piątek, 1 listopada 2013

Leszek Będkowski "Ponure raje Janusza A. Zajdla"

Jak wspominałem gdzieś tu na blogu wcześniej, z tydzień temu byłem w Gdańsku. W jednym z budynków Uniwersytetu Gdańskiego było sobie stoisko z książkami. Tzn. nie tylko z książkami, ale i książki tam były najrozmaitsze - od beletrystyki (Lovecraft, Poe, King; Sergiusz Piasecki; Burgess) przez filozofię i pozycje bardziej naukowe z rozmaitych dziedzin, przez rzeczy niezwykłe ("Drzwi percepcji" Huxley'a, ""Językoznawstwo"" Stalina) aż po różne różności.
Wśród tychże różności znalazłem coś takiego. Jako że Zajdla bardzo sobie cenię, tak samo jak i resztę ekipy socjo-fantastów polskich sprzed lat, to sobie to kupiłem.
Jest to dziesiąty numer "Anatomii fantastyki", całkowicie zajęty przez Leszek Będkowski z opracowaniem o Zajdlu będącym skróconą wersją doktoratu autora.
Autor w sumie nie odkrywa Ameryki - uważny czytelnik doszedł sam do tego, że patrzenie na Zajdla jako tylko na komentatora rzeczywistości rozkładającego się i zbiurokratyzowanego PRLu byłoby uproszczeniem, i że Zajdel tworzył ostrzeżenia przed totalitaryzmem o charakterze w gruncie rzeczy uniwersalnym. Autor rozbił na części pierwsze światy przedstawione kilku książek Zajdla i jego opowiadań, przeanalizował je z różnych perspektyw, opisał społeczeństwo ubezwłasnowolnione, itd.
Autor poświęcił trochę słów Lemowi, Wnukowi-Lipińskiemu i jeszcze paru autorom, wśród których nie było Peteckiego, co mnie osobiście zdziwiło.
Tak czy owak, ciekawe opracowanie i wartościowe, szczególnie jak ktoś jest nowy w tych klimatach. Może jeszcze gdzieś można to dostać, kto wie (wyszło w 2000 roku).

Ernst Jünger "Książę piechoty"

Jünger nie napisał książki pod takim tytułem. "Książę piechoty" to pierwsze polskie tłumaczenie "W stalowych burzach" (pierwsza książka Ernsta, z 1920 roku) autorstwa ppłk dypl. Janusza Gaładyka. W drugim wydaniu (z 1938 roku) tłumacz pozostawił "W nawałnicy żelaza" jako podtytuł.
Jak wspomniałem wyżej, jest to pierwsza książka Jüngera. Składają się na nią poskładane do kupy zapiski z lat I wojny światowej, doświadczenia przełomowego dla autora, które wpłynęło na całe jego późniejsze życie.
Spotkać się można ze stwierdzeniem, że autor gloryfikuje w tej książce wojnę. Faktycznie, w porównaniu do np. "Na zachodzie bez zmian" Remarque'a książka może zostać uznana za gloryfikację wojny. Ale mimo wszystko nie jest tak do końca.
Widać wyraźnie, lub może tylko ja to widzę wyraźnie (tzn. reinterpretuję nieco), szczególnie pamiętając o "Sturm"ie, że autor potrzebował zracjonalizować sobie swoje przeżycia, nadać im sens, żeby nie stały się dla niego czymś zupełnie bezsensownym. Z jednej strony opisuje rzeczywistość wojenną zimnym okiem entomologa, przeprowadza jej wiwisekcję, opisuje bez emocji co widzi. A widzi tysiące trupów, widzi śmierć, widzi szaleństwo i ludzkie tragedie. Widzi wszy, szczury, widzi gorejącą śmierć spadającą z hukiem z niebios, widzi ścierające się masy żelaza, widzi ludzkie marzenia starte na proch w stalowej burzy, widzi żywoty złamane w nawałnicy żelaza. Gdzieś tam jeszcze egzystują sobie echa dawnego życia - ale oto nadchodzi nowa epoka, która narodziła się w błocie i krwi, w pyle i gazie bojowym frontu zachodniego, w piekle wojny pozycyjnej, w bezsensownych szturmach na gniazda karabinów maszynowych, pośród stygnących, drgających, rozerwanych na strzępy zwłok w lejach po pociskach artyleryjskich. Z perspektywy kronikarza wylicza ile jego znajomych i przyjaciół poznanych na froncie zginęło, czasem w zupełnie bezsensowny sposób. Tylko czasem pozwala sobie na westchnienie nad śmiercią podwładnych. Nie doszukuje się niczego ponadludzkiego w tym, że kilkakrotnie sam cudem wyszedł żywy z sytuacji niemożliwej. Kończy wojnę czekając na powrót na front, ozdobiony 20 bliznami. Kilka raz mogłoby być śmiertelnych, gdyby pocisk lub odłamek czegoś trafił go kilka centymetrów wyżej czy niżej. 
Jego styl dopiero się rozwija, wraz z charakterystycznym podejściem przejścia od szczegółu do ogółu, jest także zniekształcony przez tłumaczenie (język polski się zmienił od tamtego czasu), ale widać i czuć, że to Jünger właśnie.
Autor był postacią bardzo skomplikowaną. Kotłowały się w nim dwie postawy - jedna - nacjonalistyczna, "masowa", druga - arystokratyczna, heroiczna, indywidualistyczna (ale nie w sensie liberalnym, mieszczańskim). Jest to widoczne też i tutaj. Z jednej strony żołnierz w brudzie i smrodzie, głodny, zawszony i pozbawiony złudzeń wykuwa wiarę w lepszą przyszłość dla Niemiec, autor zobaczył w swoich towarzyszach broni przedstawicieli tego samego narodu, z drugiej strony pada określenie "książę piechoty", które tłumacz słusznie użył jako tytuł książki. Charyzmatyczny i niezłomny dowódca, heroiczny, nieugięty, rycerski (na ile to jeszcze możliwe) prowadzi do natarcia masy żołnierzy, których nie traktuje jako równych sobie. Gigantyczna rzeź staje się dla niego czymś w rodzaju przygody (nie jest tak nigdzie tam wprost napisane, no ale znam starego Ernsta na tyle, by wyczytać coś takiego między wierszami), powinnością, formą bytu. Tak po prostu trzeba, nie ma w tym miejsca na żal, smutek, strach.
Chociaż raz zdarzyło się Ernstowi uciec z bombardowanego leja. Szybko się jednak zebrał w sobie - w końcu był akurat dowódcą kompanii - i pozbierał do kupy kogo się da, dodał otuchy umierającym rannym, itd. Przejmujący fragment, mimo suchości stylu. Innym razem narzeka na to, że wpadł w istny berserk, w czasie potężnego szturmu na wrogie pozycje, gdy zaślepiony szałem i żądzą krwi mordował każdego, kto się nawinie. Przypadkowy wrogi żołnierz zdążył mu zamachać przed oczami zdjęciem z rodziną i dzięki temu nie dostał kulki, a Ernst zdobył się potem na wyznanie, że morderczy szał nie przystoi prawdziwemu wojownikowi. Nie przystoi mu też strzelanie do sanitariuszy, bo to niehonorowe. Strzelanie do kogoś, po zadeklarowaniu tego, że się poddaje również nie jest w porządku.
Wojna materiałowa jednak z definicji nie za bardzo jest honorowa - bo co jest honorowego w bombardowaniu się pociskami artyleryjskimi, które czasem spadną na naszych żołnierzy, bo ktoś coś źle obliczył, w truciu się gazem, itd. Autor wychwycił, że świat się zmienił. Chociaż może powinien po prostu zauważyć, że to tylko jego wyobrażenia nie miały "ekwiwalentu empirycznego".
Bo świat nigdy nie przypominał świata rodem z romansów rycerskich.
Dlatego też Ernst nie opisuje do końca rzeczy charakterystycznych dla żołnierza frontowego - owszem, alkohol się leje strumieniami, są tam też gdzieś rozmaite kobiety. Zarysowuje tylko to, co nie pasuje mu do jego wyobrażeń, do chęci zachowania w obrazie wojny tyle przekonania o honorowym starciu równych sobie, heroicznych jednostek, ile się da. Więc dopiero w "Przybliżeniach" autor obiektywnie przedstawił świat kurew i szpitali dla chorych na choroby weneryczne, wojnę po pijaku i wojnę na innych używkach.
"Księcia piechoty" lub "W stalowych burzach" (późniejsze tłumaczenie prof. W. Kunickiego, który zmonopolizował w sumie Jüngera w Polsce) koniecznie należy więc przeczytać razem ze "Sturmem" i "Przybliżeniami". By wyłapać szerszy kontekst i mieć wgląd w rozterki autora. Bo sama ta książka jako taka, przeczytana w oderwaniu od reszty przebogatej twórczości autora, który potem wielokrotnie sam przekraczał swoje poglądy i szedł dalej, spłyci i wypaczy obraz Jüngera jako takiego.

Wiktor Żwikiewicz "Delirium w Tharsys"

Trzecia książka Żwikiewicza jaką czytałem i zarazem trzecia książka Żwikiewicza, w której wszystko kręci się wokół jednego problemu - problemu ewolucji. Ewolucji człowieka, biosfery, natury ziemskiej lub obcej jako takiej. Do tego pojawiają się wątki, które zahaczają o to, co dziś określa się mianem transhumanizmu.
Nie czytałem jeszcze kilku ściągniętych z internetu opowiadań autora (całkiem legalnie ściągniętych - stąd; wcześniej część z nich sam autor udostępnił też gdzieś indziej, nie pamiętam gdzie, bodajże na Chomiku), więc nie wiem, na ile ewolucja stanowi jego idee fix, a na ile to zbieg okoliczności.
Mimo tego, że styl autora jest charakterystyczny, oszałamiający, momentami jego twórczość jest bardzo trudna w odbiorze, treść niknie w wizyjnych chmurach z których pada (prze)fiozof(/owany)iczny opad i osad, czasem słowa znikają pod taką jakby hmm powierzchowną topornością - jakby słowa przelewane na papier nie nadążały za myślą autora, jest to bardzo dobra książka. Zaznaczam jednak, że nie jestem obiektywny. Od czasu, gdy przeczytałem "Imago" tak po prostu uznałem Żwikiewicza za szalonego geniusza, "Druga jesień" utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Zdaję sobie sprawę, że wielu czytelników Żwikiewicz odrzuca - jest dla nich zbyt "ciężki". Sam czuję wagę jego słów, ale jestem w stanie je utrzymać - więc mi to nie przeszkadza.
Na Księżycu - Selenie istnieje sobie Mechaneurystyczna Klinika. Hoduje się tam Selenitów-Megaloxanthów. Jednym z nich jest Jonas Hebrejczyk. Komandos z Księżyca jako jedyny (a w każdym razie tak to wygląda na początku fabuły) przeżył desant na wyniszczoną Ziemię, gdzie cała biosfera jest albo - mówiąc kolokwialnie - rozpirzona w diabły albo pokryta zabudowaniami zajmującymi gargantuiczne przestrzenie. Ludzkość gnieździ się tam w Enklawach, pomiędzy którymi nie ma de facto łączności. Ludzkość wymiera, toczy się wojna - z niewiadomym przeciwnikiem. Dochodzi do tego jeszcze sieć intryg politycznych w których wir zostaje główny bohater wciągnięty.
Myślisz sobie czytelniku - aha, to jest jakieś post-apo. Fakt, to jest post-apo. Mamy tam nawet nuklearne pustkowia. Ale tylko jako pewna estetyka. To jest monument naszpikowany symboliką religijną i religioznawczą, opowieść o walce człowieka ze środowiskiem, o przyszłości i przeszłości gatunku, o kolistości czasu i kołowości (a nawet kołowatości) historii.
Książka zdecydowanie na więcej niż jednokrotne przeczytanie.

Abraham Merritt "Płoń wiedźmo, płoń!"

"Coś na progu" rozpoczęło nową serię wydawniczą, nazwaną "Biblioteka "Coś na progu"". Wyciągnięty z głębokiego lamusa klasyk Merritta poszedł na pierwszy ogień.
Jeśli ktoś lubi amerykańska pulpę, klasykę weird fiction i wczesnego horroru to nie może przejść obok tej pozycji obojętnie. Wydanie w formacie i kształcie "Cosia", do tego krótkie słowo wstępu, przypomniany artykuł autora sprzed lat (o czarnej magii - jeśli nawet autor rzeczywiście interesował się okultyzmem, to robił to źle, co rozwinę potem) oraz okładki amerykańskich wydań.
Największym spojlerem jest sam tytuł. Czytelnik od razu wie, o co chodzi, nawet jeśli sama wiedźma pojawia się w książce spory kawałek od rozpoczęcia akcji. Gatunkowo jest to tak ścisłe weird fiction, jak tylko się da, mimo silnych wpływów horroru. Główny bohater to lekarz, który nagle styka się z niesamowitymi i nie dającymi się racjonalnie wyjaśnić przypadkami zgonów. Dzięki pomocy lokalnego mafioza i jego ludzi (rzecz się dzieje w czasach prohibicji) przeprowadza śledztwo i ma okazję przekonać się na własnej skórze, że są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Mimo tego, że tego, co się dzieje, nijak nie da się wyjaśnić w kategoriach jakiejkolwiek nauki, do końca uparcie trzyma się swojego scjentyzmu. Efekt jest rzecz jasna (tragi)komiczny. Z drugiej strony cała reszta bohaterów daje wiarę najrozmaitszym zabobonom. Jedno i drugie podejście momentami razi sztucznością.
Co mi się w dziełku Merritta nie podobało, to kontekst historyczny. Autor napisał tę książkę z pozycji z grubsza chrześcijańskich. Jeden z bohaterów (zresztą bandyta) uznaje się za narzędzie wykonania woli Boga, przytaczane są cytaty typu "nie pozwolisz żyć czarownicy", wreszcie wiedźma jest postacią jednoznacznie i zdecydowanie złą i demoniczną. Tymczasem to nie do końca było tak z czarownicami i tzw. kultem czarownic. Chrześcijaństwo zwalczało go jako konkurencję i echa tego, co samo rozwaliło, tym bardziej, że ten kult był znacznie bardziej "liberalny" i wolny od pierdół o grzechu. W dyskursie chrześcijańskim nadano temu cechy wszystkiego, czego chrześcijaństwo się bało i czemu się przeciwstawiało. Merritt nie sięgnął głębiej, nawet jeśli faktycznie interesował się okultyzmem. Przynajmniej w tej książce zatrzymał się na poziomie wypaczonym przez chrześcijański punkt widzenia (swoją drogą, taki punkt widzenia był i jest bardzo rozpowszechniony, przez co nawet jak na pulpę i weird fiction mógł być możliwy do zaakceptowania przez jakiś typowych amerykańskich WASPów; ba, i Lovecraft, i Howard, itd. w głębi ducha byli takimi typowymi WASPami, nawet jeśli to "P" się nie do końca zgadzało - moja teza wymyślona w chwili, gdy piszę te słowa; nie będę jej bronił mocno i z zapałem). Tak czy siak, to tylko dygresje na marginesie.
Rzecz jest poza tym całkiem poprawnie napisana. Plusem jest użycie motywu z lalkami - podejrzewam, że Merritt był jednym z pierwszych, który po coś takiego sięgnął. Śmierć tytułowej czarownicy też jest wielce wymowna i w sumie można ją rozmaicie interpretować (bo bynajmniej nie spalono jej na stosie). Także w kategoriach bieda-filozoficznych, tak jak lubię. Mimo tego książka ta to tylko i aż klasyk gatunku - dobrze, że ktoś to przypomniał (i chciał za to w preorderze 15zł w tym koszty przesyłki), ale zostawmy to już w odpowiedniej gablocie i chodźmy dalej.

Dawid Kain, Kazimierz Kyrcz Jr. "Chory, chorszy, trup"

Trzeci zbiór opowiadań dwóch krakowskich autorów. O pierwszym już gdzieś tu było, do drugiego jeszcze nie dotarłem.
Historie grozy (13), ale dosyć niesamowite, wykraczające poza ramy gatunkowe i kroczące sobie raźno gdzieś tam, w stronę bizarro, horroru miejskiego i rozkmin psychologizujących.
Albo to po prostu to krakowskie powietrze tak działa. O Krakowie jest sporo. Czuć jego zgniłą atmosferę, nawet jeśli rzecz wcale nie dzieje się w Krakowie (o lol, jestem paranoikiem). Czuć szaleństwo w bladym i sztucznym świetle neonów, w zakamarkach zagraconych mieszkań, szaleństwo przenikające działania bohaterów. Rozmywa się granica między rzeczywistością a projekcją rzeczywistości.
Szyderstwo autorów wobec rozmaitych przejawów otaczającej nas rzeczywistości i popkultury jest nieskrywane. Jest to jednak szyderstwo-ostrzeżenie; pierwsze trujące kwiaty wyrastają już na wyniszczonym ugorze sfery społecznej.
Autorzy zachowali też ironię wobec samych siebie - co tylko dobrze o nich świadczy.
I w sumie to tyle.

Arthur C. Clarke "Odyseja kosmiczna"

Krakowskie wydawnictwo vis-a-vis etiuda zrobiło rzecz bardzo poczciwą - wydało wszystkie części "Odysei kosmicznej" w jednej książce. Co więcej, te 870 stron nadały się idealnie do poczytania w pociągu. Starczyły na trzy przejazdy, w tym jeden trwający około dziesięciu godzin.
Nie rozumiem ludzi, którzy narzekają na to, że nie mają w czasie jazdy pociągiem niczego do roboty i nudzi mi się. Ja nawet nie zauważyłem, kiedy pociąg z Krk wtoczył się na peron 1 w Gdańsku Głównym czy tam Centralnym, czy jak się to zwało, nie pamiętam. Krótsze przejazdy spędzone na lekturze mijają z prędkością mgnienia oka. No, prawie. Ale nie czuć upływającego czasu.
Zresztą, czas jest względny.
Wracając do tematu, książkę kupiłem przy dworcu w Krk. Za 35zł kupiłem ją i dwie inne (o których tu jeszcze będzie), tymczasem cena wydawcy samej tylko tej jednej książki to 39,30zł.
Widać, że nie byłem jej pierwszym użytkownikiem, ale nie przeszkadza to w niczym.
Clarke bardzo poważnie podchodził do swojej twórczości. Do wszystkich części "Odysei" autor napisał bogate wyjaśnienia. Opierał się na rzeczywistych koncepcjach naukowych, prowadzonych badaniach, podawał do nich przypisy, opisywał swoje spotkania z naukowcami. Imionami żyjących w czasie, gdy pisał książki naukowców czy kosmonautów nazywał statki kosmiczne. Antycypował swoimi pomysłami nieco rozwiązań, które zaistniały potem rzeczywiście. Pomijając elementy fantastyczne, jak obca cywilizacja, monolity, itd, ludzkie osadnictwo na księżycach dawnego Jowisza (który w międzyczasie stał się drugim słońcem w naszym układzie słonecznym, i zmieniono jego nazwę - Jowisz stał się Lucyferem) i futurologiczne, poziom technologii pokrywa się mniej-więcej z tym, co jest teraz lub co być może będzie możliwe kiedyś, ale w bliższym kiedyś, niż w dalszym kiedyś.
Bijąca z kart książek autora wiara w potęgę technologii, ludzkiego rozumu, naiwne przekonanie, że ludzkość się rozbroi, zacznie pokojowo współpracować, itd. psuje nieco swoim optymizmem ogólny wydźwięk całości, jednak jest świadectwem czasów, w jakich autor tworzył, jest odbiciem jego nadziei i pragnień. W sumie nie można mu mieć tego za złe. No i autor zdawał się rozgraniczać komunizm od stalinizmu, chociaż stwierdził, że i tak ten system nie był możliwy do wprowadzenia. Autor skrytykował też religię jako taką, czym znów chwycił mnie za serce.
Na Księżycu odkryto tajemniczy monolit. Sam się aktywował i wysłał sygnał w kierunku Jowisza. Wysłana tam misja znalazła się na krawędzi zagłady przez bunt pokładowego superkomputera HAL 9000, ostatecznie jednak ostatni ocalały członek załogi dociera do czegoś (co jest przepięknie opisane, co budzi skojarzenia z teorią strun czy innego wieloświata, ale czego nie będę tu spojlerzył) po czym ulega przemianie. Okazuje się, że nie jesteśmy sami we wszechświecie. A ci, którzy byli przed nami, stali się niemalże bogami. Czy rozum na Ziemi powstał dzięki ich eksperymentowi? Tyle w "2001: Odyseja Kosmiczna".
Po licznych problemach natury politycznej, w kierunku Jowisza leci mieszana załoga rosyjsko-amerykańska, by sprawdzić, co wydarzyło się tam te parę lat wcześniej. W międzyczasie w tym samym kierunku startują Chińczycy, jednak nie docierają po tajemniczej katastrofie na Europie, jednym z księżyców Jowisza.
Na Europie rozwija się życie. Dochodzi do kontaktu ze zmienionym ziutkiem z części pierwszej. Rosjanie i Amerykanie odlatują w ostatniej chwili, monolity wykwitają na powierzchni Jowisza po czym zmieniają go w gwiazdę. Dzięki temu zabiegowi przeprowadzonemu przez obcą rasę na Europie może rozwinąć się inteligentna rasa. Monolit na tym ciele niebieskim blokuje dostęp ludzi do planety. Tyle w "2010: Odyseja kosmiczna".
Weteran poprzedniej wyprawy, mający swoje "5 minut" jeszcze przy okazji przygotowań do pierwszej z nich, z 2001 roku, bierze udział w locie na kometę Halleya. W międzyczasie okazuje się, ze prom, na którym przebywa jego wnuk, został porwany i rozbija się na Europie. Chcąc nie chcąc, doktor Heywood leci więc tam, razem z przypadkowo zabraną ekipą aktorów, gwiazd i innych burżujów. Na miejscu okazuje się, że w sprawę zamieszane jest kilka afrykańskich stronnictw politycznych, a nie wszyscy obecni na pokładzie dwóch promów podają o sobie wszystkie informacje. Bowman i HAL odzywają się znów. Tyle w "2061: Odyseja kosmiczna".
Mija 1000 lat od katastrofy pierwszej wyprawy w stronę Jowisza. W galaktycznej próżni znalezione zostaje ciało Franka Poole'a, który - zdawałoby się - zginął w pamiętnym 2001 roku. Przywrócony do życia kosmonauta musi odnaleźć się w diametralnie innym, obcym sobie świecie. Jak się niedługo potem okazuje, przyjdzie mu zamknąć z hukiem tę historię, sagę o monolicie/ach i ich twórcach... "3001: Odyseja kosmiczna. Finał" faktycznie zwieńcza całość. Godnie zwieńcza.
Klasyk jakich mało. Zestarzał się w niewielkim stopniu, będąc jednocześnie świadectwem epoki. I chyba najlepiej znanym dziełem Clarke'a.

Odpryski XXII

1) Październik zakończył się liczbą 664 wejść. Nieźle. Jak tak dalej pójdzie, to wejdę do mainstreamu.

2) Samhain (atawizm), Wszystkich Świętych (również atawizm), Halloween (które jest pozbawioną znaczenia popkulturową papką - ale Kościół uważa to za satanizm, więc jest OK). Jutro Zaduszki, czyli okazja by powspominać naszych (mniej lub bardziej) drogich zmarłych. Abstrahując od tego, że tak po prostu wyszło (uwarunkowania takie, siakie, owakie, decyzje polityczne, itd.), że obchodzimy to wtedy, kiedy to obchodzimy, a nie np. w maju, zawsze warto powspominać tych, których uznamy za wartych powspominania.
Nie zdążyłem przed wyjazdem do domu zawitać na Batowicach i poszukać grobu sąsiada. Cóż, tydzień w tą, tydzień w tamtą - nie ucieknie, ani czas, ani sąsiad.