piątek, 28 lutego 2014

"Wielka Księga Potworów" tom I

Kosztowała mnie ta książka aż 9,99zł.
I w sumie nie do końca było warto.
Antologia o potworach. Ale takich potworach niemetaforycznych, nie siedzących na dnie ludzkiej podświadomości. Wydana w Prywiślańskim Kraju przez "Fabrykę Słów".
Cena wydawnictwa to 34,90zł. W życiu bym tyle za to nie dał.
Ze zgromadzonych tam 13 opowiadań tylko kilka daje radę. Są to:
Tam w dole Ramsey'a Campbella - fenomenalnie oddany klaustrofobiczny nastrój opustoszałego biurowca; sam przedstawiony potwór dość kuriozalny, za to w czasie snucia akcji malowniczo go autor rozsmarował windą.
Pajęczy pocałunek Christophera Fowlera - sam pomysł karmicznej policji (i motyw z duszami insektów zamieszkujących ludzi wyciągnięty bardzo przewrotnie z buddyzmu) zasługuje na uznanie. Samo opowiadanie jednak zdecydowanie za krótkie. I faktycznie, szkoda, że nie było o tym serialu (bo autor miał taki pomysł).
Meduza Thomasa Ligottiego - trzeba przedstawiać tego autora? Wątpię. Meduza to historia duszna, przyciężka, paranoiczna. Jak i sam autor. Czuć tam i jego własne poglądy (napisał m.in. The Conspiracy Against The Human Race), i trochę Ciorana, i ogólnie jest bardzo depresyjnie i wisielczo. Najlepsze opowiadanie w antologii, specjalnie dla niego zresztą tę książkę kupiłem. W tomie 2 zaś jest Król trupiogłowy Clive'a Barkera, ale to jednak za mała motywacja, bym tom 2 miał zakupić.
Przy okazji - Wydawnictwo Okultura wstępnie zapowiedziało wydanie zbioru opowiadań Ligottiego Teatro Grottesco.
Grubas Jay'a Lake'a - opowieść o Wielkiej Stopie. Wątek New Age i "zielony". Świetna kreacja świata przedstawionego i bohaterów.
Chudzielcy Briana Lumley'a - dowód na to, że pomysły zaczerpnięte z obserwowanej na co dzień rzeczywistości to jedne z najlepszych pomysłów, na bazie których można popełnić jakiś tekst. Wśród starych kamienic Londynu ukrywa się pradawna rasa, zazdrośnie strzegąca swoich sekretów. O jej istnieniu dowiaduje się jednak pewien pijaczek.
Reszta opowiadań, nawet jeśli są rewelacyjne pod względem czysto literackim (Kawiarnia "Wieczność": Wiosenny deszcz Nancy Holder) to z odczuć czysto subiektywnych po prostu nie przemówiły do mnie. Są o wszystkim i o niczym, za bardzo lub za mało wydumane; być może była to wina tłumaczki, bo większość tekstów odczuwało się niczym rozgotowane kluchy - może pożywne, może i sycące w dużych ilościach, ale jednak jednolita papka.
Zamieszczony w antologii klasyk Howarda (Koszmar ze wzgórza) rozczulił mnie ilością przewijającego się przez te parę kartek spuszczania się autora nad cudowną, heroiczną rasą anglosaskich self-made manów. Pewne rzeczy zestarzały się (niestety) zbyt mocno, by wyciągać je z muzeów.
Jak znajdziecie omawiają książkę gdzieś w bibliotece, to polecam, bo czemu nie. Ale w każdym innym wypadku - odradzam. Chyba, że ktoś jest fanem któregoś z zamieszczonych tu autorów.

wtorek, 25 lutego 2014

Odpryski XXX

Dziś w Odpryskach trochę bardziej merytorycznie niż zazwyczaj.

Sprawy ogólne:

1) Przyłączyłem się do takiej oto inicjatywy blogerskiej - Eksplorując nieznane. Chodzi tam o to, by czytać klasykę s-f i pisać recenzje. Czyli o to, co robiłem tutaj od dawna. Tylko szkoda, że zaczęła mi się kończyć klasyka s-f w domu, jakiej jeszcze nie czytałem. Ale nic to. Coś się znajdzie, coś się wymyśli. Za styczeń zgłosiłem się tam z Non Stop Aldissa.

2) Uzupełniłem nieco parę stron na blogu, głównie "O Autorze". W sumie nie wiem po co, bo bardzo lubię swoją prywatność, ale niech tam.

Ploteczky i co tam panie w świecie szerokim:

3) Przegapiłem wyjście anglojęzycznej, stabilnej i całkiem nieźle dopracowanej wersji moda/dodatku Horns of the Abyss do klasycznej strategii Heroes of Might & Magic III [btw 28 lutego mija 15 lat odkąd gra się ukazała!]. O modzie można poczytać - oraz ściągnąć do - np. stąd, z polskiej strony o tym modzie postawionej w serwisie Acid Cave. Nie mam tylko zielonego pojęcia, po co przetłumaczono tam na polski wszystkie nazwy nowych jednostek, itd., i to czasem w bardzo niedokładny sposób, skoro sam mod jest po angielsku (lub rosyjsku). Kilka wątków o dodatku jest też na forum Heroes Community, główny tutaj.

4) Jak już wspomniałem o 28 lutym, to trzeba nadmienić koniecznie, że wtedy do Krk zawita trasa koncertowa Bewitching The Polonia '14 w składzie Thaw, Mord'A'Stigmata i Morowe. Rzecz jasna przejdę się tam.

5) A jak wspomniałem o modach do klasycznych gier komputerowych, to nadmienić muszę, że do modowania powrócił gość od Megamoda do Fallouta 2. Ciekawe, co z tego wyjdzie. Stary Megamod był jednym z najbardziej bólogłowogennych modów do dowolnej gry, z jakimi zetknąłem się kiedykolwiek.

6) Jest to 300. post/notka na tym blogu. Tymczasowo, bo ilość postów tutaj jest bardzo płynna. Co jakiś czas uznaje, że coś starego nie jest już potrzebne/jest beznadziejnie napisane, i to coś wylatuje. Ot, proza życia.

piątek, 21 lutego 2014

"Strefa Mroku. Jedenastu Apostołów Grozy"

2002 rok, Wydawnictwo Bauer. Wychodziło w tamtym czasie pismo Click! Fantasy. Była to mutacja pisma o grach komputerowych, poświęcona bardzo szeroko pojętej fantastyce. Miałem kilka numerów i bardzo ciepło je wspominam, chociaż na przestrzeni lat, sprzątając w domu przed wyjazdem na studia, wszystkie oddałem na makulaturę (podobnie jak pierdylion starych komiksów TM Semic i in. oraz pism komputerowych. Tak, wiem, to było bardzo niefrasobliwe z mojej strony).
Pewnego razu dodali do pisma taką oto antologię. Profesjonalnie wydaną książkę, ciut szerszą i niższą od standardowego rozmiaru. Każde opowiadanie poprzedzono krótkim "o autorze" oraz ozdobiono grafiką (przygotowane przez Magdalenę Miszczak). Imiona i nazwiska autorów, podobnie jak tekst na okładce, zapisano gotykiem. Okładka książki przedstawia cmentarz pełen starych, powykręcanych drzew, skąpany w świetle księżyca. Na tylnej okładce jest jeszcze kawałek bladej twarzy jakiejś dziewczyny. I blurb - Strefa Mroku nie leży na drugim końcu świata, ona jest w nas. W naszych poczynaniach i w naszych myślach. To tu właśnie czai się koszmar. Zobaczcie, co przygotowali dla was Apostołowie Grozy.
Brzmi nieźle, czyż nie? Można się spodziewać, że będą to sążniste, gęste i mocne horrory, na dodatek polskich autorów.
A tu jednak nie do końca. Horroru jest tutaj stosunkowo mało. Jest sporo quasi-weird i dark fantasy, także w konwencji zahaczającej o urban, jest satyra społeczna. Ale horroru jako takiego, no, powiedzmy sobie szczerze, nie ma tam zbyt wiele.
Zresztą, spis treści. Opowiadania m.in. Sapkowskiego, Pilipiuka, Dukaja, Piekary, Ziemiańskiego i Ziemkiewicza. Sapkowskiego Złote popołudnie, Pilipiuk każący Wędrowyczowi strzelać z panzerfausta do samej kostuchy. Ziemkiewicz snuje przemyślenia charakterystyczne dla swojej opcji politycznej (powszechne złodziejstwo, bo "socjalizm" - wiem, uogólniam; swoją drogą, poniekąd w tym opowiadaniu [Akwizytor] przytakuje marksowskiemu "byt kształtuje świadomość"). Zapewne redaktor antologii - Piekara we własnej osobie - specjalnie zebrał taki skład, by rozpoznawalne nazwiska przyciągnęły czytelników nie siedzących w horrorze - ale horroru jako takiego tu jest mało. Tak, powtarzam się, ale zacząłem myśl, zakończenie myśli mi uciekło, nie chciałem zmieniać całego zdania od początku.
Po otwierającym Sapkowskim, jest Dukaj (Gotyk). Mroczna historia, z elementami gore nawet (ale bardzo delikatnymi). Historia o spiskowcach angażujących do przeprowadzenia zamachu na cesarza... golema. Dopiero na końcu wyjaśnia się, co to za spiskowcy i co to za cesarz. Fajne motto - Najwspanialsze twory człowiecze poczynają się z nienawiści. Wczesne Dukaj-fiction klimatem dusznym a turpistycznym lekko przywodzące na myśl nieco Xavrasa Wyżryna. Bardzo dobre, no ale niezbyt horror.
Potem - Damian Kucharski (Zielone pola Avalonu). Trochę fantasy, trochę obyczajowa rzecz. Mąż-sadysta wyjeżdża, żona próbuje ogarnąć dom. Pomyłkowo (?) odbiera paczkę zaadresowaną do innej kobiety. I pojawia się motyw paranormalny.
Interesujący pomysł, dobre wykonanie; autor nie przegiął ani z sadyzmem męża, ani z pognębieniem żony, Ketchum to nie jest, ale akurat dobrze. I wszystko się kończy dobrze. Przyjemne, ale bardziej weird bez grozy jakiejkolwiek.
Grażyna Lasoń-Kochańska - Siostra czasu. Autorka zupełnie mi nieznana. Poetyckie, wizyjne fantasy/weird. Opowiadanie krótkie, ale bardzo treściwe. Tyle, że znowuż nijak groza.
Tomasz Pacyński - Opowieść wigilijna. Uch, och. Święty Mikołaj i Dziadek Mróz, młoda dziewczyna żyjąca na melinie z matką-prostytutką i kolejnymi "wujkami". Brudno i nieprzyjemnie, ale końcówka wręcz groteskowa.
Jacek Piekara - Piękna i bestia. Wędrówki przez przestrzeń, po różnych rzeczywistościach, w długiej drodze do domu - czym/gdziekolwiek on jest. Ale jedno przejście - jedna niewinna ofiara. Smutne. Jak dla mnie - znów weird, nie horror.
Kostucha Andrzeja Pilipiuka - w takiej antologii to żal i smutek i niedowierzanie. Bauer mógł postarać się od Fabryki Słów o coś bardziej na miejscu.
Jerzy Rzymowski Gdzie diabeł mówi dobranoc - o, to jest najbliżej horroru. Bardzo dobre opowiadanie. O splocie dziwnych zbiegów okoliczności w małym, amerykańskim miasteczku na prowincji. Z tajemniczym przybyszem w tle.
Michał Studniarek - Twarz na każdą okazję. Tytuł mówi wszystko. W codziennym życiu każdy zakłada tysiące masek. Niektórzy dosłownie. Gorzej, gdy maski przyrastają. Mocne weird.
Andrzej Ziemiański - Czarownice. Znów fantasy. O pechowcu i jego czarownicy. Sympatyczne.
No i na końcu Akwizytor Ziemkiewicza, o czym już wspominałem.
Niezależnie od mylącego tytułu antologii (być może wynikającego z innego rozumienia horroru - w sumie Piekara we wstępie przekazał swoje stanowisko), szkoda, że takich książeczek nie dodaje się do mainstremowych czasopism fantastycznych w dzisiejszych czasach. W tym 2002 roku przeczytałem to jednym tchem - i z taką samą przyjemnością (ale już znacznie bardziej krytycznie) wróciłem do tego ostatnio. W sam wystarczyło na kilka godzin jazdy pociągiem.

Louis Masterson x4

Louis Masterson to jeden z pseudonimów norweskiego pisarza Kjella Hallbinga (1934-2004). Kjell zasłynął przede wszystkim z liczącej 83 tomy (tak, osiemdziesiąt trzy) serii westernów o Morganie Kane'ie, nieustraszonym szeryfie stanowym, pogromcy bandytów, byłym Texas Rangerze, itd.
W 1993 roku wydawnictwo POL-NORDICA Publishing Ltd. wydało kilka książek z serii w Polsce. W dosyć kiepskich tłumaczeniach, w dosyć kiepskiej edycji ale za to estetycznie i poręcznie.
Mówiąc szczerze, nie wiem, ile dokładnie książeczek (każda ponad 100 stron) wydawnictwo to wydało. Poszukując informacji na temat znalazłem wyszukiwarkę wydanych przez nich książek - nie wykrywa żadnej z tej serii.
Dawno temu miałem okazję kupić cztery pierwsze wydane w Polsce (nie są to chronologicznie cztery pierwsze; chyba, że wczesna seria jakoś tak dziwnie była poukładana - w sumie znów muszę się przyznać do niewiedzy; zresztą, chyba nawet na angielski nie przetłumaczono wszystkich tomów - wg. jakiejś listy z wikipedii po angielsku ukazało się 41 książek) książki z serii. Każda jedna kosztowała mnie 1,50zł. Pamiętam, było to wiele lat temu na jakiejś wycieczce szkolnej. Klasa poszła na "czas wolny" do Maca, ja poszedłem do księgarni. Żebym tylko pamiętał, jakie to było miasto. Tak czy owak, jeden z najlepszych interesów, jakie w życiu zrobiłem.
Przeczytałem je wtedy, wiele lat temu, jednym tchem. Potem leżały sobie długo, przygniecione innymi książkami, aż ostatnio szukając czegoś, natrafiłem na nie. I postanowiłem je sobie przypomnieć.
Kolejno są to: Pojedynek w Tombstone (wg. wspomnianej wyżej listy angielskich wydań jest to 23 książka w serii; w Polsce - pierwsza), Coyoteros! (26; 2), Lodowate piekło (25; 3), Dzień zmarłych (27; 4). Patrząc na tę listę kolejność tłumaczeń angielskojęzycznych nieco mnie dziwi. Nie znalazłem listy norweskiej. Być może na przestrzeni lat rozmaite wydawnictwa różnie układały te książki, a autor po prostu pisał - część na zasadzie prequeli/sequeli (może - kto wie; ot, moje przypuszczenia) a potem ktoś to poukładał - mniej-więcej chronologicznie. Były poza tym ambitne plany zrobienia filmu, mnóstwo książek (po angielsku i norwesku) zdigitalizowano i sprzedawano w formie ebooków - ale strona nie działa, fanpage na facebooku też przygasł, chyba nic z tego nie wyszło.
Jest to literatura do bólu rozrywkowa. I do bólu idąca po linii konwencji. Mamy więc samotnego i nieco socjopatycznego bohatera, wyciągającego broń w 0,2 sekundy. Mamy chętne i gorące kobiety, których w życiu bohatera jest pełno (po kilka na książkę - nawet i tak się trafia). Mamy złych, podłych, plugawych bandytów - nie ważne, czy zwykłych rewolwerowców (Pojedynek), czy bandę z pogranicza Stanów i Meksyku (Coyoteros!), czy bandę Indian i Francuzów z Quebecu (Piekło) czy też zorganizowaną grupę najemników chcących obalić prezydenta Meksyku (Dzień). Morganowi nie straszne lodowe pustkowie północy, nie straszne i pustynie południa, dobrze się czuje zarówno w miastach typowych dla dzikiego zachodu, jak i w - ówczesnych - wielkich metropoliach. Nie je owoców, uwielbia mięso i alkohol. W gruncie rzeczy jest wrażliwym gościem, ale maskuje to, z racji na burzliwą przeszłość, utratę żony i życie nie dość, że w ciągłym ruchu, to jeszcze igrając ze śmiercią.
Pulpa, ale jaka. Wartka akcja, mało skomplikowane fabuły (ale obfitujące w różne zwroty akcji), schematyczni do bólu bohaterowie (ale to dobrze, bo lubię taką konwencję). Urocze czytadła. Każdy fan westernów powinien byś usatysfakcjonowany. Kilka tych książeczek jest np. na popularnym serwisie aukcyjnym, nawet akurat te 4 w pakiecie. Polecam.
Jeśli ktoś wie, ile się tego dokładnie ukazało w Polsce, to byłbym wdzięczny za informacje.

niedziela, 16 lutego 2014

Stanisław Lem "Szpital Przemienienia"

Czytelnik, 1975.
Lemowi nie podobało się, że kazano mu z jego debiutanckiej powieści zrobić trylogię. Po jakimś czasie udało mu się przywrócić Szpital Przemienienia do wersji pierwotnej i opublikować tak, jak chciał. Omawiane wydane jest przynajmniej drugim tej książki w jej oryginalnym kształcie.
Swoją drogą, na bazie książki nakręcono pod koniec lat '70 film, aż go sobie na dniach odświeżę.
Lem stworzył niezwykle duszną, ciężką, naturalistyczną wręcz momentami opowieść rozgrywającą się w szpitalu psychiatrycznym. Rzecz się dzieje na polskiej prowincji w roku '39 lub '40, w zimę. Stefan Trzyniecki, którego poznajemy jak dociera na pogrzeb stryja, snując przy tym pesymistyczne i nihilizujące rozważania, na skutek w sumie szczęśliwego(?) zbiegu okoliczności znajduje zatrudnienie w tytułowym szpitalu.
Stefan jest wrażliwym młodzieńcem, szybko się uczy i jest bystrym obserwatorem. Kiepsko mu idzie w kontaktach międzyludzkich, ale potrafi dyskutować i wznosić się na wyżyny własnej śmiałości, jeśli sytuacja tego wymaga. Za to nie potrafi porozumieć się z rodziną, męczą - w zależności od kontekstu i konkretnej persony - pospołu wyrzuty sumienia, poczucie wyobcowania i pogarda.
Czytelnik poznaje realia pracy w ówczesnym szpitalu psychiatrycznym, jasne i ciemne strony pracowników. Ten obcy, odstręczający świat poznajemy najpierw razem z oszołomionym Stefanem, próbującym się tam odnaleźć.
W dalszej części książki odizolowana od horroru wojny społeczność styka się z nadciągającym w pełnej krasie koszmarem - pacjenci mają zostać wymordowani.
Książka napisana jest stylem charakterystycznym dla wczesnego Lema. Treść jest zrozumiała - nawet przy snutych przez sporą część książki rozważań etycznych, moralnych, filozoficznych o życiu, człowieku i świecie. Akcja jest dość nierówna - gdy Stefan odnajduje się w swoim miejscu pracy i życia, zwalnia - by znów przyśpieszyć, aż do tragicznego finału.
"Klimat" książki to największa zaleta - wręcz widziałem opisywane przez autora bardzo plastycznie i przejmująco wydarzenia, bohaterów, miejsca - wszystkie w brązach, szarości, czerni i bieli. Książka jest duszna, dołująca, autor potęguje nastrój niepewności, niestałości, upadku wartości, który otworzył drogę dla zimnej negacji, barbarzyńskiego, odhumanizowanego nihilizmu ubranego w naukowe szaty. W powszechnym odczuciu książka jest traktatem moralno-filozoficznym - to chyba jednak zbyt mocne określenie, ale fakt, wszystko się kręci wokół kondycji jednostki ludzkiej, wokół jej przemienienia - na płaszczyźnie jej człowieczeństwa. Lem nie zaprasza czytelnika gdzieś hen w nieznane skryte w gwiezdnych przestrzeniach (jak wiadomo, czasem ten kosmos był mu potrzebny do bardzo pragmatycznych celów krytyki tego, co widział i z czym się stykał na co dzień - i nie on jeden tak miał), tylko do przetrąconego ciężarem dekadencji, rozpadu i niewiary (w cokolwiek) makrokosmosu ludzkiego ducha. Nie wiem, na ile to tylko moje subiektywne odczucie, ale postrzegam tę książkę jako potężną krytykę nietzscheanizmu - lub raczej pewnej formy nietzscheanizmu opartej tylko i wyłącznie o negację. Albo inaczej - Lem doszedł do punktu, w którym nie majaczą na horyzoncie nowe wartości, a dekadencja zniszczyła już wszystkie stare; ich obrońcy podejmują rozpaczliwe próby ich zachowania, pojawiają się zwiastuny nadchodzących zmian, ale reprezentują tylko szał bezmyślnego niszczenia, radują się panującą zgnilizną.
Potężna rzecz. Ku refleksji. Pewien czas temu była wznowiona (wraz z dodatkowymi materiałami, w tym rozkminami jakiegoś księżula), więc nie powinno być trudności większych z dotarciem do niej.

H.P.Lovecraft, Zealia Bishop "Kopiec"

Co prawda B jest w alfabecie przed L, ale wkład Lovecrafta w powstanie trzech nowelek składających się na tę książkę jest dużo większy, co oznajmiło samo wydawnictwo.
Lovecraft bowiem oprócz klecenia własnych historii czasem coś komuś poprawiał - jak w przypadku kilku prac Zealii Bishop, które poprawił na tyle mocno, że w sumie to jest ich faktycznym autorem.
Jeśli ktoś zna Lovecrafta, to wie, czego się spodziewać. Ot, znów mamy Nieznane wrzucone w strach przed starością, przed innymi niż anglosaska (lub generalnie - biała) cywilizacjami, przez "gorszymi" rasami.
Prawie wszystkie historie Lovecrafta są napisane w ten sam sposób i z grubsza o tym samym - racjonalnie myślący naukowiec (mający jednak otwarty umysł) jedzie sprawdzić gdzieś coś niezwykłego [ew. jest przypadkowym podróżnikiem, natrafiającym na coś niezwykłego]. Znajduje/widzi/odczuwa coś faktycznie niezwykłego, styka się z Nieznanym. Na koniec w najlepszym razie rozsypuje mu się światopogląd, w najgorszym - umiera/popada w obłęd. Zmieniają się tylko rekwizyty, miejsca, formy i kształty tegoż Nieznanego.
Zealia dorzuciła od siebie (przynajmniej tak mi się wydaje, że to od niej, bo u samego Lovecrafta tego nie uświadczyłem) fobię przed wężami, co zaowocowało nawet kreacją wężowego bóstwa - Yiga czczonego przez Indian z centralnych części Stanów, z równin (Klątwa Yiga). W drugiej nowelce (tytułowy Kopiec) pojawia się stary jak mity motyw świata podziemnego, pełnego dziwów (a czasem i dziw też, ale niekoniecznie akurat w omawianym przypadku), cudów, bogactw i magyi. Podziemna cywilizacja stara jak jasna cholera, starsza nawet od Atlantydy, Mu i Lemurii (czy co tam było pierwsze, Mu chyba) nie jest jednak przedstawiona jako banda zdegenerowanych, atawistycznych abnegatów (u Lovecrafta raczej tak bywało) lecz jako popadająca w dekadencję bardzo stara i potężna kultura, potężniejsza od naziemnej. Jako ciekawostkę można zaznaczyć obecność strachu przed kanibalizmem, przed inżynierią genetyczną (w tamtych czasach raczej przed eksperymentami z krzyżowaniem ras niższych, wyższych i kreowaniem użytkowych post/pół-ludzkich monstrów) i komentarz społeczny, zupełnie niepasujący do miejsca, w którym został przez bohatera odnaleziony - w zapiskach Hiszpana rozbijającego się po Ameryce Północnej w XVI wieku. Trzecia nowelka (Sploty Meduzy) zawiera resentyment feudalnego Południa, wielkich plantacji i patriarchalnego stosunku właścicieli do czarnoskórych sług. Tym razem Nieznane przybywa jednak z Europy, z dekadenckiej Francji - dopiero potem się okazuje, że ma dużo wspólnego z afrykańskim Nieznanym, z domniemanego Wielkiego Zimbabwe. Zapewne Lovecraft dorzucił tu motyw wrażliwego artysty-geniusza widzącego więcej niż inni.
Tłumaczenie jest niezłe - czasem zachowano angielskojęzyczną składnię, czasem jest za dużo powtórzeń, itp., ale to bardziej wina edycji/korekty niż samej tłumaczki.
Wydało to Wydawnictwo C&T z Torunia. Nie słyszałem o nich wcześniej, a wypuścili całą serię klasycznego weird, trochę Lovecrafta, Woolrich, Blackwooda, Hodgsona, Le Fanu.
Mimo tego, iż konwencja jest stara jak współczesny horror (sięga w sumie do Poego a korzenie ma i wcześniej), czytało mi się te trzy nowelki miło i przyjemnie. Mimo wszystko lubię Lovecrafta, nie zestarzał się w moich oczach tak mocno, jak chociażby Tolkien (wiem, to inne gatunki, ale chodzi mi o sam fakt bycia seniorem gatunku literackiego, na którego powstanie i rozwój miało się ogromny wpływ [i ma się nadal, mimo upływu kolejnych lat od śmierci]). Dla fanów klasyki weird/horroru a w szczególności Lovecrafta pozycja obowiązkowa - reszta czytelników może sobie Kopiec odpuścić.

piątek, 14 lutego 2014

Bartosz Orlewski "Za garść zbawienia i inne opowiadania"

Czyli tak jakby Bartosz Orlewski: The Early Years, gdyż w tym ebooku mieści się zebrana pieczołowicie przez autora jego twórczość (opowiadania) z lat 2011-2013 (chociaż nie ma podanych dat przy szortach - więc być może od ciut wcześniej). Wszystkie były już co prawda publikowane to tu, to tam, od Nowej Fantastyki przez Niedobre Literki po Horror Masakrę i Szortala oraz rozmaite antologie (Bizarro Bazar, Zombiefilia, Pod drugiej stronie), ale tutaj są w jednym miejscu i w "revised edition" (podobno, nie chciało mi się sprawdzać, czy rzeczywiście, ale jak autor tak stwierdził, to zapewne wie, co pisze).
Bardzo dobrze się więc stało, że ten ebook się ukazał (za 10zł można go kupić, o, tutaj), bo warto to mieć w jednym miejscu. Poza tym sama książka prezentuje się bardzo poczciwie - jest przejrzysta, napisana dużą czcionką, w spisie treści są linki do poszczególnych opowiadań.
Autor pisze weird - czasem zjeżdża muscle carem w stronę bizarro, czasem galopuje na dzikim mustangu wyobraźni na weird west[ern]. Jego inspiracje są rozmaicie porozrzucane - od klasycznych spaghetti westernów po rozważania filozoficzne. Bardzo często przez fabułę opowiadań przewijają się wspomniane już muscle cary, wykorzystana przez autora w wielu opowiadaniach konwencja westernu pęka w szwach i czasem ciężko ją na pierwszy rzut oka dostrzec - gdzieniegdzie mieszka się z równie przeinterpretowaną konwencją noir, zaś - uogólniając - bohaterowie lubią kawę (i cynamon) oraz seks oralny.
Jak weird western, to weird western. Autor ukazuje nam miasta-widmo z ektoplazmatycznymi panienkami w lokalnym burdelu, poznajemy rewolwerowców-czarnoksiężników i Bliżej Nieokreślone Pradawne Bóstwa Dużo Starsze Niż Ludzkość a to bawiące się losami śmiertelników, a to proszące ich o przysługę. W jednym westernie w konwencji post-apo główny bohater taszczy za sobą przez pustkowie trumnę - trudno o bardziej bezpośrednie nawiązanie do Django Sergio Corbucciego z Franco Nero w roli głównej (później ten motyw się rozprzestrzenił, ale to ten klasyk z 1966 go wprowadził do popkultury). Sam Corbucci jako taki też został przez autora upamiętniony - zresztą nie on jeden (jeszcze chociażby Leone). Weird westernowe opowieści Orlewskiego świetnie mnie się czytało słuchając jednocześnie Those Poor Bastards; zapewne dowolna inna kapela spod znaku gothic americana/alternatywnego country dałaby radę. Autor świetnie odmalowuje zapyziałość zapomnianych przez Boga (przynajmniej tego chrześcijańskiego) miasteczek rozrzuconych po Zachodzie pośród Niczego niczym krosty na tyłku i równie mistrzowsko wrzuca tam Nieznane, brutalne, niezrozumiałe, do bólu obce i nie dające się wyjaśnić Nieznane. Stykający się z Nieznanym bohaterowie Orlewskiego czasem sami są elementem tegoż Nieznanego, co "wychodzi" z treści i rozpycha się mackami dopiero w trakcie czytania. I w sumie nie jest ważne, czy te miasteczka to taki bardziej typowy Dziki Zachód, czy np. Dzikie Gdziekolwiek po dowolnej, zazwyczaj niesprecyzowanej apokalipsie.
Autora inspiracje filozoficzne zakorzenione są w dosyć odległej historii filozofii. Trwający przez wieczność spór stoików z epikurejczykami rozgrywa się i w teraźniejszości, przy użyciu zarówno magicznych artefaktów jak i broni palnej. Innym razem autor utożsamia element weird, toto cholerne Nieznane, łypiące na bohaterów zarówno spoza czasu i gwiazd, jak i z ich najbliższego otoczenia (jak kubek z kawą lub domy i/lub pomieszczenia, które są, ale których nie ma), z tęsknotami metafizycznymi i historiozoficznymi - bo co by było, gdyby ktoś przepisał historię lub - pojadę teraz Voegelinem - zimmanentyzował nieco eschaton. A jeśli do tego jeszcze strach przed rozgrzebaniem sensu - o, to skutki mogą być nieprzewidywalne. Nawet człowieko-psowaty Diogenes tutaj nie pomoże, gdy pewien relatywizm znaczeń zostanie przez kogoś/coś zdefiniowany tak, a nie inaczej. W pewnym momencie dochodzi do tego jeszcze coś, co skojarzyło mi się z czymś pomiędzy Stirnerem i Nietzschem, ale ja generalnie mam na ich punkcie nerwicę natręctw (no, jeszcze na punkcie Baudrillarda i w dużo mniejszym stopniu Jüngera), znaczy się zdanie sobie sprawy ze splotów i syndromów uwarunkowań wiszących wszędzie wokoło i warunkujących wszystko wokoło, wraz z idącą za tym próbą ich przezwyciężenia - która jednak okazuje się zakamuflowaną kolejną metafizyką.
Zresztą, autor jest w stanie wykrzesać z siebie najbardziej szalone rozkminy filozoficzne przy okazji nawet tak - zdawałoby się - błahej jak recenzja płyty Motörhead (o, tu na blogu autora). Pewnie dlatego mi się autora tak dobrze czyta. Swój świr.
Twórczość Bartosza Orlewskiego, nie każdemu jednak przypadnie do gustu. Nad każdym jego opowiadaniem trzeba się zastanowić. Tzn. nad każdym czytanym tekstem wypadałoby chwil(k)ę podumać, ale w przypadku Orlewskiego tym bardziej - ma on bowiem manierę wrzucania czytelnika w obcy, wykoślawiony świat nagle i bez pasów bezpieczeństwa (za to czasem w kaftanie). Nieznane po prostu się rozgrywa, pojawia się, dzieje się - i autor nie prowadzi przez nie czytelnika za rękę. Jakieś bliższe wyjaśnienia, co właściwie się dzieje, i dlaczego, które sięgałyby głębiej, niż w poziom ciągu przyczynowo-skutkowego fabuły, jakaś - nomen omen - "metafizyka" tych opowiadań trafia się sporadycznie. Jeśli ktoś jest w stanie nadążyć za tokiem rozumowania autora i "odczuwa" kreowane przez niego światy oraz wizje, to przeczytanie tego zbioru opowiadań da mu mnóstwo radości. Dla sporej ilości potencjalnych czytelników omawiany ebook może być jednak za trudny w odbiorze. Jeszcze raz zaznaczam, iż ta potencjalna trudność wiąże się tylko z oszczędnością w odkrywaniu (nie/od)realiów świata przedstawionego, styl autora jest bardzo zrozumiały, plastyczny, czasem może nieco oszczędny, ale i tak przemawiający do wyobraźni. Autorowi udało się też rozmyślania o naturze świata i bytu jako takiego wpleść bezboleśnie w wartko toczącą się akcje.
Tak czy siak, jeśli wymagasz od "fikcji spekulatywnej" by rozruszała Twoje szare komórki na równi z wyobraźnią - gorąco zachęcam do kupienia tegoż ebooka. Dziesięć zeta za osiemnaście wciągających oraz wymagających opowiadań i szortów to niewiele.

wtorek, 11 lutego 2014

Robert Cichowlas, Łukasz Radecki "Pradawne zło"

*-*   [Uwaga na spoilery]   ^^

W światku horrorowym (wraz z przyległościami) o tej książce było głośno na długo, zanim się ukazała. Sami autorzy wypowiadając się o niej w kilku wywiadach (m.in. dla "Horror Masakry" czy "Grabarza Polskiego") podgrzali atmosferę.
We wspomnianych wywiadach sami autorzy opowiedzieli, z czym czytelnicy będą mieć do czynienia. Z jednej strony Pradawne zło miało być hołdem dla Wielkich Nazwisk (Lovecrafta, Grabińskiego, Jamesa Herberta), z drugiej strony sprawdzeniem, ile da się rzeczy bardziej ekstremalnych wrzucić do mainstreamu. Ponieważ jako-tako kojarzę twórczość autorów, więc z grubsza wiedziałem i bez czytania wywiadów, czego się spodziewać. Łukasza Radeckiego kojarzę z opowiadań (w "Gorefikacjach" i "Horror Masakrze"), Roberta Cichowlasa - z paru książek, których był współautorem oraz przede wszystkim z opowiadania Duckfucker. Swoją drogą, straszną rzecz sam sobie wyrządził tym opowiadaniem - sądzę, iż nie jestem jedynym czytelnikiem, u którego na
hasło "Cichowlas" uwarunkowało się skojarzenie "Duckfucker".

Czy było na co czekać? Tak, zdecydowanie było na co.
Pradawne zło to trzy nowelki. Tytułowa jest pierwsza, potem mamy Świt szczurów oraz Seks to nie wszystko.
W pierwszej autorom udało się odświeżyć nieco spojrzenie na tzw. mitologię Cthulhu. Nadając Przedwiecznym (i ziemskim manifestacjom ich działań) cechy wyraźnie demoniczne
przywrócili im nieco rozmyty przez popkulturę charakter złowrogich, obcych, przerażających bóstw, wyraźnie nieprzychylnych ludziom. Temu samemu posłużyło zderzenie Lovecraftowych pomysłów z obrzędowością katolicką, z katolickim egzorcyzmem. Wielcy Przedwieczni są tutaj czymś bardziej złym, obcym, chaotycznym od szatana, ale działają podobnie jak on i podległe mu demony.
Przynajmniej jak demony w "narracji" chrześcijańskiej.
Intryga, która wprowadziła do fabuły głównego bohatera, mimo niedopowiedzeń (a może dzięki nim; świetny wątek z innym bohaterem, niby martwym, a bardzo rozmownym) jest spójna. Jedna rzecz mnie nie przekonała - posążek, który za - w sumie - byle co jest w stanie rozpirzyć człowieka po ścianach, dał się w spokoju przerobić na podobiznę Chrystusa. Trochę naciągane, ale ok, niech tam autorom będzie.
W drugiej nowelce mamy motyw stary jak sam horror (jeśli nie, to przynajmniej tak stary jak Szczury w ścianach Lovecrafta). Ot, w starej kamienicy pojawiają się szczury. Cała plaga szczurów. Gdy mieszkańcy nie dają sobie rady, informują o tym właściciela, a ten - po wizycie na miejscu -  niechętnie zatrudnia szczurołapa, myśląc raczej o sprzedaży kamienicy razem z całym - pożądanym i niepożądanym - inwentarzem. Szczurołap okazuje się być nieźle trzepnięty - i to nie tylko dlatego, że poluje na gryzonie gołymi rękami. I zębami.
W międzyczasie agresywne, ogromne zwierzęta zaczynają atakować mieszkańców, padają ofiary wśród ludzi i zwierząt domowych.
Małym novum w motywie szczurów jest sięgnięcie do hinduizmu. Rzecz jasna, to raczej ciekawostka, pretekst, by napuścić zwierzęta na ludzi i cieszyć się masakrą.
Jak na mój gust - najlepsza nowelka w książce. Za opisy szczurów pożerających ludzi, za oddanie zatęchłej atmosfery starego budynku pełnego wścibskich i denerwujących staruszków, za postać szczurołapa. Chociaż ja tam szczury bardzo lubię. Śliczne stworzonka.
Trzecia nowelka podobała mi się najmniej. Co nie znaczy, że jest zła. Ot, po prostu "nie kupiłem" przekazu. Bo nie przepadam za nachalnym moralizowaniem. Chociaż tyle, że zły demon, który postanawia ukarać główną bohaterkę (i pierwszoosobową narratorkę) za jej nimfomanię i - delikatnie mówiąc - przedmiotowe traktowanie innych, jest gejem. Jedyne co w tej nowelce przypadło mi do gustu to fenomenalna scena - nazwijmy to - przemoco-seksu. Naprawdę mocna.
A poza tym, to nimfomanki są spoko. Może i nie przedstawisz takiej rodzicom, ale ma inne zalety.
W fabułę wpleciona jest postać pisarza, który napisał opowiadanie o seksie człowieka z papugą. Niezwykle mnie to zasmuciło, bo sam akurat współ-piszę coś podobnego. Tyle, że bohaterką będzie kobieta. Panowie, nie zerżnąłem tego pomysłu od Was.

Podsumowując, przede wszystkim trzeba się cieszyć, że taka książka się ukazała. I że trafiła do mainstreamowych księgarni (i sieci księgarni), gdzie cieszy się sporą popularnością wśród kupujących. Ot, coś drgnęło, horror powoli trafia na drogę do portfeli i serc szerszego grona czytelników. A przy okazji książka jest naprawdę niezła - nie dość, że sensownie i solidnie napisana, to autorzy nie patyczkują się z czytelnikiem, nie litują się nad jego poczuciem estetyki. Czuć radość, jaką autorom sprawiło napisanie tych trzech nowelek, czuć lekkość pióra (czy tam klawiatury).
No i jeszcze ta rozkosznie kiczowato-pulpowa okładka.
Polecam.

James Herbert "Jonasz"

Klasyk z Amber Horror, 1990 rok.
Fajna okładka, nieadekwatna do treści książki. Tytuł zapisany "krwawiącą" czcionką.
Wstęp (same superlatywy) o Herbercie napisał niejaki Tadeusz Zysk, doktor (chyba ten sam od współczesnego Zysku i Spółki).
Jim Kelso jest policjantem. Jest niezły w swoim fachu, ale nie jest lubiany. Zbyt często dochodzi na akcjach z jego udziałem do tragicznych wypadków i niefortunnych zbiegów okoliczności. Po kolejnym takim wypadku, kolejnym, w którym bezsensowną śmiercią umiera jeden z towarzyszących policjantów, Kelso zostaje przeniesiony do wydziału walczącego z wiatra z narkotykami.
W małej, zapyziałej, rybackiej mieścinie na prowincji zupełnie przypadkowa rodzina została nafaszerowana LSD. Kelso ma sprawdzić, co tam się dzieje.
Sprawa zaczyna się komplikować, potencjalny informator znika, ktoś próbuje uniemożliwić Jimowi - oraz agentce wywiadu, zajmującej się podobną sprawą - dotarcie do prawdy, jakakolwiek by nie była. W międzyczasie czytelnik poznaje w retrospekcjach wspomnienia Jima oraz różne dziwne wydarzenia związane z jego tragicznymi losami. Od najmłodszych lat podąża za nim niesprecyzowana, mroczna siła.
Sensacyjno-kryminalna intryga prawie się urywa, schodzi na dalszy plan; autor z rozmachem przeorał świat przedstawiony, każąc bohaterowi w momencie kulminacyjnym stanąć w twarzą w twarz z mroczną tajemnicą z jego przeszłości.
Jonasz jest solidnym horrorem. Krucha równowaga między kreowaniem nastroju a prowadzeniem wartkiej akcji została zachowana. Dopiero na koniec to, co straszne, objawia się we własnej osobie. Jim został przez autora wykreowany dobrze; reszta postaci to w sumie to dla niego i historii się wokół niego historii (no i łatwo się domyśliłem, że jak pojawia się postać kobieca, to bohaterowie prędzej czy później wylądują w łóżku). Mała apokalipsa nawiedzająca miejsce akcji pod koniec książki to mały powiew świeżości. Czegoś takiego się nie spodziewałem. Autor nie przegiął.
Tłumaczenie jest, jakie jest; jak na tamte lata, nie jest źle.
Przyczepię się za to do wątku o narkotykach, przedstawionych jednoznacznie negatywnie. Rzecz jasna, z każdym środkiem trzeba uważać, ale akurat enteogeny robią człowiekowi więcej dobrego, niż złego.

Odpryski XXIX

1) Było już całkiem późno w nocy, gdy wracałem do siebie.
Spostrzegłem nagle, że w moją stronę biegnie jakiś koleś. Wyglądał całkiem normalnie, ot, jakiś student. Na pewno nie był to typ tubylca z maczetą. Biegł tak, jakby uciekał przed kimś, wręcz się nieco słaniał co parę kroków.
Dobiegł do mnie, złapał mnie za ramiona (zamurowało mnie zupełnie), ledwo łapiąc oddech najpierw coś tam biadolił, czego nie zrozumiałem, potem głośnym szeptem dodał "nadchodzą".
Spojrzał na mnie, jakbym był jakimś potworem z kosmosu, obejrzał się za siebie, mina mu zrzedła do końca (a i tak płakał już wcześniej) i pobiegł dalej.
Stałem na środku pustego chodnika przez kilka minut, zastanawiając się, co właściwie mnie spotkało. Zrobiło mi się zimno, więc spokojnym krokiem poszedłem dalej. Rzecz jasna nikogo po drodze nie spotkałem.

czwartek, 6 lutego 2014

Witold Jabłoński "Słowo i miecz"

Z twórczością Witolda Jabłońskiego zetknąłem się po raz pierwszy. Co nie znaczy, że wcześniej o nim nie słyszałem. W końcu to autor m.in. tetralogii Gwiazda Wenus, Gwiazda Lucyfer, przez którą - jak czytałem gdzieś w internecie, więc nie ręczę za tego prawdziwość - miał ponoć zostać zwolniony z pracy; zarzucano mu promowanie satanizmu, czarnej magii i homoseksualizmu. Na ile się naczytałem recenzji książek wchodzących w skład tetralogii to poniekąd słusznie - tyle, że jak dla mnie, to wcale nie jest to zarzut.
~*#@ Swoją drogą, jeśli ktoś ma na sprzedaż całą tetralogię, to kupiłbym. Tanio. @#*~
Więc sporo sobie obiecywałem po Słowie i mieczu.
Zresztą, nie ja jeden. Książkę pożyczył mi mój dobry przyjaciel. Najnowsze dzieło Jabłońskiego kupił po przeczytaniu wywiadu z nim. Od lektury zakupionej książki nie mógł się oderwać.
A nie przepada on za szeroko pojętą fantastyką, uznałem to więc za rekomendację.
Słowo i miecz było reklamowane jako słowiańska Gra o tron. Nie mam porównania, bo od pierwszego tomu słynnej sagi Martina się odbiłem, a serialu nie oglądałem (no, to się doigrałem teraz).
Rzecz dotyczy historii Miecława, który utrzymał na terenie dzisiejszego Mazowsza niezależne od Piastów państewko w czasach mniej-więcej między najazdem Brzetysława i powrotem do przyszłej Polski Kazimierza Odnowiciela, który srogo pogromił Miecława.
Historia ta jest opowiedziana inaczej, niż bywa przedstawiana zazwyczaj. Piastowie są ukazani jako dynastia tyranów i zaprzańców, zaprzedanych obcemu bóstwu - Jezu Krystowi - i jego fanatycznym, nieco psychopatycznym kultystom - krystowiercom. Prześladują bezlitośnie - także przy pomocy niemieckiego rycerstwa oraz wychowanych w Rzeczy krystowierczych "janczarów" pochodzących z terenów podbitych przez Piastów - wyznawców starych, rodzimych wierzeń. Wiedźmy i guślarze kryją się po lasach lub wtapiają się tłum, by przetrwać złe czasy. Święte gaje są niszczone, świątynie burzone, posągi bóstw obalane. Kraj spływa krwią tych, którzy nie chcą przyjąć nowej wiary i tych, którzy nie chcą płacić złowrogim czerńcom daniny.
Autor się - mówiąc kolokwialnie - nie pierdzieli. Ukazuje chrystianizację przyszłej Polski, proces przedstawiany w naszej historii jednostronnie, po myśli tych, którzy ostatecznie zwyciężyli, jako niemalże czystkę etniczną, realizowaną po myśli mrocznych, kościelnych sił zlokalizowanych (głównie) w Cesarstwie Niemieckim.
Czytając recenzje i opinie o tej książce zauważyłem, że niektórzy recenzenci zarzucali autorowi jednostronność i bardzo radykalną postawę antychrześcijańską. Jak dla mnie to jedne z największych plusów omawianej książki. Aż po dziś dzień Kościół Katolicki sprawuje - całe szczęście, słabnącą z pokolenia na pokolenie - władzę nad dyskursem hegemonicznym w Polsce. Książka Jabłońskiego to potężny głos sprzeciwu wobec trwającej od wieków dominacji chrześcijaństwa i wywołanych przez chrześcijaństwo uwarunkowań. Jest to także protest przeciwko powszechnemu zafałszowywaniu polskiej historii, zwłaszcza tej nauczanej w szkołach, wg. której historia kraju zaczyna się nagle w 966, a wcześniejsze czasy albo są pomijane, albo przedstawione jako okres nierozumnej dziczy, którą dopiero chrześcijaństwo sprowadziło z drzew do drewnianych grodów i pierwszych kamiennych zamków.
Mając świadomość tego, że Jabłoński mocno pojechał po bandzie i że w żadnym razie nie odpowiada to jakiejś ulotnej, obiektywnej prawdzie historycznej (bo takowej nie ma), jest to wyartykułowane zdanie strony od wieków lekceważonej, uważanej za raz na zawsze wymarłą, ew. sprowadzanej do roli trącącego niezrozumiałymi atawizmami folkloru.
Historia opowiedziana przez autora jest wielowątkowa i ciągnie się przez lata. Zaczyna się w momencie, gdy Bolesław I Chrobry gwałci Dziewannę, młodą dziewczynę z pomniejszego rodu niegdyś panującego na dzisiejszym Mazowszu. Wcześniej zmusza jej oblubieńca do popełnienia samobójstwa oraz napuszcza czerńców (kler łaciński) na praktykujących wciąż rodzimą wiarę mieszkańców grodu.
Odsyła następnie zhańbioną dziewczynę do klasztoru w Poznaniu. Jej synem jest właśnie Miecław.
To początek historii, snując którą autor skacze po czasie i miejscach, przedstawiając rozmaite postacie i wydarzenia, rozwijając wątki, rzucając światło na powody zachowania bohaterów. Żywii (czyli Dziewannie/Donacie po zrzuceniu habitu) - kapłance Mokoszy i jej synowi przyjdzie się zmagać z kilkoma kolejnymi Piastami, po tym jak Bolesław umiera, podtruwany magiczną maścią. Widzimy więc Bezpryma (świetny zabieg autora z przerobieniem znanej fragmentarycznie historii o Bolesławie Zapomnianym), widzimy Mieszka Lamberta, postać tragiczną, widzimy wreszcie krystowierczego fanatyka Kazimierza Karola. Nie został odesłany do zwykłego klasztoru, oj nie.
Dochodzi do tego drugi wątek - by zniszczyć chrześcijaństwo Żywia postanawia odnaleźć i uwolnić Czarnoboga. Potrzebuje jednak do tego magicznego artefaktu - Młota Peruna. Wyrusza więc wraz z grupką śmiałków do magicznej krainy, by go odnaleźć. Wszystko się, jak to w fantasy bywa, kilkakrotnie komplikuje, w drużynie wyruszającej na questa jest zdrajca, niektórzy członkowie chcą zrealizować własne cele, itd.
Autor rzecz jasna nie zmienia historii - Miecław ostatecznie zostaje najechany przez Kazimierza, miasto Płock zostaje wyrżnięte w pień przez oddziały wierne germańsko-łacińskim czerńcom oraz ruskim popom. Reakcja pogańska ostatecznie zostaje na podporządkowanych Piastom ziemiach zdławiona.
Jak już wspomniałem, świat przedstawiony jest przerysowany. Prawie każdy chrześcijanin ukazany w powieści to postać odpychająca. Tylko przyszłemu biskupowi Aaronowi autor pozostawił nieco cech ludzkich; Aaron waha się nie raz, czy tak przeprowadzana chrystianizacja ma sens, jednak jest zbyt słaby, by przeciwstawić się potężnym mentorom i przełożonym (zwłaszcza jednemu), szybko też odpędza od siebie wątpliwości, nazywając je podszeptami szatańskimi. Reszta to zaślepieni fanatycy, świry, masochiści, gwałciciele, ludzie pazerni, dybiący na pogańskich Słowian i chcący ich zniewolić w imię zarówno własnych, doczesnych interesów jak i obłąkańczych przepowiedni.
Z drugiej strony żyjący po swojemu Lud Słowa - oraz również pogańscy sąsiedzi - Jadźwingowie (praktykujący wolną miłość - także homoseksualną; wychowaniem dzieci - kolektywnie - zajmuje się starszyzna) czy ludy zamieszkujące Pomorze są wyidealizowane. Autor nawet bezbrzeżną nienawiść do chrześcijaństwa i chrześcijan jaką reprezentuje kilkoro bohaterów (w sumie to wszyscy, i wszyscy mają ku temu dobre powody) zdaje się uznawać za usprawiedliwioną.
I w porządku. Taka wizja zapewne jest dużo bliższa historycznej prawdzie niż lansowane tezy o bezbolesnym i bezproblemowym przyjmowaniu chrześcijaństwa. Na marginesie dodam, że spotkałem się nawet z teoriami, że nie było reakcji pogańskiej, tylko prawosławna (skrót myślowy, wiem, prawosławia jako takiego jeszcze formalnie nie było, katolicyzmu w sumie też nie), tzn. chrześcijan już żyjących na tych ziemiach przed przyjęciem chrztu z Cesarstwa przez Mieszka I.
Tyle, że wraz z wątkami wyprawy po magiczny artefakt i kolejnej wyprawy w celu jego wykorzystania fabuła się nieco wyjałowiła, przyjmując w sumie formę znaną z dziesiątków książek fantasy. Gdyby zamiast ekipy słowiańsko-jadźwińskiej podstawić koalicję ludzi i Elfów a zamiast chrześcijan podstawić orków (takich klasycznych, z Tolkiena) a zamiast scenerii zaczerpniętej ze słowiańskich wierzeń wykombinować dowolny Neverland, ta książka nie wyróżniałaby się niczym. W tym momencie cała słowiańska otoczka posłużyła autorowi tylko i wyłącznie jako rekwizyt do opisania rzeczy zupełnie standardowej w epic/heroic fantasy. I za to minus. Można to było rozwiązać jakoś inaczej, niż popadając momentami wręcz w efekciarstwo.
Autor zaszalał też, jeśli chodzi o słowiańskie wierzenia religijne. Problem z nimi jest taki, że zostały dosyć skutecznie wyniszczone. Nieliczne przetrwały w egzoterycznej obrzędowości, zwyczajach ludowych i wiejskich, zdegenerowane i wypaczone całymi wiekami chrześcijańskich naleciałości a potem skutecznie dobite PRLowską "piastowską" polityką historyczną. Snuta przez autora intryga związana z uwięzionym przez Białoboga Czarnobogiem ma jeden zasadniczy minus - nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy Czarnobog rzeczywiście istniał. Jasne, wiem, to fikcja literacka a nie naukowe opracowanie, no ale mimo wszystko no. Hmm. No.
Słowiańscy kapłani i kapłani potrafią u Jabłońskiego rzucać czarami na lewo i prawo, co w pewnym momencie wyglądało wręcz nieco groteskowo. Strona chrześcijańska też ma swoich czarowników. A w każdym razie przynajmniej jednego, nie licząc posiadaczy zagadkowych amuletów. Ścierające się ze sobą nowa i stara religia często ścierają się dosłownie, na planie materialnym, przez manifestacje sił kierowanych przez magów/kapłanów. Lub przez walkę rycerzy z berserkami zmieniającymi się w niedźwiedzie. Autor wprowadził rzecz jasna do książki ogrom istot rodem ze słowiańskiej mitologii - od skrzatów przez zjawy, mary, wilkołaki, wróżki aż po płanetników; prócz tego w ogólnych zarysach, tam, gdzie znalazł dziury, to posiłkował się chyba nieco gnostycyzmem (tym przedchrześcijańskim) i hermetyzmem. Tak przynajmniej to odczułem. Niezależnie od tego bardzo dobrze ukazał różnice w pojmowaniu świata przez pogan i chrześcijan, różnice w ich mentalności, podejściu do życia, natury, człowieka i do miejsca człowieka w świecie.
Sporo miejsca autor poświęcił historiom z życia bohaterów. Niestety, nie wszystkich z nich rozbudował. Kilka postaci jest dosyć - nomen omen - papierowych. Dotyczy to zwłaszcza strony chrześcijańskiej (oprócz wspomnianego wyżej Aarona), nieźle oddany jest obłęd i rozpacz Mieszka Lamberta; ale i wśród Ludu Słowa znajdziemy mnóstwo postaci "zapychających". Najlepiej przedstawiona jest Żywia. Miecław jest zadziwiająco nijaki, jak na postać w sumie kluczową dla fabuły.
Podsumowując, kiedyś bodajże Andrzej Sapkowski stwierdził, iż nie da się napisać dobrej fantasy w realiach słowiańskich. Przez dłuższy czas przyznawałem mu rację, rozciągając dodatkowo tę tezę na komputerowe gry RPG, osadzone w quasi-słowiańskich uniwersach.
W końcu ktoś zaprzeczył tej tezie. Słowo i miecz jest dobrym, słowiańskim fantasy; chociaż nie dla wszystkich. Można także polemizować co do tego, czy "słowiaństwo" ma być bardziej estetyką, czy celem samym dla siebie, czy czymś pośrednim (tu jest pośrednio). Ale tak czy siak, w końcu jest.

poniedziałek, 3 lutego 2014

Harry Adam Knight "Pochodnia"

Kolejny klasyk z Phantom Press, wygrzebany przeze mnie u bukinistów.
Kupiłem to w sumie ze względu na okładkę. Poza tym czytałem wcześniej Fungusa tegoż autora, więc wiedziałem mniej-więcej, czego się mogę spodziewać.
Jak na horror, to za mało jest tutaj horroru. Jest za to sporo sensacji; książka nawet kończy się w iście hollywoodzkim stylu (lub raczej w hollywoodzkim stylu filmów akcji klasy B, emitowanych przed laty często i gęsto po nocach przez Polsat), a jedna z postaci przewijających się na kartach książki mówi o jednym z bohaterów, że jest trochę jak skrzyżowanie Jamesa Bonda z Sherlockiem Holmesem. I racja, jest. Ale autor mógł sobie podarować motyw z przeżyciem katastrofy lotniczej.
Fabuła opowiada o losach dwóch agentów ubezpieczeniowych (zajmujących się pożarami), którym przydzielono szalenie dziwną sprawę. Jej rozwiązanie samo się im narzuca, ale jest nieprawdopodobne (samozapłon, przetłumaczony jako samokremacja). Przeprowadzają własne śledztwo, aż natrafiają na złowieszczą intrygę uknutą przez pewną grubą rybę z pornobiznesu. Pojawia się (niespójny i dziurawy) wątek siostry bliźniaczki aktorki porno zamordowanej przez wywołanie samozapłonu, która najpierw sama ledwo uchodzi z życiem, a potem postanawia się zemścić.
Akcja toczy się wartko, postacie - przynajmniej dwóch głównych bohaterów - zostały przedstawione jeszcze jako-tako; tłumaczenie momentami kuleje, podobnie jak korekta. Opisy tego, co w wysokiej temperaturze dzieje się z ludzkim ciałem wyglądają na prawdopodobne; za research i za iluśtamplanową postać paranoika autor ma u mnie plusy. Oprócz przemocy jest i trochę seksu, ale bez dużej ilości szczegółów.
Pulpa, ale pulpa poczciwa. Do odreagowania treści skryptu czytanego pod nadchodzący egzamin książka ta nadała się idealnie. W kategorii czytadeł - solidna rzecz.

niedziela, 2 lutego 2014

Odpryski XXVIII

1) Styczeń zakończył się rekordową jak na razie ilością wejść na bloga - 1058 (po raz pierwszy przekroczyło 1000). Pewnie połowa z tego to boty i trackery, ćwierć to kilku stałych bądź sporadycznych czytelników (w tym tylko jeden komentujący często i drugi sporadycznie), z 5 wyświetleń to pewnie moje własne wyświetlenia (po czyszczeniu co jakiś czas plików cookies w przeglądarce zapominam od razu po tym zmienić ustawienia bloga, żeby własnych wejść nie liczył do statystyk). Ale tak czy owak, fajnie, miło, poczciwie. Polecam się na przyszłość.

2) Spod numeru alarmowego (112) odeślą do Straży Miejskiej, a Straż Miejska będzie starała się przenieść odpowiedzialność na dzwoniącego, tzn. najlepiej żeby dzwoniący sam zaprowadził średnio przytomnego typa do noclegowni. Ot, takie życie. Całe szczęście, siedzący na schodkach obskurnej kamienicy w nocy i na mrozie blady jak trup gość odżył znienacka w pewnej chwili i poszedł sobie, bez konieczności obdzwonienia jeszcze pogotowia.

3) Kraków, rynek, noc. Naganiacze do klubów ze striptizem robią się coraz bardziej namolni. Na stwierdzenie zaczepionego, że nie interesuje go to, bo ma na kogo popatrzeć, naganiaczka potrafiła odpowiedzieć, że ona tak nie tańczy. Tak po prawdzie, to akurat ostatnimi czasy nie mam na kogo popatrzeć, ale bezczelność odpowiedzi mnie zamurowała; po prostu poszedłem dalej, nie odwracając się za siebie.

J.G.Ballard "Kokainowe Noce"

Jak nie lubić autora i jego dzieła, które rozpoczyna się zdaniami Przekraczanie granic stało się moim zawodem. Pasma ziemi niczyjej między punktami kontroli wydają mi się strefami obietnic, pełnymi możliwości, nowego życia, nowych zapachów, uczuć. Jednocześnie wzbudzają we mnie niepokój, którego nigdy nie udało mi się zdławić do końca.?
Co prawda Ballard miał na myśli granicę między państwami, ale można to najrozmaiciej interpretować. Sama lektura książki sprzyja takim interpretacjom.
Rzecz zaczyna się trochę jak kryminał, tylko przewrotny, bo główny winowajca właśnie czeka na osądzenie w rękach wymiaru sprawiedliwości. Pisarz Charles Prentice przybywa na Gibraltar, do zamieszkałego głównie przez brytyjskich nuworyszy, młodych i bogatych emerytów, kurortu Estrella de Mar. Sprowadza go tu wiadomość, że jego brat Frank dokonał straszliwej zbrodni (podpalenia w którym zginęło pięć osób) i przyznał się do winy.
Charles nie wierzy w to, że jego brat byłby w stanie zrobić coś takiego. Postanawia więc na własną rękę rozwikłać zagadkę. Czuje się odpowiedzialny za brata - po śmierci matki opiekował się nim. Do procesu jest jeszcze trochę czasu, ma zamiar wyrobić się ze znalezieniem prawdziwego winowajcy przed procesem Franka.
Im dłużej jednak przebywa w kurorcie, w ekskluzywnym klubie (i lokalnym centrum kultury wszelakiej zarazem) którego właścicielem nadal pozostaje uwięziony przez hiszpańskie władze Frank, tym bardziej zdaje sobie sprawę, że dzieje się tam coś dziwnego.
Na tyle dziwnego, że pornografia z zapisem prawdziwych gwałtów i ocean narkotyków to czubek góry lodowej.
Znudzeni życiem mieszkańcy kurortu prowadzą co prawda huczne życie towarzyskie i kulturalne, ale jednocześnie są zupełnie amoralni. Cyniczne okrucieństwo miesza się w różnych proporcjach z rozbuchanym hedonizmem. Jak się okazuje, za metamorfozą mieszkańców stoi Bobby Crawford - na pierwszy rzut oka będący tylko instruktorem gry w tenisa.
Crawford to socjo/psychopata, postać mająca rysy nietzscheańskie. Niezwykle charyzmatyczny organizator (i manipulator) twierdzący, że po upadku religii i polityki jedyne co może nadać sens bezbarwnemu i beznadziejnemu życiu mieszkańców nadmorskich kurortów to przestępczość. Przestępczość służąca wyższemu dobru, jakim jest odkrycie swoistego prawdziwego życia, czerpania z niego tyle, ile się da, wykreowanie nowych tożsamości i sensu. Przestępczość nie uważana już za przestępczość, za coś moralnie nagannego i etycznie odrażającego.
Główny bohater wsiąkając powoli w życie kurortu staje się narzędziem w rękach Crawforda, szalonego trickstera, psychopatycznego proroka i takiego swoistego quasi-nadczłowieka. Tymczasem prawda o zbrodni Franka czeka na odkrycie...
W tej książce Ballard zawarł kilka rozmaitych wątków, jakie w jego twórczości się przewijają. Mamy więc zadumę nad skrystalizowanym czasem, mamy doznania pędu w czasie szalonych - nazwijmy to - przejażdżek samochodowych, mamy zadumę nad rozpadem społeczeństwa, gnuśniejącego w dobrobycie, mamy stymulowaną rozmaicie erotykę obrazów, doznań i działań. Mamy wątki, które zachwycony twórczością Ballarda Baudrillard nazwał literaturą postmodernistyczną, literaturą świata symulakrów (to nie cytat, bo dokładnego cytatu nie pamiętam, nie chce mi się teraz szukać).
Tajemnicza zbrodnia staje się wręcz naśladowaniem plemiennych atawizmów, jest to czyn syndykatu winy, niewinna ofiara konstytuująca wspólnotę, łącząca ją w jednej tajemnicy.
Czytelnik może zastanowić się, na ile fascynująca postać Bobby'ego, jako tego, który niejako otwiera oczy uśpionym mieszkańcom, przez gniew i strach pobudza ich do zostawienia wyciszonych telewizorów i podjęcie (no, powiedzmy) twórczej aktywności jest zła, dobra i/lub tragiczna. To postać de facto poza dobrem i złem, napędzany tysiącem myśli i marzeń na minutę, uzależniony od adrenaliny i nie stroniący od dragów nadczłowiek szarej codzienności, samozwańczy budziciel instynktów i dążeń uśpionych przez społeczeństwo późnego kapitalizmu. Fascynująca i niejednoznaczna postać.
Prorocy przekraczający granice nie mają jednak łatwo, zwłaszcza jeśli nie mają do końca trzeźwego oglądu rzeczywistości. Dawni wierni, uwalniając się od swoich męczących bóstw, nawet i głoszących wolność i nie oczekujących niczego w zamian, mają w zwyczaju te bóstwa zabijać. Na płaszczyźnie normatywnej, ale czasem i empirycznej również.
Autor skrupulatnie przedstawił nie tylko realia kurortu w świecie przedstawionym - bardzo przerysowane, ale odmalowane słowem w surrealistyczny sposób - ale również portrety psychologiczne bohaterów - zwłaszcza Charlesa i Bobby'ego. Frank zaś jest postacią tragiczną - wracając od odniesień konstruowania tożsamości (neo)plemiennej, jest kimś pomiędzy zbuntowanym mesjaszem, składającym ofiarę, o którą bóstwo w sumie nie prosiło a kozłem ofiarnym biorącym na siebie winę całego ludu.
Tak czy owak, świetna książka. Jak każdy Ballard, którego miałem przyjemność czytać. Minusem może być trochę miejscami drętwe tłumaczenie, zwłaszcza z początku książki. Potem czytelnik wsiąka w akcję i przestaje zwracać uwagę na stronę techniczną.
Po przeczytaniu całości, pierwsze zdania ukazują zupełnie inne granice do przekraczania i zupełnie inne punkty kontroli. I zupełnie inny niepokój bohatera wyrażającego takie myśli.

Guy N. Smith "Noc krabów"

Pierwszy tom kultowego cyklu o morderczych krabach. Miałem okazję przeczytać wcześniej tom drugi oraz trzeci. Tomów jest - jak podaje wikipedia - siedem (ostatni z roku 2012). Do cyklu zalicza się też cztery opowiadania, gdzieś tam kiedyś opublikowane (również za wikipedią).
Nie załapałem się na tę klasykę, gdy była świeża, więc nadrabiam po latach.
Cóż mam napisać. Rzecz z rodzaju tak złych, że aż dobrych. Horrorowa pulpa. Szalony (ale całkiem oryginalny i - mówcie co chcecie - świadczący o zwariowanej kreatywności autora) pomysł to jedyna zaleta całego cyklu. Poza tym nie ma tutaj niczego godnego uwagi, ani pod względem literackim, ani pod jakimkolwiek innym. Ot, literatura rozrywkowa, jeśli ktoś lubi się rozrywać obcując z czymś takim.
Ja lubię.
Zabójcze kraby atakują po raz pierwszy. Gdy w czasie wyjazdu nad morze siostrzeniec profesora Cliffa Davenporta wraz ze swoją narzeczoną zostają uznani za zaginionych, profesor wyrusza na Wyspę Muszli by samemu sprawdzić, co się stało. Dokona od odkrycia, że za zaginięciami stoją kraby, nikt nie będzie chciał mu uwierzyć, co skończy się źle dla całej okolicy, wojsko da ciała, kraby okażą się praktycznie niezniszczalne, w międzyczasie jeszcze profesor znajdzie sobie kobietę swoich marzeń, bardzo szybko skonsumuje związek. Pod koniec książki nasz akademik prawie bohatersko zginie, ale rzecz jasna przeżyje.
I w sumie to tyle.
Seks, przemoc, gigantyczne kraby. Rzecz dla koneserów, ja polecam, jeśli kogoś ominęły szalone (wczesne) lata '90 w horrorowym światku w Polsce, to nigdy nie jest za późno, by to nadrobić. W Krk można dostać najróżniejsze książki Phantom Pressu i Amber Horror u rozmaitych bukinistów koło dworców PKP i PKS.