy pochyla.
Chyba wezmę się za "Archipelag GUłag".

Larry Niven "Pierścień"

Sprawnie i lekko napisane czytadło, o nieco wręcz komiksowych, wyrazistych, ale pozbawionych naprawdę głębokiej głębi bohaterach (rasa laleczników mających trzy nogi, dwie głowy, każdą z jednym okiem, o otworach gębowych w dłoniach, i na dodatek genetycznie tchórzliwych - dosyć cudaczny pomysł, który jednak sprawdził się nieźle), do tego autor ma rozmach - nie będę zdradzał, czym jest tytułowy pierścień, bo nie jest to wiadome od razu, jednak muszę przyznać, że autor z niezwykłą łatwością generuje niewyobrażalnych rozmiarów kosmiczne obiekty, rasy oraz ich przeznaczenie.
Czytadło, które zapada w pamięci.

2x Lem

1) "Powrót z gwiazd"

Psychologiczna opowieść o dwóch kosmonautach, którzy po ponad 100 latach w kosmosie wracają na Ziemię, w obcy, nie znany sobie świat, który zdążył się zmienić praktycznie w całości. Stykają się nie tylko z zupełnie nie znaną sobie techniką, zupełnie obcym sobie społeczeństwem, ale nawet z zupełnie sobie obcymi sposobami myślenia i postrzegania świata, bo niedługo po ich odlocie z Ziemi zaczęto w skali ogólnoświatowej wymazywać z nowego pokolenia ludzi skłonności do wojny i przemocy za pomocą środków chemicznych.
Dwójka bohaterów (pojawia się jeszcze trzeci) próbuje się więc jakoś odnaleźć. Przeżywają fascynacje nowym światem, potem zdają sobie sprawę ze swojej inności, balansują między akceptacją a odrzuceniem. Autor opisuje nieznany im świat z punktu widzenia głównego bohatera, więc opisy są niepełne, gdy bohater styka się - a styka się w sumie przez cały czas - z czym, co jest mu nieznane. Do tego jeszcze przewijają się motywy niewyjaśnionych wydarzeń hen, z przestrzeni kosmicznej, które mogą zaważyć na przyjaźni dalszej głównych bohaterów.
Zdecydowanie dobra książka. Takiego Lema lubię chyba najbardziej.

2) "Maska"

Ooo, kultowa rzecz ponoć, bo wydrukowana na niebiesko. Tzn., nie wiem, czy momentami to granatowy tak ciemny, że aż czarny, czy po prostu jednak nie wszystko jest na niebiesko. Tak czy siak, jest to zbiór zawierający opowiadanie (tytułowa "Maska", fantastyczne - i nieco trudne w odbiorze - opisy przeżyć wewnętrznych bohaterki), opowieści-przypowieści (Trurl i dwójka przybyszów z innych planet, rozmrożonych z ogona komety - ich opowieści to aluzje polityczne do systemów totalitarnych; w przypadku drugiego opowiadającego autor skopiował swój pomysł z "państwochodem" znany np. z "Wizji lokalnej", aczkolwiek tutaj go zmodyfikował zupełnie) oraz ni to sztuki teatralne, ni to widowiska pomyślane do telewizji - zdecydowanie poczciwe, zaskakujące humorem nienachalnym oraz bezbrzeżną i bezdenną otchłanią wyobraźni autora. Mimo wszystko wolę osobiście mniej filozofującego Lema.

środa, 12 września 2012

Coś tam dzwoni, w jakimś kościele, ale cholera wie w jakim #1

(Nie)stety zbiorczo. Bo zdążyłem już pozapominać szczegóły. Tak to jest, jak nie jest się systematycznym. "Ostatni czas" obejmuje w sumie okres z 2 miesięcy jakoś.

1) Stanisław Lem, "Opowiadania wybrane"

Sama radość. Klapaucjusz i Trurl na przypowieściowo, pilot Pirx użerający się z człekopodobnymi robotami (lub nie człekopodobnymi) a na deser "Niezwyciężony". Po cóż się rozpisywać dalej, wstyd nie znać.

2) Stanisław Lem, "Wizja lokalna"

Nieco przegadana radość, którą czytałem po raz pierwszy dawno temu i w sumie aż dziw że wtedy cokolwiek z niej zrozumiałem, bo pełnię radości, mnóstwo aluzji polityczno-społeczno-filozoficznych (dyskusja z fantomatami czy jak się to zwało - Peruniku, jakąż trzeba było mieć wyobraźnię, by coś takiego stworzyć! I jakąż trzeba było mieć wyobraźnię, by wykombinować coś takiego jak kurdle i etykosfera; no i jeszcze BIM - BAM - BOM) zrozumiałem dopiero teraz. Wspaniałość.

3) Maria Michalczyk, "Diabeł "Piątej Kolumny""

Czyli książka historyczna o konfidencie niemieckim Wittku, z pochodzenia Chorwacie (lub chorwackim Niemcu) i ustaszu zamieszanym w liczne akcje terrorystyczne. Czyta się jak książkę sensacyjno-kryminalną. Najstraszniejsze, że skurwysyn działał w moich rodzinnych stronach, przez niego nastąpiło m.in. rozbicie Organizacji Orła Białego (masowe groby na Borze i Brzasku) czy pacyfikacje wsi z Michniowem na czele. Warto dotrzeć i przeczytać.

4) Jacek Dukaj, "Inne pieśni"

Znowuż powrót do książki, którą czytałem dawno temu (mam pierwsze wydanie), i znowu zaskoczenie, że tyle tam jest rzeczy ciekawych, które wcześniej jakoś mi umknęły. Wizja świata pomiędzy hmm Heraklitem a Platonem, strategosi, nimrodowie, aresi, krasistosi, narzucanie formy, zagłada nadciągająca z kosmosu oraz polityczne przepychanki wokół Spaczenia. Do tego mnóstwo opisów przeżyć wewnętrznych bohaterów czyli Dukaj jakiego znamy i lubimy a w każdym razie ja.

5) Jacek Dukaj, "W kraju niewiernych"

Zbiór opowiadań jeszcze z SuperNowej. "Katedra", "Irrecośtam", "Medjugorie", "Ziemia Chrystusa"... Dużo o religii - przewrotnie ale nie przeciwko, dużo o człowieku i jego świecie, dużo światów i rzeczywistości odległych, nierealnych, alternatywnych. Moc radości.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Odpryski IX

Trochę ludzi poumierało ostatnimi czasy .

1) Harry Harrison (zm. 15 sierpnia 2012), nie muszę go chyba czytelnikom akurat tego bloga przedstawiać?

2) Sergio Toppi (zm. 21 sierpnia 2012), rysownik komiksów, słynny i wpływowy.

3) Neil Armstrong (zm. 25 sierpnia 2012), człowiek, który chyba jednak - z całym szacunkiem dla niego - nie był na Księżycu (ot, kolejna teoria spiskowa, której daje - jeśli nie wiarę - to kredyt zaufania przynajmniej).

Ian Watson "Magia królowej, magia króla"

Trzecia książka Watsona jakąś czytałem, i trzecia książka Watsona, w której rzeczywistość nie jest zbyt rzeczywista, ew. może się pozmieniać znacznie. Podobnie jak ze Silverbergiem - każda jego książka jaką czytałem, dotyczyła ludzi po przejściach, chcących albo się zmienić, albo ktoś chciał ich zmienić, albo szukających odkupienia. Nie wiem, czy to tak jak trafiłem po prostu, czy oni już tak mieli. Ale, rzecz jasna, to nie jest żadna wada czy przytyk.
I tak, "Magia..." to opowieść o świecie, w którym dwa królestwa toczą ze sobą odwieczną wojnę. Jedno z nich jest dobre, słoneczne, dzienne, mają dzielnicę burdeli w stolicy, drugie zaś jest wypaczone, złe, ludzie żyją tam nocą, a śpią w dzień, za to rozwija się tam lepiej nauka. Walczą owe królestwa ze sobą za pomocą magii używanej przez wierchuszkę, magii poprzecznej i drugiej, której nazwa mi wyleciała z głowy, a które to postaci to nic innego jak personifikacje figur szachowych. Rzecz jasna to wszystko znacznie bardziej zagmatwane, a kończy się bardziej hardkorowo niż "Łowca śmierci", gdy Uroboros zatapia zęby w swoim ogonie, a bohaterowie - giermkowie (pionki) dwóch zwalczających się królestw, chłopak i dziewczyna, która była zresztą szpiegiem i prostytutką, skaczą radośnie ze świata w świat, z rzeczywistości do rzeczywistości, by trafić tam, skąd przybyli, ale inaczej...
No i jeszcze cały ten świat szachów ma jakieś takie pseudo-słowiańskie tło. Poczciwość, można poczytać, propsy autorowi za wyobraźnię.

wtorek, 21 sierpnia 2012

Arthur Conan Doyle "Trujące pasmo"

Mała książeczka wydana w latach '90, którą w pewnej internetowej księgarni kupiłem nową, i to za jakąś śmieszno-symboliczną cenę (coś chyba 1,50zł, ale nie pamiętam już dokładnie).
Mało kto kojarzy, że sir Doyle, znany przede wszystkim jako twórca postaci Sherlocka Holmes'a, był również autorem (pre)s-f, jego najsłynniejszą książką z tego gatunku był bez wątpienia jeszcze znany mniej-więcej "Zaginiony świat", ale zdarzyło mu się popełnić więcej dzieł i dziełek o przygodach prof. Challengera i jego mniej lub bardziej dystyngowanych, anglosaskich to wyrzygania, przyjaciół.
"Trujące pasmo" to zbiorek opowiadań, jedno z nich, ostatnie, nie ma związku z pozostałymi, opowiada o dwóch wynalazcach i ich kłótni, i kończy się bardzo lovecraftowo (śmiercią jednego z nich i szaleństwem drugiego). Ale to może dlatego, że to u jednego i drugiego wpływy Poego. Tytułowe "Pasmo" to historia o tym, że Ziemia znalazła się na przecięciu trajektorii lotu komety, która zatruła eter ziemski, przez co ludzie zaczęli umierać i w ogóle rozgrywa się koniec świata. Ale przewidujący prof. Challenger i jego druhowie siedzą przy butli z tlenem w jego posiadłości i dyskutują żywo o nadchodzącej śmierci. Nikt rzecz jasna nie wpadł na to, żeby zaprosić do pomieszczenia kogoś ze służby, co to, to nie, lepiej obłudnie uronić łzę nad ich losem i przy burżujsko-arystokratycznym stole żreć wykwintnie, czekając na śmierć przy rozmowach o własnej zajebistości, potem, gdy trucizna się ulatnia, dochodzą jeszcze różne rozkminy o brzemieniu, odpowiedzialności, itd. Mówiąc szczerze, bardzo ale to bardzo denerwowało mnie to opowiadanie, przez bufonadę bohaterów. Ale sam pomysł - i zakończenie - do końca świata jednak nie doszło - bardzo interesujące.
Drugie opowiadanie przedstawia nam projekt prof. Challengera polegający na próbie dokopania się do układu nerwowego planety Ziemi, która okazuje się być w pewien sposób żywą, inteligentną istotą. Nic specjalnego, ale też nie jakiś gniot.
Tak czy siak, jak za książkę za dużo mniej niż 5zł, to jest nieźle, ale to raczej drażniący swoim stylem i postaciami przebrzmiały manifest anglosaskiej, konserwatywnej bufonady.

Powrót do zaklikiwania kozłów i inne

I) Ot, pogranie sobie w Titan Questa zawsze jest w porządku, szczególnie, jeśli powinno się robić w tym czasie coś zupełnie innego i pożytecznego.
Wróciłem do moda Paths, niestety najnowszy 1.5 nie był dostępny w wersji xmax, przez co przeszedłem grę na Normalu Vandalem i zaczynam właśnie Epic. Tego mi brakowało przy wszystkich poprzednich razach, gdy opierałem się na Berskerkerze - jakiś umiejętności obszarowych, mogących unieszkodliwić na stałe lub przejściowo moby na dużym obszarze, szczególnie, że to xmax, gdzie ilość przeciwników momentami oszałamia, a moby złożone z samych Bohaterów to już w ogóle rzeź większa nieraz od walki z bossami - brakowało mi Chaos Storma, umiejętności Dokkaebi, zabawnej dosyć i szalonej klasy wsparcia, która sama dla siebie nie jest zbyt mocna, ale jako wsparcie sprawdza się idealnie. Maksymalnie ulepszony Chaos Storm jest w stanie wybić wszystko, co stoi na danym obszarze (Frostburn i Wound Damage, i jeszcze jakiś, ale mi wyleciał z głowy), do tego usypia/wzbudza strach/chaos u tych, co przeżyją, a których już spokojnie można potem zmasakrować dowolnym atakiem Berserkera.
O ile gra się tak nieco nudno (Chaos Storm, bieganina, zabijanie kto przeżył, Chaos Storm, bieganina, itd.) to przynajmniej taktyka ta sprawdza się przeciwko każdemu, nawet tym cholernym łucznikom Machae z aktu V czy Draconianom z aktu IV, na których rozbijała się bezskutecznie moja pierwsza postać w TQ.
Niestety, Paths przestał być rozwijany. Jego autor udostępnił w internecie wszystkie pliki na jakich pracował, i jakby ktoś chciał, to może tam pogrzebać i wymodzić (dosłownie) z tego coś jeszcze ciekawszego.
Przetestowałem jeszcze Asylum Mod - na pierwszy rzut oka ciekawe profesje, jakieś nowe przedmioty, wersje kompatybilne zarówno z xmaxem jak i innymi modami utrudniającymi rozgrywkę, ale jeszcze się nie zagłębiałem.
Za to zagłębiłem się w moda Diablo II Immortal, czyli w próbę przeniesienia klas postaci z Diablo II (oprócz Druida - engine TQ nie pozwala na shapeshifting), części bossów oraz mechaniki tego starego klasyka do Titan Questa. Mamy zmienione działanie kijów, nowych przeciwników (Satyry już nie są satyrami, wypadły też z gry kobiety-koty, zamienione przez ludzi - Corrupted Rogue's), bohaterów, bossów, po zabiciu jeźdźca trzeba zabić też wierzchowca (np. Boar Rider), pojawiły się kosy i oszczepy, od groma nowych przedmiotów pod nowe profesje, a same profesje rozwiązano w sposób arcyciekawy. Klasy pogrupowano po dwie, tworząc klasę hybrydową (np. Agent of Justice - Assassin/Paladin lub Bringer of Havoc - Sorceress/Barbarian), jednak nie zawierają one wszystkich drzewek umiejętności klas, z których się składają - tylko po jednej. I tak np. ścieżka rozwoju postaci Bringer of Havoc zawiera magię ognia (Czarodziejka) oraz umiejętności bojowe Barbarzyńcy. Reszta drzewek zdolności danej klasy jednak nie przepadła, bowiem pozostałe dwa drzewka danej klasy są sobie dalej, w ścieżkach rozwoju do wyboru, nazywających się jak w starym Diablo II. Nie wiem, czy jasno tu wytłumaczyłem, więc oto screen. I tak, wybierając dajmy na to Bringer of Havoc (Cz/Barb) z czarodziejki mamy magię ognia, żeby mieć pozostałe jej umiejętności, jako drugą ścieżkę wybierzmy po prostu Sorceress. Oczywiście, to Titan Quest - możemy wybrać dowolne ścieżki rozwoju, jednak kilka najpotężniejszych umiejętności klasycznych postaci z Diablo II są dostępne tylko dla "true" klas, czyli nie będących takim przypadkowym miszmaszem (co daje "true" klasę - wybór danej ścieżki rozwoju i jej dopełnienie, ale branie tylko umiejętności klasy - w przypadku ścieżki łączonej - tej drugiej profesji. Czyli że chcąc mieć "true" Czarodziejkę wybieramy Bringer of Havoc a potem Sorcress i nie dajemy jej ani jednej umiejętności barbarzyńcy z drzewka BoH. Uf, może ktoś zrozumie z tego cokolwiek.
Na początku gra wydawała się być całkiem łatwa, ale pozory szybko się rozwiały (nawet dla mnie, Deflierowca i Vaultowca pełną gębą, btw, ten pierwszy nie widzi ścieżek rozwoju postaci tego moda), gdyż większość przeciwników dostała - jak w Diablo II - określone odporności, których w podstawowym TQ nie było, przez co momentami może być trudno, gdyż pozmieniano też rodzaje dmg i zależności pomiędzy statystykami a nim, itd.

II) Jakiś czas temu wyszła nowa wersja moda Hero of Light Mod (ksywa gościa, który to zrobił) do wysłużonych hirołsów III. Mod ten to nakładka na ERĘ II, robiąca srogi tam rozpirz i wprowadzająca liczne zmiany, ale nie tak gwałtowne i radykalne jak np. Master Of Puppets Mod czy Phoenix Mod.
I przy okazji ciekawostka - w powstającej nowej wersji HotA'y nowym miastem ma być - Forge! O ile Rogów z piratami nie miałem jakoś ochoty instalować, to jak (jeśli) wyjdzie ta kolejna wersja, to Niebiańskiej Kuźni już nie przepuszczę.

III) Sduibek, autor moda/patha Fallout Fixt, wziął się za konwersję Fallouta 1 do engine Fallouta 2 (a właściwie po prostu zaczął rozwijać dawniejszy, ale porzucony projekt( - coś na podobnej zasadzie, na jakiej opiera się BG TuTu). Ogromnie poszerzy to możliwości działania wszystkich tych, którym marzył się Restoration Project do Fallouta 1.

IV) Właśnie, starego Baldura też już dawno odświeżyłem, i to w wersji zmodowanej. Obczaiłem kolejną wersję Big World Projectu (która zresztą już się tak nie nazywa), nie instalowałem nawet żadnej megamodyfikacji pod dwójkę, a i tak całość zajmuje 13,7 GB.

piątek, 10 sierpnia 2012

Odpryski V

I) Wakacje, jak to wakacje, rozjazdy, wyjazdy, itd. Byłem w Krynicy, tej na Łemkowszczyźnie. Nie lubię wyjazdów rodzinnych, bo człowiek zawsze musi wdziewać na łeb kolejną maskę, zamiast paradować bez żadnej, i sprawiać, że mentalnie wszystko więdnie wokoło. Tak czy siak, drogo, brudno, ładny, socrealistyczny pomnik w jakimś parku, awaria dwóch źródeł lol, góry ładne i woda zdrowa, jedyne zalety chyba. No i wycieczki z lokalnym PTTKiem, jedna gdzieś po cerkwiach, obecnie od dawna pełniących i tak funkcje kościołów katolickich, i do sklepu na Słowację (Beherovka trochę tańsza niż w u nas), a druga do Tylicza i Kamiannej. W tej ostatniej pasieka i drewniana rzeźba niedźwiedzia z pokaźnym przyrodzeniem zapamiętane bardziej niż kolejna świątynia, mocno przechodnia z religii do religii na przestrzeni lat. W tym pierwszym - kościół, golgota, droga krzyżowa - posoborowy przerost formy nad treścią (ha, precesja modelu nad rzeczywistością, której nie ma). I taka obserwacja - cała okolica jest mentalnie polakatolicka aż do przesady. Ale spoko, taki urok bycia górskim skansenem.
W samej Krynicy knajpa z żarciem łemkowskim - huh, zawsze myślałem, że kuchnia łemkowska to co najwyżej bimber i smalec z psa, a tu proszę, jaka niespodzianka. Zupa warianka zabija, gwałci i pluje w twarz kwaśnicy jej własną krwią (sokiem) - polecam gorąco, zamiast tego góralskiego gówna, też z kapusty, a inny świat, bogatych przeżyć wewnętrznych.
No i Nikifora muzeum, a w nim dodatkowo wystawa "Jesteśmy", dosyć antypsychiatryczna w wymowie i uczestnikach. Przejmujące to wszystko tam.
Księgarnie porządne - dorwałem Dukaja, Tolkiena (bo przeceniony), Nietzschego i Brzozowskiego.

II) Za cholerę nie mogę sobie przypomnieć, czy na tym blogu wspominałem o tym, że na długi, majowy weekend byłem w Białymstoku. Więc też może wspomnę cokolwiek, najwyżej się powtórzy. Albo i nie. Prowadziłem bowiem jeszcze, od czasów niepamiętnych, fotobloga, gdzie przy okazji zdjęć pisałem różne pierdoły o codziennym żywocie i o tym, co mnie przygryzało to tu, to tam, to gdzieś tam. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że piszę w sumie non-stop o tym samym, więc skasowałem tamtego floga, bo po co mi on był w sumie potrzebny do czegokolwiek. Cały ten serwis, gdzie to wisiało, podszczezł nieco i szczeza nieprzerwanie od dłuższego czasu, pełen szalonych pierdół wypisywanych przez słitaśne piętnastki. Więc może o Białymstoku było tam, a nie tu. Zresztą.
Tam pojechałem z ówczesnym współlokatorem. To był zresztą jego pomysł, miał on skrobnąć reportaż jakiś czy cuś, czego w końcu nie zrobił, ale mniejsza. Udział w prawosławnej pielgrzymce rozpoczął się opowieścią jakiejś poleszuckiej babci o tym, jak to żydzi wrzucili Mołojca jakiegośtam-męczennika do beczki nabijanej gwoździami, przeturlali go, przyszły prawosławny święty się wykrwawił, krew jego na macę miała posłużyć a zakończył próbą poderwania jakiś lasek z Bractwa Młodzieży Prawosławnej (praktycznie same aryjskie blondyny, no wstyd nie spróbować), w międzyczasie było jeszcze zagubienie się (no, niezupełnie, ale było bardzo zabawnie, zwłaszcza, gdy zaczęło się ściemniać) w Puszczy Białowieskiej (nawet złapało mi w telefonie sieć białoruską, 5zł/min połączenie do Polszy czy tam sms) poprzedzone obserwacją żubra w trakcie procesów wydalniczych, jazda samochodem z pogranicznikiem złapanym na stopa, gradobicie i poszukiwanie sensu w życiu.
Ogólnie śliczne miasto, zaskoczyło mnie pozytywnie kilka razy - w tym raz, gdy smętne muzeum w ratuszu zabytkowym okazało się być bardzo porządną galerią, pełną oryginalnych Kossaków, Witkacego, itd., i przykładowo drugi raz, gdy wszedłem do antykwariatu mając marzenia i pieniądze, a wyszedłem z jeszcze większą ilością marzeń i bez pieniędzy.
Nocnym krajobrazem rządziły działające i zadbane neony Społem, jakby żywcem wyjęte z późnego PRLu. A tani nocleg na sali 16-osobowej w schronisku to niezapomniane przeżycie, gdzie siedzieliśmy prawie tydzień, ups, coś składnia zdania nie wyszła, trudno, takie czasy.

III) Wszystko już było - miałem zajebisty pomysł na opowiadanie, przeczytałem zbiór dukajowych opowiadań "W kraju niewiernych" (wczesnych, powstałych jakoś jeszcze przed XXI wiekiem), identyczny pomysł wykorzystany i nawet fabułą podobną do moich zamierzeń obleczon był. Miałeś chamie złoty róg wyobraźni, pozostał ci jeno sznur postmodernizmu.

IV) Jak o postmodernizmie mowa, to wreszcie przerobiłem "Symulakry i symulację" oraz "Słowa klucze" Baudrillarda. Bardzo inspirujące, a pod względem czysto literackim - zwłaszcza fragmenty "Kraksy" Ballarda, obficie cytowanej w jednym z rozdziałów "Symulakrów".

V) Nie było w tej Krynicy nic do roboty, to widziałem kontem kąta oka różne takie pocieszne zabawy i gry sportowe, bo to chyba teraz Olimpiada jakaś zmierza ku końcowi. Nie wiedziałem, że wśród dyscyplin jest jakiś trójskok, nie wiedziałem też, kto to u licha jest Usain Bolt, a to słynne nazwisko ponoć. Ktośtam pobił rekord świata w czymśtam - o całe ~10 milisekund. Wow. Oszałamiające. Aż się prosi napisać o tej paranoi jakiś tekst w duchu baudrillardowskim. I tak też chyba trzeba będzie zrobić.

VI) Miałem napisać o tym tekst, ale nie napisałem, potem nie miałem gdzie, a teraz nie mam już o czym, ale że coś widać na horyzoncie, to nie napiszę jednak tego tutaj, tylko pójdzie to tam, lub zginie w mroku mojej głowy.

VII) Ilość sympatycznych koleżanek, wśród moich znajomych z pewnego gównianego portalu społecznościowego, nierzadko młodszych ode mnie, które wchodzą w związki małżeńskie lub zachodzą w ciążę, jest zatrważająca. I tak wszyscy umrzemy przecie. I co ciekawe, nawet wielkie liberałki, ateistki, itd, biorą śmiało ślub kościelny, bo to zwyczaj, bo co ludzie powiedzą, bo cośtam. I wesele na pińcet osób, z czego 3/4 widzi się wtedy pierwszy i ostatni raz w życiu. Ach, hipokryzjo, moja stara przyjaciółko, popatrz, świat należy do nas.

wtorek, 31 lipca 2012

Lovecraft x2

Lovecraft to jeden z tych autorów, których twórczość została szerzej poznana i uzyskała uznanie pośmiertnie. Wykreowane przez niego postacie, Wielcy Przedwieczni, Bogowie Zewnętrzni, cały porażający swoim bogactwem świat snów, czy też to, co bywa współcześnie nazwane wręcz mianem "mitologii Cthulhu" weszły współcześnie wręcz do jakieś formy kultury masowej - może nie do nurtu (ścieku) głównego, ale zainspirowały bardzo wielu artystów i głównonutrowych, np. Johna Carpentera, reżysera bardzo lovecraftowskiego horroru W paszczy szaleństwa (swoją drogą, polecam).
Mimo tego, że - oprócz kilku wyjątków - większość opowiadań Lovecrafta powiela jeden schemat, w którym główny bohater (narracja pierwszoosobowa), sceptyk, naukowiec, zostaje wciągnięty w koszmary z innego świata żyjące w naszym świecie, w mroczne tajemnice skrywane przed wzrokiem nieświadomych ludzi, a całość jest napisana językiem co najmniej pretensjonalnym, gdzie co chwila mamy tytaniczne siły, cyklopowe miasta, bezbrzeżne bluźnierstwa, najczarniejsze otchłanie koszmaru, itd, czyta się go z przyjemnością, chociaż ciężko się tym przestraszyć w dzisiejszych czasach. Co prawda nieco denerwujące mogą być czasem manifestowane poglądy autora, które jednak były odbiciem epoki i zanikły u niego z czasem (nie uznaje imigrantów nie-anglosaskich za ludzi; chociaż np. w takich Snach w domu wiedźmy mniejszość polską pokazał całkiem poczciwie i życzliwie; z drugiej strony jedno z jego opowiadań, Ulica wprost było rasistowskie).
Odświeżyłem sobie przeczytane kiedyś dwa zbiory opowiadań Lovecrafta, wydane przez Zysk i Spółkę. Oba to tłumaczenia zbiorów wydanych kiedyś przez Arkham House Publishers.
I tak, Opowieści o makabrze i koszmarze ze wstępem Roberta Blocha to coś w stylu "the best of", a Sny o terrorze i śmierci ze wstępem Neila Gaimana to zbiór tematyczny, gdzie pozbierano opowiadania autora dotyczące snów i świata snów.
O samych opowiadaniach ciężko coś napisać, gdyż na przestrzeni lat wszystko zostało już napisane, i nie dodałbym niczego sensownego od siebie. Przytoczę tylko fragment ze wstępu Gaimana, bo w sumie wydaje mi się najzdrowszym wyjaśnieniem, czemu mimo upływu lat Lovecraft jest nadal w pewnych kręgach popularny. "(...) potem zapytano ich [autorów zgromadzonych na konwencie - Briana Lumleya {np. seria Nekroskop}, Ramseya Campbella {różne horrory}, Karla Edwarda Wagnera {np. cykl o Kane'ie} - dop. ja], dlaczego lubią prozę Lovecrafta. I mówili o jego wielkiej wyobraźni, o tym, jak jego opowieści stanowiły metaforę wszystkiego, czego wówczas nie znano i bano się, od seksu aż po obcokrajowców. Opowiadali o tych wszystkich ważnych i głębokich rzeczach. Potem mikrofon dostał Dave Carson, ilustrator. "Pieprzyć to wszystko", powiedział radośnie, gdyż wypił wcześniej bardzo dużo alkoholu, i odrzucając tym samym wszystkie mądre psychologiczne teorie, przeszedł do rzeczy. "Kocham Lovecrafta, bo po prostu lubię rysować potwory."
I każdy z nich miał rację. Lovecrafta czyta się przyjemnie, bo w poukładanym, opisanym, skatalogowanym świecie człowiek potrzebuje czasem świadomości, że gdzieś nieopodal, skryte w wiecznym mroku przedwiecznych tajemnic, kryją się takie siły, że wystarczyłby tylko rzut oka na nie, żeby resztę życia spędzić w zakładzie zamkniętym. Lovecraft wyciąga wszystko, czego bali się nasi przodkowie sprzed tysięcy lat, gdy dzierżący dzidy i odziani w skóry nocami czuwali przy płonącym niespokojnym płomieniem ognisku, a obok żył dziki, nieznany, obcy i wrogi człowiekowi świat. A przy okazji przy plastycznej wyobraźni można zanurzyć się w świecie odrażającego Nieznanego, do którego ja osobiście zawsze czułem przeciąg, wyciąg i pociąg towarowy.
Mimo wszystko muszę się przyczepić do czegoś, a mianowicie do polskiego tłumaczenia opowiadań zebranych w tych dwóch zbiorach. Przede wszystkim zaszkodziło im to, że tłumaczy było kilku (jeden z nich ma idealne nazwisko/pseudonim do tłumaczenia Lovecrafta - Andrzej Ledwożyw), przez co czasem te same istoty są określane innymi nazwami (np. ghule nazywane są nieraz "widmami"), nie przetłumaczono nazw własnych "Hounds of Tindalos" i raz gdzieś czy dwa "Pnakotic Manuscripts". Także wychwycone przeze mnie "wiatr-tytan" czy "terror" nie przetłumaczony na "grozę" nie brzmią zbyt dobrze, zwłaszcza w swoich kontekstach. Poza tym, jako początkujący mistrz gry (Strażnik Tajemnic) w grze fabularnej Zew Cthulhu {jakby ktoś w Krk chciał pograć kiedyś, dajcie znać} przyzwyczaiłem się już do innego tłumaczenia pewnych nazw własnych i wyrażeń.
Specjalnie dla KZKG - U Lovecrafta nie ma raczej wątków antyreligijnych, często księża i pastorzy są przedstawiani jako postacie pozytywne wspierające bohaterów w ich nierównej i z góry skazanej na porażkę walce z przedwieczną grozą z bezbrzeżnych i bezdennych koszmarnych kosmicznych przestrzeni bluźnierczego wszechświata, kilka prztyczków antychrześcijańskich pojawia się tylko w jednym z opowiadań z tych zbiorów - Przez bramy srebrnego klucza - trzeba jednak zaznaczyć, że Lovecraft był tylko współautorem akurat tego opowiadania, razem z E. Hoffmanem Price, pulpowym autorem horrorów i s-f.
Generalnie jednak nie ma co narzekać, w sumie to nie wiem, jakie są obecne dostępne na rynku opowiadania Lovecrafta i w jakich konfiguracjach, ale akurat te dwa nie są złe. Aha, kilka opowiadań się powtarza w jednym i drugim, ale to nic.

sobota, 28 lipca 2012

Andrzej Sapkowski "Maladie i inne opowiadania"

Stosunkowo nowy zbiór opowiadań, na który składają się opowiadania ze starego zbioru Coś się kończy, coś zaczyna, opowiadanie Maladie z książki Świat króla Artura. Maladie oraz jedno opowiadanie, które kilka lat temu było bodajże w Nowej Fantastyce - Spanienkreuz. Każde z nich zostało przez autora opatrzone odpowiednim wstępem, mniej lub bardziej (ale zazwyczaj bardziej) rozbudowanym, w którym autor wyjaśnia kiedy i po co dane opowiadanie powstało. Tematyka poruszana przez autora jest najrozmaitsza, od opowiadań "quasi-wiedźminskich", przez różne opowieści o czymś, co dzieje się w naszej rzeczywistości, a dziać się nie powinno, political fiction i przejście do innego świata z naszego, po żart autora, czyli fragment rzekomej space-opery.
Nie ma się co rozpisywać, autor nie schodzi poniżej pewnego poziomu, jeśli ktoś nie miał jakiś starych zborów opowiadań autora, to teraz może to nadrobić. Może i to trochę odcinanie kuponów od popularności (która po trylogii Narrenturm nieco przygasła, po czym rozkwitła niejako przy okazji sukcesie komercyjnym gier komputerowych Wiedźmin i Wiedźmin 2), jednak ja cenię sobie kunszt i poglądy autora, i teraz mam jego różne opowiadania zebrane w jednej książce, a nie w kilku. Szkoda, że popularnonaukowo-publicystyczny Świat króla Artura nie znalazł się w tym tomie, jako jakiś bonus. Nie zaszkodziłby.

Alfred Bester "Człowiek do przeróbki"

Z rok temu czytałem coś Bestera, bodajże Gwiazdy - moje przeznaczenie, jeśli czegoś nie pokiełbasiłem, a sprawdzać mi się nie chce teraz.
Oto druga książka tego autora, którą przeczytałem, nie wiem czy to przypadek, ale w jednej i drugiej bohaterem jest zły człowiek, który staje się dobry, niekoniecznie nawet z własnej woli, człowiek zmagający się sam ze sobą, nieco jakby taki jakiś futurystyczny Raskolnikow. Ale to może zbyt daleko idąca myśl. Poza tym w jednej i drugiej książce ludzkość odkrywa w sobie nieznane właściwości parapsychiczne - w pierwszej był to jaunting, czyli teleportacja, w drugiej mamy esperów - psioników, telepatów, itd. którzy tworzą społeczeństwo w społeczeństwie, spełniając jednak pełno różnych ról.
Tak czy siak, światem przyszłości rządzą korporacje, wszechobecni esperzy-służący odkrywają pragnienia swoich pracodawców zanim ci je wypowiedzą, panuje korupcja i walki frakcyjne, tylko bohema artystyczna jest tak samo - a może nawet bardziej - dekadencka niż była wcześniej. Podziemie przestępcze jest bardzo rozwinięte. Ludzkość zasiedliła kilka planet i księżyców w Układzie Słonecznym. Książki to melodia przeszłości. Taki trochę z tego patrzy na czytelnika cyberpunk bez cyberpunku.
Główny bohater to bajecznie bogaty szef korporacji Monarch, którego stać na wszystko i który może sobie pozwolić na wszystko. Ma jednak dwa problemy (jak się potem okaże, uwaga spoiler, to jest jeden problem) - konkurencyjną firmę, która stanowi dla niego zagrożenie, oraz jej prezesa, którego nasz bohater obsesyjnie nienawidzi. Do tego stopnia, że postanawia go zabić. A to nie jest takie łatwe, bo wszechobecni esperzy wychwyciliby ten zamiar zanim zdołałby wprowadzić go w życie, i trafiłby do tytułowej Przeróbki - wymazania świadomości i stworzenia jej na nowo, wolnej od wszystkich złych, morderczych, przestępczych skłonności. Postanawia więc przekabacić jednego z esperów na swoją stronę, by mu pomógł i by maskował jego promieniujące myśli. Nie jest to proste, bo esper czytający innych dla złych celów staje się pariasem we własnym środowisku, co już kiedyś przydarzyło się pewnemu esperowi, który współpracował z naszym bohaterem przy oszustwie giełdowym. Tam jednak, gdzie wielkie pieniądze, są i wielkie możliwości, oraz wielka władza, więc udaje mu się znaleźć odpowiedniego espera, przystępuje do wdrażania swojego planu w życie...
Ale wszystko się bardzo gmatwa, bo po samym morderstwie ma świadka. Zarówno on, jak i policja, rozpoczynają poszukiwanie córki jego ofiary...
Wszystko gmatwa się strona po stronie, nic nie jest takie, jakim się wydaje, a nocny koszmar ze snów głównego bohatera, Człowiek Bez Twarzy, staje się koszmarnie realny (uwaga spoiler - pamiętacie dwóch bohaterów Fight Clubu?)...
Niby czytadło, a jednak nie. Dobra rzecz, polecam, sprawnie napisana, trzyma w napięciu, zaskakuje. Tylko - uwaga spoiler - ten optymizm antropologiczny na końcu, że każdego da się jako tako przerobić na dobrego członka społeczeństwa trąci inżynierią społeczną dosyć smętną, ale to moje tylko subiektywne odczucie. Mimo pewnej naiwności polecam.

Walter M. Miller, Jr "Kantyczka dla Leibowitza"

Kolejny klasyk co się zowie, o którym tylko słyszałem, aż znalazłem go w pewnej internetowej księgarni za śmieszne pieniądze, i kupiłem, bo czemu nie.
Trafiło mi się wydanie jakieś w miarę nowe... z Frondy. Sam nie mogłem się nadziwić, że Fronda to wydała, coś tam pobieżnie wiedziałem, o czy to dziełko traktuje, ale jak przeczytałem, to mogłem tylko przytaknąć, tak, Fronda faktycznie mogła to wydać i zrobiła to.
Nie wiedziałem, że Walter Miller Junior był katolikiem, a tak z tego wynika. Czytałem jego jedną książkę, angielskojęzyczny zbiorek opowiadań "View from the Stars", czy jak się to zwało dokładnie, gdzieś tu na blogu powinno być przedstawione przeze mnie, i tam nie było w sumie nic takiego, co by wskazywało na katolicyzm autora, ba, jedno z opowiadań było raczej krytyczne do religii jako takiej. No ale niezbadane są ludzkie drogi, więc kto wie.
Sama "Kantyczka" składa się z trzech części, których fabuła rozgrywa się na przestrzeni około 1500-2000 lat. W każdej następnej części mamy pełno aluzji do wydarzeń z przeszłości, które były przedstawione w poprzednich częściach, wydarzenia, którymi żył świat na przestrzeni wieków, rozmywają się do krótkich notek, wzmianek, jakiś szczegółów, które zacierają się w ludzkiej pamięci.
A koniec części trzeciej, i koniec książki jako takiej, to nowy początek. Bardzo pogańska ta katolicka książka, wąż Uroboros zacisnął zęby na swoim ogonie, a ludzkość niczego się nie nauczyła.
Oto jest świat po zagładzie atomowej, gdy ludzkość została zepchnięta w cywilizacyjnym rozwoju do społeczności pierwotnych. Triumfuje myślenie magiczne, naukowcy są prześladowani i mordowani (za doprowadzenie do nuklearnego holokaustu), no Fallout 1 lub Mad Max się robi.
Jednak Kościół Katolicki istnieje nadal, i, podobnie jak po upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego, rozpoczął zbieranie okruchów dawnej wiedzy przed zapomnieniem. Swoją drogą, bardzo ciekawą kwestią jest postępujący na przestrzeni wieków"konserwatyzm" Kościoła, najpierw zbieranie wiedzy starożytnej, potem prowadzenie własnych badań, a na końcu obstawanie przy tym, że Ziemia jest płaska i kręci się wokół niej Słońce. Ale to taka dygresja na marginesie.
W tych czasach rozwoju mutantów, hord półdzikich grabieżców, szalonych, plemiennych religii opartych na (neo)animizmie, technik żydowskiego pochodzenia, Leibowitz, zostaje cysterskim mnichem, a potem, po zatwierdzeniu przez Rzym, zakłada zgromadzenie pod własną regułą. Lata lecą, został błogosławionym, świat jako tako się rozwija, tkwiący nadal we wtórnym barbarzyństwie, młody nowicjusz Franciszek pości na martwym pustkowiu, gdzie spotyka tajemniczego wędrowca. Wędrowiec pokazuje mu wejście do starożytnego schronu przeciwatomowego. Od tego, co tam jest, zależy bardzo wiele - m.in. czy Leibowitz zostanie w końcu kanonizowany.
Ta część książki, pierwsza, podobała mi się najbardziej. Świat spustoszony, mutanci wśród ruin, mnisi przechowujący okruchy zaawansowanej wiedzy, której sami nie rozumieją, i sami ulegają myśleniu magicznemu (uznanie Opadu [radioaktywnego] za demona i choroby popromiennej za opętanie; bardzo naciągane uznanie znalezionych w schronie materiałów za dzieło świętego, itd.), wegetujące wśród spustoszonego świata, żerujące na ruinach dawnej wielkości małe, ludzkie społeczności, itd. Tak jak w średniowieczu wczesnym, jeśli ktoś umie pisać i czytać, to dzięki mnichom katolickim. Do tego dochodzą rozkminy teologiczne, czy mutanci mają dusze, a jeśli mają dwie głowy, to ile dusz, jedną, czy dwie.
Druga część książki opowiada zaś o narastającym konflikcie państwo-kościół, coś pomiędzy reformacją, renesansem a sporem o inwestyturę. Mamy więc powstające cesarstwa walczące z koczownikami (aluzje do Hunów czy Mongołów widoczne), schizmę z przyczyn czysto politycznych, chęci podporządkowania władzy świeckiej duchowieństwa na danym terenie, wreszcie konflikt między coraz śmielszymi naukowcami świeckimi a mnichami przechowującymi wiedzę starożytnych. Jeden z nich przybywa do klasztoru mnichów od - obecnie świętego - Leibowitza, gdzie jeden z mnichów w międzyczasie odkrywa na nowo generator prądu i żarówkę, przez co inny mnich oskarża go o konszachty z diabłem. Tak czy siak, świecki naukowiec traci sporo buty z którą przybywa do klasztoru, a mnisi szykują się na polityczne przesilenie. Okazuje się też, że tajemniczy wędrowiec żyje nadal, najprędzej jest nieśmiertelnym Żydem-wiecznym tułaczem, chociaż nie jest to powiedziane wprost. Bardzo tajemnicza postać.
Część trzecia książki przedstawia ludzkość na etapie "nowej nowoczesności". Wyprzedzono stopień rozwoju ludzkości sprzed atomowej zagłady wieki temu, ludzkość zaczęła nawet kolonizować obce planety w kosmosie. I wtedy nadchodzi znów zagrożenie atomową zagładą. Kilku mnichów z klasztoru od Leibowitza zostaje wysłanych do Nowego Rzymu z tajną misją, do której zależy przetrwanie ludzkiej wiedzy... Do tego mamy jeszcze nagromadzenie wątków etycznych, np. przedstawiony zostaje spór o eutanazję, czy nawet w przypadku napromieniowania można czy nie można zabić człowieka z litości.
Generalnie rzecz biorąc, książka jest bardzo dobra, i polecam ją, niezależnie od poglądów religijnych danego potencjalnego Czytelnika.

wtorek, 24 lipca 2012

Bohdan Petecki "Kogga z czarnego słońca"

Czy szum informacyjny jest chorobą? Jak daleko można się posunąć, gdy jest się gatekeeperem [fachowe określenie na instytucję/jednostkę/program ograniczający dostęp do informacji, selekcjonujący je lub cenzurujący]?
Na te pytania próbuje odpowiedzieć książka Peteckiego, o dosyć dziwnym tytule. Mamy tam Centralę, dwóch kosmonautów, którzy na przestrzeni czasu, ze szkodą dla kondycji psychicznej, zamienili się żonami. Jeden zaczął podrywać laskę drugiego, a tamten pierwszego, jakoś tak im wyszło po prostu.
Hen, daleko w kosmosie, wisiała sobie jakby nic ziemska stacja informacyjna. Ktoś przy niej namieszał mocno, a potem tylko się namieszało wszystko jeszcze bardziej, gdy cała załoga stacji - w tym była żona jednego z bohaterów i dupa drugiego - gdzieś znikła.
Dwaj bohaterowie, z których jeden był współkonstruktorem stacji  z jeszcze trzecim, lecą na miejsce zdarzenia. Na miejscu wszystko zaczyna lekko przypominać Event Horizon czy Sphere, po czym zjeżdża w kierunku informacji. Jaka jest cena dostępu do informacji? Gdzie przebiega różnica między wolnością a bezpieczeństwem, między bezpieczeństwem a zniewoleniem?
I ruiny czyjej cywilizacji pokrywają czarne słońce?
Nie czytałem jeszcze słabej książki Peteckiego, a ta dodatkowo pozostaje nadal po latach aktualna, w warunkach Spektaklu może jeszcze bardziej niż gdy ją wydrukowano.

poniedziałek, 23 lipca 2012

William Gibson "Neuromancer"

Kultowa książka, bez której nie byłoby cyberpunku. I bez autora też by nie było, gość przewidział internet zanim internet powstał, pisał scenariusze (m.in. do "Johnny'ego Mnemonica"), itd.
Niestety, powinienem ją przeczytać w oryginale, gdyż na wikipedii napisane stoi, że użyty został specjalny slang, itd, no w polskim tłumaczeniu niczego takiego w sumie nie uświadczyłem.
Na bazie książki powstała gra komputerowa, w której palce maczał m.in. Brian Fargo, powstawała też druga, w którą miał być zaangażowany... sam Timothy Leary. Wow.
Tak czy siak, główny bohater, Case, to haker, któremu się nie udało. Chciał kiedyś opchnąć na boku pewne dane, przez co jego pracodawca ówczesny popsuł go niewyobrażalnie, psując układ nerwowy w taki sposób, że uniemożliwiając mu whakowanie się w cyberprzestrzeń. Poznajemy go w momencie, gdy jest przećpanym wrakiem człowieka, próbującym związać koniec z końcem, ba, przeżyć w ogóle, żyjąc w przestępczo-czarnorynkowej enklawie na terenie Japonii.
Pewnego dnia jego życie diametralnie się zmienia, gdy zaczyna pracować dla tajemniczego Armitage'a.
Jak się okazuje potem - uwaga, spoilery - Armitage to psychol z rozdwojeniem jaźni, dawny komandos z czasów wojny totalnej, na dodatek pachołek w rękach... sztucznej inteligencji - Wintermute. Która chce się połączyć z inną sztuczną inteligencją - tytułowym Neuromancerem. Ale one mają ograniczenia, które im to uniemożliwiają. I do tego jest im potrzebny główny bohater. A także inni - Molly, posiadająca ogromną ilość wszczepów, w tym wysuwane zza paznokci u rąk ostrza, czy sadystyczny Riviera, złodziej mający implanty umożliwiające mu kształtowanie w rzeczywistości projekcji, wizualizacji własnych myśli. Gdzieś tam po drodze jest też jeszcze m.in. osobowość martwego hakera, która istnieje już tylko w cyberprzestrzeni. Sztuczne inteligencje zaś to prawdziwi demiurgowie cyberprzestrzeni - Neuromancer potrafi m.in. kopiować umysły, wrzucać je do RAM i sprawiać, że nadal się rozwijają. Wintermute nie ma swojej własnej osobowości, ale potrafił podszywać się pod osobowości ze wspomnień bohatera...
Wszyscy są przećpani, gangi i subkultury toczą krwawe wojny, jednostka ludzka jest sprowadzona do roli służebnej wobec wszechogarniającej technologii, tak zaawansowanej, że przypominającej wręcz magię. Oto cyberpunk w najlepszym wydaniu, klasyka, której wstyd nie znać.
Ale czas znaleźć wydanie angielskojęzyczne.

Ryszard Głowacki "Algorytm pustki"

Nie zetknąłem się wcześniej z twórczością Ryszarda Głowackiego, ale po tym "pierwszym razie" jestem całkiem usatysfakcjonowany.
Zajdel worship mocno. No dobra, w sumie niekoniecznie, ale tak mi się kojarzy. Z Zajdlem właśnie. Lub Wnukiem-Lipińskim, którego, wstyd się przyznać, nigdy nie czytałem.
Mamy więc totalitarne państwo, które czyni ludzi nienormalnymi w strzeżonych ośrodkach, bo normalny to element podejrzany. Żeby funkcjonować, trzeba permanentnie udawać, nawet przed samym sobą. Dzieci zabierane są rodzicom i wychowywane w strzeżonych ośrodkach. Bez jakiś urządzeń wmontowanych w przedramię nie da się funkcjonować normalnie. Co rusz stoją bramki, które przepuszczają tylko tych, którzy mają określony zakres poruszania się.
A to wszystko zaprogramowała ponoć maszyna, która tak poukładała ludzkość, żeby było dobrze i optymalnie.
I w takim to nowym, wspaniałym świecie, budzi się pewnego dnia nasz główny bohater, który nie hu hu nie pamięta skąd jest, kim jest, gdzie jest, i jakie prawa rządzą światem, w którym się znalazł. Odkrywa więc świat na nowo, i nie za bardzo mu się tam podoba. Wszechobecność tajnych służb, bezsensowność wykonywania codziennej pracy, która nie służy nikomu ani niczemu, ograniczenia zewsząd, rozpad społeczeństwa, przymusowa uniformizacja, brud, smród - to wszystko też mu się nie podoba.
Ani to, że nikt nie chce mu pomóc dowiedzieć się, kim właściwie jest, zamiast tego został zwerbowany do wydziału specjalnego, gdzie nie może nawet myśleć samodzielnie, bo zapis jego myśli, emocji i odczuć jest zapisywany, a potem przesyłany zwierzchnikom. Jak się okazuje, najbardziej specjalnego, i o najbardziej niezwykłym przeznaczeniu, ze wszystkich tajnych oddziałów rozmaitych antyutopii o jakich w życiu czytałem.
Ostatecznie decyduje się, pod wpływem poznanej dziewczyny, zresztą agentki tych samych służb na ucieczkę poza strzeżone tereny miejskie, gdzie żyją społeczności wolnych ludzi. O dziwo nikt ich nawet nie atakuje w terenie, co najwyżej reżim utrudnia im ucieczkę i uprzykrza tylko życie. I wtedy wiele rzeczy się wyjaśnia.
I zakończenie trochę jak w "Pani Jeziora" Sapkowskiego, wiecie, uroborosowate, koniec i początek w jednym miejscu. Tutaj tylko troszkę inaczej.
Tak czy siak bardzo porządny kawał książki, tylko chudy.

Kir Bułyczow "Utwory wybrane tom 2"

Tom pierwszy, gromadzący historie guslarskie, przeczytałem i przedstawiłem krótko na tym blogu już jakiś czas temu, teraz nadszedł w końcu czas na tom drugi.
W międzyczasie nadal pozostaje dla mnie tajemnicą, dlaczego autor raz nazywany jest w polskich wydaniach swoich mniejszych i większych dzieł Kirem, a raz Kiryłem. Nie znam rosyjskiego, i nie wiem, czy pomiędzy tymi imionami jest jakaś różnica, ale tak czy owak dziwi mnie to nieco.
Nic to. Przechodząc do książki jako takiej - składa się z dwóch utworów, "Agenta FK" [Floty Kosmicznej] i "Miasta na Górze".
Pierwszy z nich, mimo całej powagi poruszanych tematów inkulturacji, globalizacji i radykalnych reakcji zwolenników Starego na nadchodzące Nowe, został okraszony przez autora charakterystycznym humorem - tutaj momentami wręcz czarnym/groteską. Aż rzucę kilkoma cytatami, które najbardziej zapadły mi w pamięć:
(...)Kapitan zamilkł i milczał dokładnie trzy minuty. Reszta obecnych też milczała przez trzy minuty, ponieważ oczywiście nikomu nawet nie przyszło do głowy sprzeciwiać się kapitanowi. Wszyscy byli szczerymi demokratami, wszyscy w głębokiej pogardzie mieli etykietę i jakiekolwiek konwenanse, dlatego też bez żadnej etykiety i konwenansów zgadzali się zawsze ze swoim kapitanem. Gdyby było inaczej, już dawno by go usunęli ze stanowiska.
Po trzech minutach zebrani równocześnie wstali, bez słowa skłonili się kapitanowi, pochylili głowy przed portretami wielkich dowódców i opuścili mostek.(...)


(...) - a ja o niczym nie wiedziałem - rozłożył ręce WaraJu. - To znaczy, że źle pracuję i trzeba mnie wypędzić.
- Powinien pan się cieszyć. Przecież zawsze stał pan po stronie nowego - uspokajał go Olsen.
- Ale nowe też trzeba śledzić. Bardziej jeszcze niż stare.
- Na razie nieprzyjemności mamy właśnie przez stare.(...)


(...)- Jeśli przylecimy i wszystko będzie jak trzeba, to w jaki sposób zrzucimy bombę?
- Otworzymy luk i wyrzucimy - odpowiedział szybko DrokU.
- A jeśli nie wybuchnie?
- Najważniejsze, żeby wszyscy wiedzieli, że mamy bomby.
- A jeśli nie wybuchnie?
- To zrzucimy drugą.(...)
 No i - uwaga spoiler - co najzabawniejsze, gdy porwany zostaje pewien archeolog, bidoczek nie wie, że ołowiane żołnierzyki, które chciał kupić do swojej gigantycznej kolekcji, to specjalne figurki, którym obcina się głowy, i które służą do rozpoczynania między klanowej wojny. Ot, psikus, jeden z wielu, jakie spotykają bohaterów w tym dziele. Mimo wszystko nie jest to coś wesołego, lekkiego, przyjemnego - trup ściele się gęsto, także niewinny, a spiski sięgają wysoko i głęboko.
"Miasto na Górze" zaś to przejmująca, już zupełnie nieśmieszna opowieść o społeczności kastowej żyjącej w podziemnym mieście, a rzecz się dzieje na Ziemi, ileś tam wiele lat po zagładzie nuklearnej. Główny bohater jest rurarzem, pariasem, od którego w sumie zależy bardzo wiele, gdyż to właśnie pogardzani przez wszystkich rurarze zajmują się naprawą uszkodzeń w podziemnych tunelach i robią za poszukiwaczy tuneli dawno porzuconych.
Całym podziemnym kompleksem rządzą Dyrektorzy, obradując w sali, na której suficie jest fresk, którego znaczenia nikt już nie zna, i gdzie stoi antyczne popiersie kogoś, pamięć o kim też już dawno zaginęła w mroku dziejów. System się sypie i wali, biurokracja i zwalczające się grupki sprawują władzę właściwą, nieliczni spiskowcy snują marzenia o wyjściu na powierzchnię. Głównemu bohaterowi faktycznie się ostatecznie udaje, ale jakim kosztem? 
(...)- Tak, jesteśmy bydlakami - powiedział - ale to dlatego, że trzymają nas w zamknięciu. Jesteśmy brudni, śmierdzący i zawszeni. Nie warto tracić czasu na rozmowę z nami. Nie czytaliśmy żadnych książek, nawet ich nie widzieliśmy i gdyby nas wpuścić do twojego pięknego pokoju, pani, zdarlibyśmy ze ścian cały ten materiał i pocięlibyśmy go na sukienki dla swoich żon, które bijemy i które traktujemy gorzej niż zwierzęta. Ale zawinili tu wasi ojcowie i dziadkowie. To oni odebrali nam Miasto na Górze, gdzie jest jasno, gdzie płyną wielkie rzeki i gdzie można się codziennie myć. Tam nie różnilibyśmy się zupełnie od was.
- Głupstwa gadasz - powiedziała piękna Gera Spel. - Mieliśmy różnych przodków. Wasi przodkowie byli jak robactwo rojące się w mokrej glinie. Nie możemy być jednakowi.
(...)
- Ach, daj spokój! - machnęła ręką Gera. - Zawsze ktoś tam zostanie na górze. Wy jesteście zgnili od zewnątrz, a my od środka. Na tym polega cała różnica.(...)
Wspaniała rzecz, polecam gorąco. A, i na koniec jeszcze zabawny cytat z krótkiej notki autora przed "Miastem":
Powieść tą napisałem kilka lat temu, lecz nie została wówczas opublikowana, ponieważ uznano ją za zbyt ponurą. Przesłałem więc rękopis do Polski, gdzie bardzo szybko został wydany. Można z tego faktu wyciągnąć wniosek, że pojęcie "ponury" rozumiane jest w Polsce inaczej niż w moim kraju.[ZSRR](...)

Harry Harrison "Przestrzeni! Przestrzeni!"

No nareszcie dotarłem do tej książki. W końcu się udało. Co najzabawniejsze, leżała sobie spokojnie w osiedlowej bibliotece. Zaprawdę powiadam Wam, nie znacie pereł wrzuconych w wieprze w osiedlowych bibliotekach.
Książka ta namieszała ponoć mocno. Dostała jakieś tam nagrody, powszechnie uważa się nią za najważniejszą w dorobku autora, na jej bazie powstał film.
Właśnie, film. "Zielona pożywka" aka "Soylent Green". Nie powinni tłumaczyć tytułu na polski, bo to przecież nazwa własna. Oglądałem ten film już dawno temu i cóż poradzić mogę - niestety dopiero oglądając go, dowiedziałem się, że jest na bazie książki.
I wiecie co? Spokojnie film możecie obejrzeć zanim znajdziecie gdzieś książkę. Czemu? Bo w filmie z książki pozostali tylko bohaterowie ci sami, i część wydarzeń, wraz z kulminacyjnym morderstwem. Cała reszta fabuły jest diametralnie inna. W książce w ogóle nie ma ani słowa o korporacji Soylent i jej produktach żywnościowych.
Książka porusza temat przeludnienia. Nowy Jork przed rokiem 2000 (książka kończy się Sylwestrem) ma tyle ludności, co spore europejskie państwo w rzeczywistości. Miasta są przeludnione do tego stopnia, że zamieszkałe są nawet porzucone samochody na parkingach i setki statków zacumowanych w starych portach. Wody bieżącej nie ma, prądu ani czegokolwiek w sumie też nie, trafia się sporadycznie. Ludzie jedzą suchary, jakieś papki lub polują na szczury. Oczywiście, są prócz tego elity biznesowe powiązane z polityką, które żyją - w porównaniu do reszty ludności - jak królowie. Miasta mają swoje problemy również z prowincją - bojówki rolników wysadzają w powietrze akwedukty, napadają na transporty żywności, itp.
Autor w książce tej, co najbardziej chyba kontrowersyjne, woła o kontrolę urodzin. Republikanie musieli mieć potężny ból głowy, jak książka się ukazała. Tak czy siak, po jej przeczytaniu różne konserwy powinny przemyśleć swój stosunek do antykoncepcji, ba, do aborcji jako takiej. Trochę to trąci neomaltuzjanizmem wręcz, ale autor nie snuje wizji państwowych, przymusowych ośrodków aborcyjno-eugenicznych.
Mówiąc szczerze, wolałem osobiście fabułę z filmu niż oryginalną z książki. Ale książkę tak czy siak polecam gorąco, przejmująca wizja świata pokazana równie przejmująco, wyraziste postacie, bardzo ludzkie, mające swoje poglądy, kłócące się, kochające i przeżywające trudności, zderzające się z palącą niemożnością zmiany swego otoczenia, to wszystko czyni wizję autora bardzo autentyczną, chociaż na chwilę obecną raczej odsuniętą gdzieś ew. w przyszłość, a w każdym razie zepchniętą gdzieś na dalszy tor strachów ludzkości, dopóki w praktycznie każdym kiosku będą dostępne prezerwatywy.

niedziela, 22 lipca 2012

Brian Aldiss razy dwa

"Razy dwa" to jednak za dużo powiedziane, tym bardziej, że obie te książeczki (koło 150 stron każda) to najprędzej (tzn. jedna na pewno) wycinki z jakiś zbiorów zagranicznych opowiadań, obie opublikowane gdzieś z samego początku lat '90, no ale trudno. Jedna z książeczek nosi tytuł "Tłumacz", a druga - "Krążenie krwi...".
Znalazłem je przypadkiem w sumie, w osiedlowej bibliotece w Krakowie, miejscu w sumie dogorywającym, ale trzymającym się jeszcze jakoś nieźle. No i pozwalają tam drukować na miejscu cokolwiek, jak się potrzebuje, np. rachunki, ale ceny mają zbójeckie (1zł za stronę z kolorem, pozdrawiam). Półka z s-f i fantasy se stoi osobna, mnóstwo dobra tam mają, które w sumie teraz to głównie leży i się kurzy. Z ciekawości wzrok mi się zatrzymał na rozpisce jeszcze kiedy była wypożyczana taka czy inna. I co - przez lata 199cośtamniepamiętam - 1992 była wypożyczana w sumie co kilka miesięcy. Ostatnia wbita pieczątka na liście - "moje" wypożyczenie ich - po kilku latach od razu ostatniego. Smutne, ale wiadomo, wina kapitalizmu. Nie ma czasu na czytanie książek (nawet takich, które można przeczytać w godzinę), a jak jest czas, to tylko na naturalnie kształtujące się na wolnym rynku, napędzane przez zjawisko Spektaklu, równające w dół, odmóżdżające programy "rozrywkowe" w telewizji HD i na żądanie. Takie czasy.
W "Krążeniu krwi..." znalazły się cztery opowiadania, wzięte z jakiego zbioru, o czym wspomniałem wyżej. Wszystkie z nich są powiązane, ułożone chronologicznie ale napieprzają coraz dalej i z rozmachem w przyszłość. Dwa z nich są powiązane bezpośrednio, opowiadają o historii naukowca, który najpierw przeżywa zabawną wielce sytuację rodzinną (jego druga żona pieprzy się z jego nastoletnim synem z pierwszego małżeństwa), potem grozi mu bronią jego zwierzchnik, a na końcu okazuje się, że na Ziemi jest w morzu obecna bakteria z kosmosu, która czyni nieśmiertelnymi żywe istoty, które się nią zarażają. Drugie dzieje się jakiś czas później, gdy w Indiach Kalkuta zapada się w bagno, główny bohater z żoną jedzie tam z ramienia Rządu Świa... znaczy się, jakiejś instytucji międzynarodowej, są rozkminy filozoficzne, rozkminy polityczne (tylko Centrum ścisłe, czyli Pierwszy Świat unieśmiertelnia swoich mieszkańców - pozostałych ludzi na Ziemi po prostu na nieśmiertelność nie stać), wreszcie - jest polowanie na kozy, za kopyto rząd Indii płaci dużo. Nieśmiertelne kozy są bowiem plagą, same nie umrą nigdy, więc trzeba ja przetrzebić co jakiś czas.
Trzecie opowiadanie to jakiś niesamowity, i trudny do ogarnięcia i zrozumienia mindfuck, typowy dla Aldissa, chociaż pojawia się motyw charakterystyczny nieco - mamy dziwaczną post-ludzkość, w której życie jako takie, ludzie, przyjmują z wiekiem nowe, szalone formy, ale nikt się nie rodzi, i nikt nie umiera. Mamy więc m.in. ludzi-szympansy, ludzi-drzewa (toczące nieraz rozmowy filozoficzne o naturze czasu), czterorękiego starca o głowie wilka i całą masę innych dziwolągów. Nikomu nigdy się nie spieszy, a główny bohater chodzi po świecie i zbiera kamienie, z których ustawia dziwaczne coś. Gdy skończy, to coś zacznie mówić, a na świecie.... dużo, ale to bardzo dużo się zmieni, do czego dodatkowo przyczynią się powracające wspomnienia o istnieniu dzieci. Uff.
Opowiadanie czwarte to już w ogóle rozpirz, nawet w porównaniu do trzeciego, ale jakiś bardziej sensowny rozpirz. Jest za to najbardziej przegadane z nich wszystkich.

Generalnie dla miłośników Aldissa, albo dla tych, którzy chcieliby nimi zostać, jest to konieczne do przeczytania. Nawet w internecie możecie to znaleźć.

Dobra, zaś druga książeczka - "Tłumacze" to jedno spore opowiadanie. Że tak powiem, bardzo w polskim, klasycznym stylu s-f. Tzn. jest to politycznie zabarwiona antyutopia mocno przywodząca na myśl Zajdla, wczesnego Ziemiańskiego, bardzo wczesnego Ziemkiewicza, Ryszarda Głowackiego, itp.
Ziemia znajduje się (i nie tylko Ziemia, gwoli ścisłości, ale ogrom światów w kosmosie), pod okupacją (hmm, nie do końca - pewnego dnia przyszło UFO i powiedziało że zajmują Ziemię jako część jakiegoś galaktycznego wielkiego tworu, ni to federacji, ni to imperium, mocno już przeżartego korupcją i napuchłe iście stalinowską biurokracją) z kosmosu. Ludzie zostali zepchnięci do roli roboli żyjących w miastach i poza nimi, w miastach wzniesionych przez trójnogie, potężne istoty, o dosyć odpychającym wyglądzie, które to istoty zbudowały sieć dróg pod ścisłym nadzorem i dzielnic w miastach tylko dla siebie. Opowieść zaczyna się w momencie, gdy jakiś pomniejszy obcy urzędas na Ziemi zostaje odwołany i wysłany w pizdu w kosmos gdzieś indziej, ale jednocześnie wysyła materiały kompromitujące namiestnika Ziemi do jakiejś wysoko postawionej szychy, która to szycha postanawia przybyć na Ziemię z kontrolą. Tymczasem namiestnik faktycznie zrobił sobie z Ziemi prywatny folwark.
Kontrola przylatuje, namiestnik tworzy całe iście potiomkinowskie miasto i inne atrakcje, sprowadza inną rasę humanoidów, by biła się z ziemską partyzantką, przegania ludzi z miejsca na miejsce, żeby wyglądali jak kolumny uchodźców, itd.
A w środku tego wszystkiego znajduje się perunowi ducha winny tłumacz, który musi wybrać między wiernością sobie, szefowi partyzantów, swojemu przełożonemu - dyktatorowi z kosmosu,
kontrolerowi, który chce jeszcze poderwać młodszą koleżankę, dostarczyć dowody kontrolerowi, nie dać się zabić przez wszystkie z zainteresowanych stron, i nie paść ofiarą fałszywych oskarżeń którejkolwiek ze stron. Widzimy rozterki bohatera, jego mniej lub bardziej udane próby lawirowania pomiędzy wszystkimi zainteresowanymi, jego próby poradzenia sobie z licznymi kłopotami, itd. Widzimy też, że totalitarne państwo sprowadzone z kosmosu niewiele różni się od totalitarnego państwa stworzonego dla nas przez nas, a zwalczające się frakcje są tak samo niebezpieczne dla jednostki starającej się myśleć samodzielnie, niezależnie od tego, czy to okupanci czy wyzwoleńcza partyzantka.
Zakończenie zaś jest co najmniej przewrotne.
Polecam gorąco.

piątek, 13 lipca 2012

Emma Bull "Wojna o Dąb"

Podobnie jak Patykiewicz opisany wczoraj albo dzisiaj bardzo wcześnie, książkę amerykańskiej autorki znalazłem w supermarkecie z RTV/AGD/hajtechem, i to przecenioną z prawie 30zł do 6,99zł. Wstęp napisał Sapkowski, także na okładce wisi hasło "Andrzej Sapkowski przedstawia". No wporzo, niech tam mu będzie. Wstęp machnął naprawdę niezły, z polotem i w swoim stylu, nie potrzebnie tylko wtrącił kilka malutkich spoilerów (których można było się domyśleć jeszcze przed przeczytaniem książki, no ale), jednak zachęcił do czytania tylko, więc ok.
Sama książka należy do gatunku urban fantasy. Aż zacytuję Andrzeja, bo opisał gatunek idealnie we wspomnianym już wstępie: "Mianem urban fantasy określamy utwory utrzymane w poetyce pikarejsko-wielkomiejskich ballad, krzyżujące i godzące atmosfery kryminałów Chandlera z tymi rodem z West Side Story i tymi z Pulp Fiction, tymi z ballad Leonarda Cohena i Stinga z tymi z tekstów i muzyki Marka Knopflera, Kurta Cobeina i Sida Viciousa. Utwory, w których magia wśród kwadrofonicznego łomotu rock and rolla i ryku harleyów wkracza do betonowo-asfaltowo-neonowej dżungli naszych miast. Magia wkracza. Wraz z nią wkraczają mieszkańcy magicznych krain. Najczęściej po to, by cholernie narozrabiać." tyle pan Andrzej.
Książka, bardzo sprawnie napisana, twórczo i malowniczo reinterpretująca legendy celtyckie o elfach, karzełkach, wróżkach i całej masie baśniowych i przetrwałych w ludowych opowieściach stworów, opowiada o Eddi, wokalistce i gitarzystce rockowej, która pewnego wieczoru najpierw odchodzi z zespołu, potem podejmuje decyzje o rozstaniu z chłopakiem (z którym była w tej kapeli), a potem spotyka glaistigę i phoukę, którzy mówią jej, że jest potrzebna bardzo w wojnie toczącej się między dobrym i złym Domem (chodzi o odwieczne królestwa Elfów z mitologii celtyckiej), bo jako śmiertelniczka sprawi, że nieśmiertelni zaczną umierać na polu bitwy.
Nie wydaje się przekonana, tym bardziej, że phouka, przybierający postać albo przystojnego, ciemnoskórego faceta, albo psa, i znający jeszcze sporo różnych sztuczek magicznych, jakby nigdy nic wprowadza się do niej, i nie zamierza jej odstępować ani na krok, ze względu na grożące dziewczynie niebezpieczeństwo ze strony tych złych. Problemem dodatkowym staje się kwestia środków do przeżycia, więc Eddi postanawia założyć nową kapelę, razem ze swoją przyjaciółką Carlą. Oczywiście, phouka zostaje w tej kapeli technicznym...
Dobra, nie ma co dalej spojlerować, ale mamy tam i rozterki uczuciowe, i konfrontacje życia ludzkiego z trwaniem nieśmiertelnych, i rozterki tych ostatnich, powstające w konfrontacji z życiem ludzi, i zwroty akcji są, w sumie dwóch nawet nie przewidziałem, itd.
Co najważniejsze, walczące ze sobą w odwiecznej wojnie zły i dobry Dom zostały przedstawione bardzo sensownie, bez popadania w nadmierny kicz (odrobina kiczu gdzieniegdzie się pojawia, ale jest wpisana w konwencje, więc pasuje jak ulał), także rozterki głównej bohaterki, na czele z zajęciem stanowiska wobec całej tej dosyć niezwykłej i kuriozalnej sytuacji, w jakiej się znalazła, uogólniając, wszystkie relacje między ludźmi i nieludźmi, wraz z uwzględnieniem zmieniającego się w czasie ich trwania dyskursu, zostały pokazane bardzo przekonywająco i są najsilniejszą stroną książki.
Widać też, że autorka jest muzykiem. O muzyce, instrumentach, graniu w kapeli opowiada ze znawstwem, talent muzyczny widać też w samej treści, w języku - jest hmm jakby to ująć, książka jest "melodyjna", i bardzo miło się ją czyta. Jest zrozumiała, plastyczna, momentami nieco poetycka.
Mnie osobiście się toto podobało, polecam.

czwartek, 12 lipca 2012

Piotr Patykiewicz "Wąska ścieżka czarownicy"

(Uwaga, będą spoilery) Znak czasów - idziesz sobie spokojnie po supermarkecie oferującym wszelką elektronikę, RTV, AGD, oprogramowanie, itd, itp, a tu nagle dział z książkami. Nie żebym miał coś przeciwko, ale to postmodernizm kapitalistyczny - ot, żeby się sprzedało wincyj, to trzeba mieć asortyment większy, stąd w sumie większość sklepów wielkopowierzchniowych, niezależnie od pierwotnej branży, zmierza w stronę mydło-powidło-sado-maso.
No ale nic, nie dość, że książki, to jeszcze powystawianych pełno przecenionych - za 9,99zł czy nawet 6,99zł. Wstyd nie kupić.
I w taki sposób zostałem właścicielem książki "Wąska ścieżka czarownicy". Tzn. między innymi tej, drugą opiszę, jak przeczytam.
W sumie ciężko powiedzieć, co to. Fabuła jest sympatyczna (no, do pewnego momentu, ale o tym zaraz) - II WŚ, córka czarownicy odkrywa swoje zdolności, we wsi spoczywają w lesie w jaskini zaklęci, śpiący rycerze, pojawia się grupa partyzantów, która broni jaskini, przybywają Niemcy, itd. Zaczynało się jak jakieś dark fantasy (nastoletnia córka czarownicy wraca do ojca, który po śmierci żony zaszył się w dziczy jako leśnik, nieopodal jakieś zabitej dechami wiochy, a córkę wysłał do dużego miasta do ciotki), do tego z politycznym podtekstem (grupa partyzantów przedstawiona jako dzicz szabrownicza, zbieranina pospolitych bandytów, itp. do tego jeszcze strach leśnika przed tym, żeby konspiracja nie wciągnęła jego córki w jakieś pozbawione szansy na powodzenie szaleństwo, itd.), potem robił się jakiś jakby słowiański Lovecraft (budzenie zaklętych rycerzy siedzących w jakiejś pieczarze, w wiosce kwitną wszelkie zabobony, figurka Matki Boskiej nie do końca okazuje się być Matką Boską), potem jeszcze ciekawiej (tajne katolickie bractwo, które kiedyś niszczyło a obecnie nadzoruje czarownice - jednym z jego członków jest partyzant, a drugim - esesman), aż w końcu nadciąga - cóż - postmodernizm. Esesman zdradzający tajne bractwo i chcący władzy nad światem jeszcze by przeszedł, tak samo jak półżywy chłopak stający się strażnikiem podziemi (heh), historia z kwiatem paproci, wyroki Państwa Podziemnego na zabójcach kuriera, ale autor moim zdaniem skromnym przesadził mocno z rozmachem swojej wizji.
Nawet w literaturze fantasy (no, może nie w bizarro) i nawet mimo postmodernizmu panującego (dekonstrukcja, odrzucenie zasad, w tym decorum, itd) oczekuję, że w pewnym momencie NIE nastąpią wydarzenia, które rozwalą całą atmosferę, zmienią treść we wręcz groteskę, i przestanę współodczuwać z losami bohatera/bohaterów a zacznę czytać dalej tylko z powodu chęci przekonania się, co jeszcze dziwacznego autor wymyśli. Tutaj niestety coś takiego nastąpiło.
I tak, nasza nastoletnia czarownica budzi rycerzy, żeby ich kontrolować zachodzi w ciążę z demonem, rodzi pół-człowieka, pół-demona Józia, któremu w międzyczasie gospodyni księdza lokalnego kupuje do zjedzenia kozę za pieniądze z tacy, nieśmiertelni, niezniszczalni rycerze są w stanie nie tylko rozbić mieczem czołg na pół, ale też... zaatakować i rozbić eskadrę bombowców, a ostatecznie do wioski przybywają emisariusze dwóch zarówno Rzeszy jak i Aliantów, i dyskutują o zniszczeniu "tajnej broni", wszystko jednak przebija scena, w której jeden z zaklętych rycerzy sika do baku motocykla, na którym potem jeden z wysłanników czarownicy po prostu odlatuje w siną dal z pewną misją do wykonania. Także dojrzewanie i poznawanie własnej mocy przez główną bohaterkę jest bardzo przyśpieszone, i fabuła mogłaby ten wątek (tak samo jak i psychologiczny) bardziej rozwinąć, nawet kosztem bardziej i bardziej kuriozalnych scen "batalistycznych".
Trzeba przyznać, że autor ma świetną wyobraźnię (i nie do końca zdrową, duży +), ale ja po prostu nie lubię jak książka się zbyt zmienia w czasie trwania fabuły, jak staje się coraz bardziej udziwniona.
Mimo wszystko jak na książkę z przeceny, za niecałe 10zł, to kupić i przeczytać można.

Odpryski VIII

Opowieści z przychodni.

Czasami człek poczciwy idzie do jakieś badania, czy po prostu musi, i czeka przed wejściem do gabinetu 45 minut, bo jakaś starsza miła pani nie daje sobie rady ze spirometrią. Albo czeka, bo tak wyszło. A jeśli wizyt ma się dużo, i długo się czeka w poczekalniach różnych, to i okazji by zobaczyć coś ciekawego, jest wiele.
Uzbierało mi się m.in.:
1) Miły dziadeczek się przyplątał do rejestracji, chciał się dostać do laryngologa (ale nie pamiętał tego na pewno), dziwił się, że jak przyszedł na godzinę wizyty, to musi czekać, nie słyszał, co pielęgniarka w rejestracji do niego mówiła, ostatecznie musiała go pod określony gabinet ciągnąć niemal za rękę.
2) Minęło trochę czasu, przed rejestracją zrobiła się kolejka, do przychodni wbiega jakaś kobita, omija kolejkę i rzuca: "czy jest - i tu wymieniła jakąś nazwę". Pielęgniarka nieco zdębiała, "a co to jest?". "Lek na padaczkę" - padła odpowiedź."Niech pani spróbuje w aptece". "To tu nie jest apteka?" - odwróciła się na pięcie i wyszła.
3) Ładna, młoda kobieta przyszła do psychiatry. Siedziała chwilę gdzieś tam dalej w trzewiach przychodni, po czym wróciła do rejestracji. Zapytuje się ona tonącej w iście stalinowskiej biurokracji pani pielęgniarki w rejestracji, gdzie pisze, że w takim-a-takim miejscu przyjmuje psychiatra. Pielęgniarka odpowiada, że na kartce wiszącej na drzwiach zostało napisane. Na to kobieta odpowiada histerycznym, podniesionym głosem "To jest na ścianie, nie na drzwiach!"
4) w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym w szpitalu Rydygiera - przychodzi miły facet, mówi pielęgniarce w recepcji, że on to zaraz zemdleje zaraz, i faktycznie zemdlał, zlecieli się pielęgniarze, lekarz, zabrali go jakoś szybko na noszach gdzieś.
5) ten sam SOR, ten sam dzień. Miła pielęgniarka mi mówi, jak wypełniam spokojnie jakieś pierdołowate papiery, że mam wpisać leki brane teraz, a nie przez całe życie. Po czym zdziwiona, że przeprasza mnie bardzo, ale rzadko się zdarza, żeby tak młody człowiek ich brał tak wiele. No elo.

Henry Kuttner "Elak z Atlantydy"

Każdy fan heroic fantasy powinien klęknąć przed tą książką, przed jej przeczytaniem. Każdy inny fan fantastyki będzie się tylko uśmiechał w czasie czytania. Jeśli jednak wiesz, czego się spodziewać, a spodziewać się możesz właśnie natłoku patosu, niewiarygodnych opresji z jakich wychodzi główny bohater, odwołań do mitologii Cthulhu oraz świata "około-howardowskiego", wartkiej aż do przesady akcji, trupów ścielących się gęsto, czy to w małych potyczkach, czy w wielkich bitwach, pojedynków z magami i bogami i czymkolwiek niezwykłym, ponadludzkim, nieludzkim no i przede wszystkim epickości wylewającej się z treści książki wartkim, nieprzerwanym strumieniem, to nie zawiedziesz się na tej pozycji.
Na książkę składają się 3 utwory, w których poznajemy różne przygody Elaka z Atlantydy. Elak na skutek różnych perypetii para się włóczęgą i poszukiwaniem przygód, chociaż pochodzi z królewskiego rodu. Atlantyda zaś, ogromny kontynent, składa się z szeregu mniejszych królestw, mrocznych i niedostępnych ruin sprzed czasów człowieka na Ziemi, pałętają się tam dzicy Piktowie, władający mroczną magią, wyznawcy zakazanych kultów sprzed milionów lat (np. Dagona), przedstawiciele i przedstawicielki najróżniejszych pół-ludzkich i nieludzkich ras, demony, druidzi, itp, itd. Wychodzi z tego taki postmodernistyczny misz-masz, ale trzymający się sztywno konwencji.
Jako że czasem lubię poczytać coś - no nie oszukujmy się no - odmóżdżającego, to przypadła mi ta książka do gustu. Rzecz klasyczna w sumie i sprawnie napisana.
A, i okładka z rysunkiem Franka Frazetty, wspaniale współgrająca z treścią.
Ciekawe, czy Oficyna Wydawnicza "Arax" jeszcze istnieje, podejrzewam bez sprawdzania, że nie. Wspaniałe i szalone były lata '90 XX w.