środa, 31 lipca 2013

"Bizarro Bazar"

Jak sama nazwa wskazuje, "Bizarro Bazar" to zbiór opowiadań bizarro. Mamy tutaj zarówno autorów rodzimych, jak i kilka sław zza oceanu. A czym właściwie jest to bizarro?
W sumie to nie wiem, to trochę takie wszystko i nic - dla mnie osobiście to nic złego - jeśli przyjmiemy, że pewnego pięknego dnia (a może w zeszły piątek) upadły wielkie narracje i żyjemy w ponowoczesności, jeśli przyjmiemy, że wszystko już było, i że pozostaje tylko zabawa konwencją i reinterpretowanie pojęć - to bizarro jest hordą pstrokatych szaleńców ucztujących na coraz bardziej gnijącym i rozpływającym się truchle wszystkiego, co było wcześniej. To ucieleśnienie świata "post-" - zabawa treścią, czysty absurd, groteska, surrealizm, gwałt na związkach przyczynowo-skutkowych, na sensie jako takim.
A w każdym razie miałem o bizarro taką opinię po kilku dorwanych w .pdf książkach klasykach gatunku (o dupo-goblinach z Auschwitz, itd.). Po "Bizarro Bazar" w sumie nie wiem, czym jest bizarro, bo większość zamieszczonych tutaj opowiadań zakwalifikowałbym bez problemu do innych gatunków - do parodii (np. "Czarne galery" Krzysztofa Maciejewskiego - w tym konkretnym przypadku byłaby to parodia urban fantasy), do wykrzywionej, zakrzaczonej, nieco perwersyjnej i ociekającej jadem dystopii/krytyki społecznej przywodzącej na myśl bardzo dalekie echa najróżniejszych skojarzeń, np. z niektórymi opowieściami staruszka Lema, zwłaszcza tymi z Bim-Bam-Bom i Miastochodami czy Zajdlem na kwasie (np. "Opcja" Dawida Kaina, "Homo Pregnantus" Jana Maszczyszyna, "Ojciec roku" Kazimierza Krycza Jr, "Polski gotyk" Marka Grzywacza, "Porno w sierpniu" Carltona Mellica III) przez czyste, niczym nie skrępowane i wręcz toporne (co nie znaczy, że złe) gore ("Przejażdżka" Edwarda Lee), czy przez odrealnioną, brutalną i krwawą ale jednak głównie psychologiczną opowieść o traumie i wyparciu ("Wirująca, szara mgła" Jeremy'ego C. Shippa), itd.
Czyli wróciliśmy do punktu wyjścia. Bizarro to wszystko i nic, lub, parafrazując słynną encyklopedię, bizarro jakie jest - każdy widzi. Lub schodząc na poziom czysto subiektywny - bizarro to to, czego autor uzna, że to bizarro. Elementem wspólnym byłaby dziwność bijąca z treści, pewna odczuwana podskórnie przewrotność, poczucie braku oparcia, jakaś taka przyćpana atmosfera. Chociaż niekoniecznie co do tego ostatniego. Do mojej pierwotnej, przytoczonej u góry tej notki definicji gatunku pasowałoby tylko kilka opowiadań z całej antologii - fenomenalna w swojej absurdalności i odrealnieniu "Cipakabra" Karola Mitki, "Dom (z) kotów" Jeffa Burke'a, "Skóra" Michała Stonawskiego, gwałt na opowieści o leśnych zwierzątkach, czyli "Ponure bobry" Camerona Pierce'a, no i "144000" Marcina Rojka, przewrotna opowieść o Paruzji. Swoją drogą, Marcin to mój dobry ziom jeszcze z liceum, więc mogę to napisać, i się nie obrazi - stary, stać Cię na więcej. To nie jest złe opowiadanie, nie. Po prostu oczekiwałem zniszczenia w stylu tego o zabawkach co kiedyś było w "Nowej Fantastyce", a "144000" to jednak lajcik w porównaniu do tamtego.
Nie chce mi się przedstawiać pozostałych opowiadań - nie było wśród nich jednak jakiegoś, które byłoby zdecydowanie gorsze od pozostałych.
Bizarro ma niby jakieś swoje mity założycielskie, rozwija się jako pewna subkultura i coś w rodzaju kontestującego zastany świat ruchu autorów; ciekawe, czy przyjmie się w Polsce na dłużej, gdzie jak na razie, z tego co widzę, znalazło sobie przystań głównie w "Niedobrych Literkach", siedzi tam i bluźni wniebogłosy oraz penisa pokazuje przechodzącym nieopodal gatunkom mainstreamu. I bardzo dobrze.
Omówioną pokrótce antologię, do dostania np. przez allegro chyba jeszcze, lub być może na kolejnych w tym roku konwentach, polecam jako papierowe świadectwo ekspansji bizarro w Polsce w pierwszym okresie tejże ekspansji. Dla kogoś nieobeznanego z gatunkiem będzie to tym bardziej wartościowa pozycja, bo przekrojowo pokazująca liczne warianty i wariacje w obrębie tego wirującego chaosu, jakim jest bizarro.

Sylwia Błach "Bo śmierć to dopiero początek"


Wbrew nastawieniu, z jakim zacząłem czytać tę książkę, nie jest to horror. W sumie thriller też nie. Bardziej powieść psychologiczna o postępującym obłędzie. Autorka uderzyła w mój czuły punkt, bo w fabule jest mnóstwo o kreowaniu siebie od nowa, przewartościowywaniu pojęć, co prawda tutaj nieco wbrew woli głównej bohaterki, no ale zawsze.
Jest tu też coś innego, co bardzo lubię, czyli sztuczne kreowanie rzeczywistości przez media (rzeczywistości w sensie obecnych w dyskursie pojęć - w tym wypadku mocno zdekonstruowane wampiry - nie chodzi o namacalną płaszczyznę bytu, lecz - jakby to ujął Baudrillard [tak, wiem, mam na jego tle nerwicę natręctw] - precesja modelu nad rzeczywistością. Rzeczywistością wg jeszcze innej definicji, ale nie ważne w sumie).
Tak czy owak, niezależnie od tego, w jakich kategoriach przeinterpretuje się treść książki na tysiąc sposobów, o jakich autorce się zapewne nawet nie śniło, historia snuta przez Sylwię to opowieść o losach młodej pisarki Malwiny i jej matki Jadwigi. Po śmierci męża i ojca Malwiny parę lat przed wydarzeniami przedstawionymi w książce Jadwiga nadal nie może się psychicznie pozbierać, cały czas bierze leki uspokajające. Malwina utrzymuje siebie i matkę, marząc skrycie o tym, by zostać pisarką. Wysłała kilku wydawnictwom rękopis napisanej przez siebie powieści o wampirach, jednak nikt nie zechciał jej tego wydać. Dlatego kiedy przy pomocy (także finansowej) swojego chłopaka Rafała udaje się jej w końcu wydać książkę w wydawnictwie, które najpierw każe sobie za wydanie książki płacić, jej radość jest ogromna.
Sukces jednak nie przychodzi, zamiast niego nadciąga rozczarowanie i postępująca depresja, która kończy się samobójstwem głównej bohaterki. A w każdym razie tak to wygląda na samym początku, później historia się komplikuje, gdy okazuje się, że ktoś postanowił zarobić na rzekomej śmierci młodej pisarki i przekonaniu fanów, że powróciła ona z zaświatów jako wampirzyca. A także przekonaniu o tym jej samej. Problem w tym, że sama Malwina zaczyna w pewnym momencie w to wierzyć.
Książkę czytało mi się nieźle, przerobiłem ją w jakieś 2-3 godziny (czyli jak dla mnie standard jak na książkę o takiej grubości). Nigdy w sumie nie zwracałem uwagi na styl, jeśli nie był odpychający, więc pod tym względem nie mam się do czego przyczepić. Pod względem treści też nie mam się do czego przyczepić - mimo tego, że od pewnego momentu fabuła staje się nieco przewidywalna (oprócz zakończenia), a i opowieści z wątkami - nazwijmy to - o dobrych chęciach, którymi jest piekło wybrukowane oraz o zaborczych rodzicach, wiedzących najlepiej co będzie najlepsze dla ich dzieci było legion, wampirza otoczka nadaje książce Sylwii trochę świeżości na tle naszego gnijącego postmodernizmu, tym bardziej że same motywy, którymi kierują się postacie w swoich działaniach, są nieco rozmyte - zwłaszcza w przypadku dosyć biernej głównej bohaterki. Jak na mój gust część wydarzeń rozegrała się trochę za szybko, osobiście nie miałbym też nic przeciwko znaczniej większej ilości wnikania w psychikę postaci i tok ich myślenia (jeśli są dobrze przedstawione, to bardzo lubię wewnętrzne monologi postaci i inne strumienie świadomości ciągnące się przez 10 stron minimum), także część motywów "gotyckich" (jak pokój ukryty w bibliotece - za to plus za książkę, którą się go otwierało, uśmiechnąłem się promiennie przy tym) jest trochę kiczowata, no ale to taka konwencja, poza tym to odczucia czysto subiektywne.
Z życzliwym zainteresowaniem będę śledził dalszą (oraz - jakby to nie zabrzmiało - wcześniejszą) twórczość autorki.

poniedziałek, 29 lipca 2013

"Asimov's Science Fiction (wydanie polskie)" 5/1992

Kupiłem to kiedyś przypadkiem, i przeczytałem w trakcie podróży pociągiem. Bardzo poczciwy aczkolwiek niewielki zbiorek różności.
1) Rudy Rucker, Bruce Sterling "Podbijanie kosmosu"
nieco groteskowa, przejaskrawiona opowieść o radzieckiej wyprawie po Meteoryt Tunguski. Do tego główny bohater, donosiciel KGB. Fajne.
2) John Varley "Żegnaj, Robinsonie"
opowieść o tym, że nie da się uciec przed rzeczywistością, jaka by nie była, nawet, jeśli zapragniesz być dzieckiem na bezludnej wyspie. Przejmujące.
3) Isaac Asimov "Diabeł w kieliszku"
lekka komedia s-f z cyklu o Azazelu. Morał - gdy widzisz fajną, ale spiętą laskę, grzebanie w jej odporności na alkohol nie zawsze jest tak dobrym pomysłem, jak wydaje się na pierwszy rzut oka.
4) Lawrence Watt-Evans "Nowe światy"
Standardowa opowieść o podróży po alternatywnych rzeczywistościach. Nic specjalnego.
5) Kim Stanley Robinson "Zielony Mars"
opowieść o wyprawie na szczyt najwyższej góry na Marsie, najeżonej kraterami wielkości Luksemburgu, itd. Im wchodzi wyżej, tym bardziej główny bohater akceptuje swoją życiową sytuację. Optymistyczne, choć lekko melancholijne, no i wątek o przemijaniu.
6) Marek Pąkciński "Szkarłatne litery. Howard Phillips Lovecraft a wyobraźnia purytan"
esej o wszystko mówiącym tytule. Food for thought.

Krakon 2013

Akurat byłem w Krakowie i nie miałem niczego lepszego do roboty, więc postanowiłem przejść się. Bo czemu nie. Zaznajomiłem się z programem, nawet wypisałem sobie, na co kiedy warto się udać (niepotrzebnie, bo przecież dostawało się program na wejściu) i poszedłem. Zanim opiszę pokrótce kiedy na czym byłem, zacznę od różności ogólnych.
Tegoroczny Krakon odbył się w budynku AGH, tam gdzie jest m.in. odlewnictwo, część paneli prezentowana była także gdzieś w okolicy, np. w klubie Studio. Organizacja - jak na Kraków - była naprawdę niezła. Tzn. panował chaos, ludzie nie wiedzieli, kto co gdzie prezentuje, czasem prowadzący prelekcje też nie wiedzieli, budynek był fatalnie oznakowany (przez pierwsze dwa dni - potem się poprawiło), zdarzyło się, iż organizatorzy pozmieniali coś w programie nie informując o tym prelegentów, itd. Ciała dało też dużo samych prelegentów - z różnych powodów wielu z nich nie pojawiło się na konwencie, co zaburzyło i tak momentami płynny program. Mimo tego, przyzwyczajony do Krakowskiej Szkoły Organizowania Czegokolwiek Gdziekolwiek Przez Kogokolwiek (KSOCGPK)™ muszę przyznać, że absolutnie nie była to organizacyjna klęska, wiadomo, że mogło być lepiej, ale nie dość, że ideałów nie ma, to zawsze może być lepiej. Poza tym wszyscy lubimy narzekać bez sensu, a w każdym razie ja uwielbiam.
Przez konwent przewinęło się mnóstwo ludzi, reprezentujących najrozmaitsze odmiany i podgatunki szeroko pojętej fantastyki - obok siebie po korytarzach AGHowego molocha chodzili steampunkowcy i fanki anime w pluszowych, kocich uszach (doprawdy, im człowiek jest starszy, tym dziwaczniejsze fetysze w sobie znajduje; pozdrawiam w tym momencie jedną z - bodajże - helperów, która oprócz kotów lubiła też macki), odbywały się prelekcje na najróżniejsze i najbardziej odległe od siebie tematy - od wojskowości przez komiks, gry RPG, anime, popkulturę, porno, horrory po cokolwiek. Jeśli akurat organizatorzy albo sam prelegent nie schrzanił sprawy, to każdy zainteresowany mógł znaleźć coś dla siebie.
Swoje "stoiska" miały wydawnictwa, sklepy, pisarze. Solaris zamierza odświeżyć klasyków polskiej fantastyki, w tym uwielbianego przeze mnie Peteckiego - jak dla mnie to chyba najbardziej elektryzująca informacja wyniesiona z konwentu. Oprócz książek (ktoś sprzedawał m.in. Ligottiego), gier RPG czy karcianek można było kupić sobie np. poduszkę z wizerunkiem bohatera z ulubionego anime, jakieś przypinki, steampunkowe gogle, drogiego i niesmacznego hamburgera, za darmo można było dostać od sympatycznej uczestniczki obrazek przedstawiający kota. Można było pograć, zarówno w rozmaite planszówki czy RPG, jaki i w dowolną karciankę, jeśli znalazło się odpowiednich ludzi (ja znalazłem, przez co jednego przegapiłem 3 panele pod rząd, ale było warto). Gdzieś tam grupki nołlajfów łoiły w coś na kompach i konsolach.
Dzień I.
Spóźniłem się na dwa pierwsze panele, w tym na prelekcję o świecie Gor. A mogłem zrobić przedpłatę, to nie stałbym ponad godzinę w kolejce po wejściówkę. Cóż, na przyszłość zorganizuję się inaczej. Potem wbiłem na opowieść o hybrydach, chimerach flakowatych formach u Witkacego. Nie dowiedziałem się w sumie niczego nowego, ale prezentacja była niezła.
Potem udałem się na prelekcje o horrorze satanistycznym. Spodziewałem się trochę czegoś innego, ale stwierdzenie prelegenta, że czy tego chcemy, czy nie, to i tak żyjemy w postmodernizmie, bardzo przypadło mi do gustu. Ten sam gość miał dzień później prelekcję o demonologii w Johnym Bravo wg. Rudolfa Steinera, niestety nie byłem na niej obecny, również musiało być to niezłe.
Potem zrobiłem sobie przerwę. Pogawędziłem z przygodnie poznanymi ludźmi, znalazłem kilku znajomych, poszedłem coś zjeść, przepłaciłem. Spóźniłem się na prelekcję o odwołaniach do antyku we współczesności, w popkulturze i w ogóle. Tej prelekcji miało nie być, weszła zamiast opowieści o Słowianach, której autor przyszedł, najwyraźniej nie wiedział, że jego prelekcja została usunięta. Wracając do antyku, autor prezentacji przedstawił multum odwołań to tu, to tam, w filmach, komiksach, codzienności. Wspomniał o tym, że przekładał na łacinę wyjątkowo głupie sentencje dla Red Bulla, by wyglądały na antyczne.
Następnie gość od Słowian powrócił. Okazało się, że znałem go z widzenia wcześniej, okazało się też, że jest on mistrzem dygresji, bo od Słowian płynnie przeszedł do różnic między kastracją w Europie i Chinach czy do silników parowych starożytnego Rzymu.
Potem zgubiłem blok literacki i prelekcję o fantastyce socjologicznej. Nie znalazłem w całym budynku auli małej, być może chodziło o salę w klubie Studio, być może nie, nie chciało mi się iść i szukać dalej. Następnie i tak wyszedłem daleko, hen, na przystanek autobusowy po spóźnionego na konwent szalonego nihilistę, z którym po powrocie na teren Krakonu zdążyłem się jeszcze załapać na prelekcję o Zombie. Jak na tak szeroki temat, autor prelekcji wykazał się znajomością tematu i bardzo dobrym przygotowaniem merytorycznym.
Na koniec pierwszego dnia załapałem się jeszcze na kawałek prelekcji o aktorkach porno, która odbywała się w ramach bloku "18" w jednej z sal w Studio.
Dzień II.
Nauczony przykrymi doświadczeniami pierwszego dnia, zrobiłem sobie kanapki i wziąłem mineralkę ze sobą. To był długi i męczący dzień, siedziałem tam 10 godzin - w końcu jak już wykupiłem karnet na wszystko na wszystkie dni, to nie byłbym sobą, gdybym nie starał się wykorzystać tego do maksimum.
Zacząłem od odwiedzenia prelekcji o wszczepach, umiejscowionej w barze w Studio. Przed wejściem musiałem zostawić swoją mineralkę, całe szczęście, nikt mi jej nie zabrał, ani nie zamienił, i odzyskałem ją potem. Jestem w stanie zrozumieć, że polityka klubu jest taka, że nie ma wejścia z własnym napojem, ale ja nie przyszedłem tam pić, tylko na prelekcję. Być może nawet nie wyjąłbym z plecaka tej smętnej butelki z wodą gazowaną. Ale cóż, ot, drobne niedogodności dnia codziennego.
Prelekcję o wszczepach prowadził konwentowy człowiek-orkiestra/renesansu, który codziennie miał po kilka prelekcji na najróżniejsze tematy w ramach najróżniejszych blokach - Bodvar. Pozdrawiam serdecznie.
Potem trafiłem na prelekcję o "Gorefikacjach". Właśnie, "Gorefikacje". Kiedyś przedstawię to na blogu. Kiedyś na pewno. Prelegenci opowiedzieli co nieco o tym, czemu tak, a nie inaczej, czemu pierwotna nazwa - "Chuj w mózg" została jednak odrzucona, powiedzieli nieco o literackim gore. Wygrałem tam wtedy książkę i dwa filmy, więc prelekcję wspominam miło. O książce też kiedyś tu gdzieś będzie, bo po przekartkowaniu zapowiada się bardziej niż nieźle.
Następnie coś złego stało się z panelem o seryjnych mordercach, więc poszedłem się poszwendać. Gdzieś tam niby był Masterton, ale nie znam jego twórczości aż tak dobrze, by być oddanym fanem.
Godzinę później znów siedziałem w Studio, na przekrojowej opowieści o serii Heroes of Might & Magic. Zaczynając od Knight's Bounty prelegent doszedł do Might & Magic: Heroes VI, morał z jego opowieści był taki, że mimo wzlotów i upadków los serii jest stabilny i nic jej raczej nie grozi (nic w rodzaju HoMM IV).
Co dalej? Rewolucja ("Rasy świata fantasy na barykady!") się nie odbyła - albo - co jest równie lub bardziej prawdopodobne - jej nie znalazłem - więc znów poszedłem na blok horroru, gdzie akurat trafiłem na przekrojowy panel o tym, czego się boją autorzy horrorów. W sumie wszyscy mówili mniej-więcej to samo, zresztą myślę w podobny sposób, więc nic mnie tam nie zaskoczyło.
Po horrorze poszedłem na prelekcję o bohaterach urban fantasy. Gatunek ten jest mi mało znany, oprócz opisanego przeze mnie kiedyś na tym blogu klasyka "Wojna o Dąb", więc wysłuchałem prelegentki z zaciekawieniem, dowiedziałem się sporo interesujących rzeczy.
Potem, krążąc po budynku bez ładu i składu (nie było nic ciekawego w nadchodzącej godzinie) znalazłem Sylwię Błach sprzedającą swoją nową książkę. Jako iż twórczość Sylwii, chociaż znana mi w stopniu dosyć mizernym (głównie antologie), mimo tego wydawała się mi być zakręcona mocno w moją stronę, przynajmniej w niektórych aspektach, to pogawędziłem sobie z autorką chwilę czasu.
Następnie poszedłem na prelekcję o wężach. Prelegentką była pani ucząca zapewne na jakimś uniwerku krakowskim (lub przynajmniej sprawiała takie wrażenie) bo jej prelekcja była bardzo akademicka - padło pełno suchych faktów o wężach, faktów wręcz rodem z zajęć z biologii. Samych zaś legend i stereotypów, które były w tytule spotkania, było troszkę zbyt mało. Ale zawsze mogło być gorzej, to nie narzekam niepotrzebnie. Historia z wężami rodzącymi się w cerkwi gdzieś na jakiejś wyspie w Grecji była bardzo interesująca.
Gdy węże odpełzły, poszedłem na dwugodzinną prelekcję o okultyzmie w III Rzeszy. Spóźniłem się parę minut, po czym wyszedłem po paru minutach, zasmucony nieodwracalnie straconym czasem. Typ stwierdził, że teozofia to był "czysty satanizm". Mój znajomy nihilista został do końca na tym badziewiu, i co jakiś czas przysyłał mi smsem inne kwiatki pożal się koźle prelegenta - Adenauer miał założyć Werwolf, Edelman został pomylony z Finkelsteinem, Mosdorf miał uciec z Auschwitz (no chyba przez komin co najwyżej), a UB wymordowało milion ludzi (w sumie może świat byłby wtedy lepszy, nie byłoby może takich ludzi jak prelegent). Czy przy sporej ilości ochotników pomagających w organizacji konwentu nie znalazł się nikt, kto mógłby sprawdzić treść wystąpień pod kontem merytorycznym? Czy były w ogóle jakieś abstrakty, itp.? No ale cóż, takie rzeczy się po prostu zdarzają. W sumie to chociażby ja mógłbym z marszu powiedzieć więcej sensownych (merytorycznie!) rzeczy o ezoterycznym nazizmie niż tamten przyczłap.
Po drodze gdzieśtam spotkałem Sylwię i Jakuba Ćwieka, ubranego w kamizelkę a'la policyjną z napisem "Writer". Zrobiłem im słit focię (a nawet trzy, bo co chwila ktoś przeszkadzał) i poszedłem dalej. Nie pamiętam, czy aby na pewno było to drugiego dnia (piątek), ale przyjmijmy, że owszem.
A dalej było spotkanie z ludźmi z "Niedobrych Literek". Aż dziw bierze, że przynajmniej dwójka z nich to krakusi lub ludzie siedzący w Krakowie, nie spodziewałbym się, że w tym mieście austro-węgierskich urzędasów średniego szczebla uchowa się ktoś taki. Prędzej czy później, jeśli w końcu coś napiszę, to wyślę na "Literki". Spotkanie wypadło bardzo sympatycznie.
Potem byłem już tak padnięty, że poszedłem na piwo. Trochę żałuję, że nie zostałem na koncercie wieczornym (grał Nonamen, o którym parę notek niżej), tym bardziej że ich wokalistka siedziała przy piwie nieopodal i mogłem się bezwstydnie na nią gapić, ale nie ustałbym tam. No i skończył mi się bilet miesięczny, przez co na konwent jechałem autobusem, ale dla oszczędności 1,40zł za bilet wracałem na piechotę. Co zajmowało około godziny dziennie.
Dzień III.
Sobota zacząłem od steampunka - pisarz "siedzący" w tym gatunku, Krzysztof Piskorski opowiadał o różnych obliczach retrofuturystki. Tuż po nim wspomniany już przeze mnie wcześniej Bodvar opowiadał o Tesli. Do tego kilka osób obecnych na sali przedstawiło na poczekaniu fascynujące historie m.in. o różnicach między prądem zmiennym a stałym.
Potem poszedłem na horror, gdzie trafiłem na prelekcję o horrorze jako zjawisku kulturowym, jako worze bez dna. Narysowany przez prelegentkę wór, wyglądał raczej jak pomidor, poza tym bolały ją plecy, mówiła o sprawach, które kojarzyłem, więc nie dowiedziałem się niczego nowego.
A potem poszedłem pograć w Magic:The Gathering i w ten sposób trzy godziny z życia minęły jak sen. No, powiedzmy. Kto by pomyślał, że moje poczciwe mono B aggro/control da jeszcze radę w miarę.
Na panelu steampunkowym grupa autorów dyskutowała o przyszłości gatunku w Polsce. Na odchodnym dostałem numer Fantasy & Science-Fiction PL z '11 poświęcony steampunkowi właśnie. W tym momencie bardzo się ucieszyłem, że nie kupiłem go właśnie w tym '11 roku, gdy gdzieś - bodajże w Empiku - natknąłem się na niego.
Wróciłem do bloku horroru, gdzie gość z horror.com.pl opowiadał o splatterpunku. Nie wiedziałem nawet, że splatterpunk to było właśnie to, czym był splatterpunk, więc prelekcja mi się podobała, chociaż prelegent sprawiał wrażenie nieco stremowanego i czasem nie mówił zbyt składnie.
Potem zmieniłem sobie klimat, i poszedłem na prelekcję o tym, że wbrew pojawiającym się opiniom oraz ostatecznemu efektowi znanemu z historii, Wehrmacht był jednak słabszy od Armii Czerwonej. Prelegent przedstawił wiele dobrze uzasadnionych argumentów i przykładów.
Następnie, na zakończenie soboty, miałem aż zbyt dużo rzeczy do wyboru - mogłem iść albo na prelekcję o berserkrgangrze, albo na prelekcję o Katawie Shoujo (przeszedłem - czy też raczej - przeczytałem[?] w tym wszystko co się dało; ha, nie spodziewaliście się), albo na "dobranockę" w ramach horroru, czyli spotkanie z kilkorgiem autorów i autorek czytających "na dobranoc" zgromadzonej publiczności swoje utwory. Poszedłem na dobranockę, gdzie usypiali zgromadzonych - Sylwia Błach, jakiś gość oraz Magdalena Kałużyńska, czyli babka z prelekcji sprzed paru godzin, ta od bolących pleców i pomidora z horrorami. Tzn. nikt nie usnął, a publiczność spiorunowała mnie wzrokiem, gdy w pewnym momencie roześmiałem się cicho. Najlepsze były opowiadania zaprezentowane przez obecne tam autorki - ex aequo, gdyż to jednak inne podgatunki. Opowiadanie Sylwii Błach tonęło w szalonych, groteskowych sennych wizjach, pełnych seksu i przemocy, było mroczną wyprawą w głąb psychiki gnębionej w nocnych koszmarach (bardzo realnych, trzeba przyznać) młodej dziewczyny zaś opowiadanie Magdaleny Kałużyńskiej dotykało pewnej wielkiej, mrocznej Tajemnicy. Opowiadanie trzeciego autora, niestety nie wiem, jak się nazywającego (wg. programu zgromadzonych autorów miało być więcej, itd.) również dotyczyło snów, ale raczej na zasadzie niesamowitości niż uderzenia prosto w czerep.
Dzień IV.
I zarazem ostatni. Krótszy od dwóch poprzednich, ostatni panel na Krakonie skończył się o 18.
Śpiesząc się gdzieś o 10.00 nieco przez przypadek trafiłem na blok komiksu, gdzie akurat trwało spotkanie z twórcami "Kapitana Minety". Kompletnie nie wiedziałem, co to, więc posiedziałem spokojnie prawie do końca i poszedłem dalej, a dalej była prelekcja o śmierci i przemijaniu w grach RPG. Takiego ujęcia problemu, jak zaprezentował to autor, się nie spodziewałem, ale nie da się ukryć, że było to bardzo inspirujące.
Następnie trafiłem na spotkanie autorskie Sylwii Błach. Nie opowiedziała żadnych pieprznych plotek ze swojego życia, co trochę mnie zawiodło, ale sprawiła dobre wrażenie.
O 13.00 poszedłem na prelekcję o Wolverinie, prowadzoną przez wspomnianego już dwukrotnie wcześniej Bodvara. Było tak upalnie, że nie był w pełnej zbroi z uniwersum Warhammera 40k. Prelegent powiedział co mógł i na co starczyło czasu, po czym odpowiedział na trzy moje pytania.
Potem miałem małą zagwozdkę - czy iść na spotkanie o absyncie, czy prelekcję o "(...) o baśniach, historykach i psychoanalizie". Padło na absynt, i słusznie zrobiłem, bo od prelegenta dostałem przepis na absynt, była degustacja, wreszcie poza tym dowiedziałem się, o co właściwie chodzi z cukrem i ażurową, srebrną łyżeczką.
Potem jeszcze zajrzałem na prelekcję o ukrywaniu zwłok - pamiętajcie, wybielacz jest dobry na wszystko.
O 16.00 udałem się do Studio, gdzie miała być prelekcja chyba o BDSM (sądząc po tytule) w ramach bloku "18". Ale nie było jej, więc poszedłem na piechtę do siebie.
I to by było na tyle.

Cóż jeszcze napisać, w ramach jakiegoś podsumowania, czy czegoś. Było naprawdę fajnie. Kupiłem sporo książek, posłuchałem ciekawych rzeczy, poznałem ludzi z którymi może w końcu zagram w jakiegoś RPGa kiedyś. Ogólne wrażenie - na pewno pozytywne.

niedziela, 28 lipca 2013

Gordon R. Dickson "Żołnierzu, nie pytaj"

Ostatnimi czasy mam szczęście do opowieści bardzo nietzscheanizujących w rozmaitym sensie, albo to tylko postępująca nerwica natręctw. Tak czy siak, powieść s-f nieznanego mi w sumie chyba klasycznego autora (nie chce mi się za nim góglać, w chwili gdy piszę te słowa, chcę je po prostu napisać i iść poczytać, a książka ta zbyt długo już czekała na to, by tu trafić) znów ma nadczłowieczego bohatera, który z nihilizmu, tym razem naprawdę jadowitego, przechodzi na zupełnie inne pozycje, do tego mamy śliczny wątek z Freuda (albo to tylko znów kolejna nerwica natręctw) czyli opozycja Erosa i Tanatosa, silnie wzbierająca w głównym bohaterze.
Ok, zrobiłem mały "research" (mój język się degeneruje, coraz więcej w nim idiotycznych naleciałości) i okazało się, że książka to trzeci tom cyklu Dorsaj. Mimo tego z treści tego nie wywnioskowałem, bo jest to zamknięta całość.
Mamy sobie odległą przyszłość, w której dochodzi do kosmicznej wojny pomiędzy grupami ludzkich światów (tak, nie ma tu obcych). Ludzie się wyspecjalizowali na tych obcych światach, mamy więc planety słynące z wojowników, filozofów, naukowców (ścisłych) oraz z fanatyków religijnych. Ziemia jako taka jest w sumie smętnym zadupiem, gdzie wielką popularnością cieszy się dosyć nihilistyczna filozofia, której naczelnym hasłem jest "NISZCZYĆ!".
Główny bohater to egoista i bardzo zdolny manipulator (to coś w rodzaju jego super-mocy, czy też raczej naturalnie wyczulonych zmysłów), którego życie nie będzie już takie samo jak wcześniej, gdy zetknie się z Encyklopedią. Encyklopedia to projekt nieco szalonego naukowca i filozofa, mający na celu umieszczenie na orbicie ziemskiej skarbnicy wiedzy całej ludzkości, także wyspecjalizowanych, pozaziemskich odgałęzień. A w każdym razie tak to wyglądało na pierwszy rzut oka. W rzeczywistości chodziło o coś nieco innego, ale sza.
Próbuje więc nasz bohater, noszący imię Tam, uciec przed przeznaczeniem swoim, czyli Encyklopedią, której głosy słyszał, zajmując się dziennikarstwem. Rychło jednak dostaje ważny powód - zemstę - by spróbować od tegoż przeznaczenia uciec (co ciekawe, to przeznaczenie zostało pokazane jako nauka - ontogenetyka - co bardzo mi przypomina "Fundację" Asimova), zamierza przeprowadzić małe ludobójstwo, rzecz jasna nie swoimi rękami, tylko nakręcając umiejętnie spiralę przemocy pod pretekstem niezależnego dziennikarstwa.
Ciekawie autor przedstawił (czy też raczej - zarysował) panujący między planetami system społeczny. Wyspecjalizowane światy wymieniały się swoimi specjalistami z innymi, w zamian za innych specjalistów. Na jednych światach rządy odgórnie przydzielały swoich eksportowych specjalistów do kontraktów na innych planetach, zaś na innych światach rządy pozostawiały to w gestii samych zainteresowanych. Wizja dosyć niepokojąca, nieco dystopijna, ale nie przedstawiona na sposób dystopii.
I tyle w sumie, poczciwie mi się to czytało, czytałem w pociągu i nie zauważyłem, że wjechał na stację w Krakowie. Bardzo rzadko mi się zdarza takie zaczytanie.

Ernst Jünger "Niebezpieczne spotkanie"

Jak co uważniejsi czytelnicy tego smętnego blogsqa zauważyli jakiś czas temu, bardzo sobie cenię twórczość Jüngera. Twórczość Ernsta to bezdenna otchłań motywów, koncepcji i postaw, szalenie inspirujących (te późne) lub szalenie intrygujących w sensie poznawczym.
Gdy Ernst miał 90 lat, napisał kryminał. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie wykorzystał konwencji kryminału do snucia rozważań charakterystycznych dla siebie.
Rzecz się dzieje w dekadenckim Paryżu. Główny bohater, młody arystokrata, to postać z innej bajki, żywcem wyjęty ze średniowiecza lub romantyzmu nie potrafi się odnaleźć w cynicznym i nihilistycznym świecie. 
Bowiem, jak to już u Ernsta bywa, główny bohater to rozbitek wzdychający za czymś innym, co już przeminęło. Arystokracja jaka otacza go to dekadenci, nihiliści, wreszcie parweniusze nie czujący czym arystokracja była wcześniej. Rzecz jasna Ernst sam nie dopuszcza do siebie myśli, że przodkowie arystokracji nad której upadkiem tak bardzo boleje byli taką samą tłuszczą, która wtargnęła na salony poprzedniej arystokracji, jak ci, którzy w 1889 roku wtargnęli na salony francuskie. Ernst wzdycha, że ginie etos rycerski czy tam dżentelmeński, poczucie honoru odchodzi w zapomnienie, tak samo jak i postawa heroiczna i w ogóle wszystko się chrzani.
Główny bohater, cipa do sześcianu, typ marzący o nadobnych dziewicach do uratowania i smokach do pokonania, wrażliwy odludek żyjący w świecie własnych wyobrażeń, pada ofiarą cynicznego dandysa, który dla zabawy umawia go na spotkanie z pewną damą, która słynie z tego, że daje każdemu jak leci i że ma niezwykle krewkiego męża.
W czasie schadzki dochodzi jednak do morderstwa. Śledztwo prowadzi żyd polskiego pochodzenia, kolejny typ bohatera jungerowskiego, nie zgadzającego się ze światem i będący jednocześnie w tymże świecie, lecz także - a może przede wszystkim - poza nim.
Dobra książka, Ernst nigdy nie zszedł poniżej pewnego poziomu, może i sporo tu naiwnego sentymentalizmu, że świat nie jest taki, jaki był kiedyś, ale i tak jest to całkiem niezłe.

Odpryski XV // Pre-opowieści dziwnej treści -1

1) W Krk w '16 będą Światowe Dni Młodzieży. Do miasta zjadą się hordy frustratów, ludzi znerwicowanych i z problemami z osobowością, fanatyków religijnych, nieprzebitych oazówek, wyluzowanych yeah-katoli, ludzi nawiedzanych przez koszmarne wizje szaf z embrionami, i całej wszelkiej możliwej pozostałej, szalonej, kościółkowej ferajny. A, no i papież Franciszek też się zapewne pojawi. A że miasto nie ma odpowiedniej infrastruktury do zorganizowania czegoś takiego (chyba, że stadion Wisły się w końcu przyda do czegoś - ba, może nawet się zawali z wszystkim uczestnikami na pokładzie) to inna sprawa, nad którą chyba jeszcze nikt z cieszących się się nie pochylił. Ciekawi mnie też, kto za to zapłaci.

2) Kilku moich bliskich znajomych, deklarujących przywiązanie do wiary katolickiej i wartości jakie ona z sobą niesie, w gruncie rzeczy tak naprawdę, mimo nieraz radykalnie manifestowanego przywiązania do tego czy owego w katolicyzmie, jest zwyczajnymi satanistami szarej codzienności, zresztą podobnie jak i ja, agnostyk. Takie luźne spostrzeżenie.

3) Jeśli się dobrze poszuka, to w Krk można znaleźć rozmaite fast-foody. Co prawda staram się unikać tego typu żarcia, bo człowiek albo się truje plastikiem i chemią, albo nadgniłym, starym mięsem niewiadomego pochodzenia, ale są sytuacje, gdy nie ma innego wyjścia. Np. w przerwie w czasie posiadówy przy piwie.
W czasie jednego z takich późnonocnych questów, razem z jednym znajomym trafiliśmy do grill baru, stojącego nieopodal jednej z głównych dróg miasta, tyle, że w nieco odległej od centrum części. Zastanawialiśmy się czy tam zostać, gdyż klientela i obsługa wyglądała na stereotypowych potencjalnych wyborców Ruchu Narodowego (czyli były to takie karki osiedlowe + kilka plastikowych panienek), ale było po 23.00, padał deszcz, byliśmy głodni i w sumie nie mięliśmy nic do stracenia (prócz kajdan).
Spojrzałem na listę żarcia, jakie można było tam dostać, i zadziwiłem się nieco. Kiełbasy, kaszanki, gyros, kotlety. Swojsko. Zapytałem się gościa przypatrującego się mi od kilku chwil, jak duży jest schabowy. Odpowiedział mi, że jest jedenasta w nocy i on ma wyjebane na to, jak duże jest to mięso, że to po prostu kotlet, i żebym kupił - jak nie posmakuje, to już tam nie wrócę. Siła tych argumentów zadecydowała, że skusiłem się na schabowego, który to zresztą schabowy podany był niczym kebab - ot, kotlet wsadzony w bułkę i sałatkę, polany sosem, itd. Plus za pomysł, rzadko spotykany.
Posiłek był nawet niezły. Co prawda, już po zjedzeniu czuć było posmak starego tłuszczu, no ale tak już po prostu jest. Ja byłem całkiem zadowolony, w przeciwieństwie do mojego towarzysza nocnej wędrówki w poszukiwaniu jedzenia, któremu zrobiło się niedobrze, i który nie dojadł swojego schabokebaba. Ech, te krakowskie burżuje.

4) Są doświadczenia, które dostarczają krótkich lecz bardzo mocnych i intensywnych doznań, które nagle wrzucają uczestnika w kalejdoskop wrażeń. Doświadczenia takie najlepiej smakują we dwoje. Życie pulsuje w żyłach, życie dudni w oszalałym, walącym jak młot o kowadło sercu, zdawałoby się, tuż pod spoconą skórą. I pulsujące życie, jak tylko może pulsować, drgać, rozrywać umysł, ciało, ducha. Żąda, by iść naprzód, by zdobywać niezdobyte, by przeć aż do zatracenia się w pędzie. Nie ma doświadczenia, którego bym żałował, nie ma przeżycia, w które nie można by wgryźć się najmocniej jak się da i smakować je, gryz za gryzem, aż ciepło rozleje się po podniebieniu. Nie ma bólu, który nie niósłby ze sobą obietnicy uwolnienia, nie ma przyjemności, która nie miałaby słonego posmaku wyrzeczeń. Wszystko istnieje po to, by czerpać, by zabierać, by dostawać, by dawać i rozumieć. By poznawać i interpretować. By żyć. Świat jest sumą ewentualności, świat jest piękny, życie jest cudem, nawet doprawione zmęczeniem, nawet doprawione upojeniem, zatraceniem, smakiem potu, krwi z przygryzionych warg, oblanego spermą parującego, drgającego, wierzgającego w orgazmicznych spazmach jej ciała; życie, czyn, przewartościowanie - to wartości same dla siebie, wiązki w świadomym Ja, stanowiące o tym, kim jesteśmy Tu i Teraz.
Grzech, czyli świadome wystąpienie przeciwko idiotycznym tabu, nie smakuje tak dobrze, gdy po prostu jest grzechem; trzeba go wzmocnić, trzeba wznieść się ponad to, co społecznie akceptowana wyobraźnia może sobie wyobrazić. Ot, tak po prostu, dla własnej satysfakcji. Im bardziej graniczne doświadczenie, za którym rozciąga się Nieznane, obietnica przygody, jedynej przygody, jaka dziś pozostała dostępna - tym lepiej.

Norse Rage Over Poland Tour 2013

Pewnego pięknego dnia, jakoś przed 11 lipca, z zapytaniem zwróciła się do mnie znajoma, czy nie poszedłbym na koncert, który będzie właśnie 11 lipca. Co prawda, moje uszy jeszcze nie były wtedy do końca sprawne, ale jak 7zł wejście i można popatrzeć na sporo młodszą znajomą (a dokładnie na jej nogi) no to czemu nie. Nie musiałem nikomu niczego udowadniać, poza udowodnieniem moim uszom, że mimo wszystko zależy mi na nich, więc wziąłem ze sobą zatyczki do uszu (fantastyczna sprawa, i tak muzykę słychać, a nie słychać prawie wcale dodatkowego koncertowego harmideru, od szumu sali po problemy z nagłośnieniem) i poszedłem.
Miejsce pamiętałem jeszcze sprzed jakiegoś czasu, gdy była tam chyba jakaś inna knajpa czy tam klub, najwyraźniej upadła i powstało coś innego na jej miejscu - dobór naturalny działa całkiem nieźle w świecie krakowskich lokali mniej lub bardziej rozrywkowych.
Nie znałem żadnej kapeli, która tam grała. A były to dwa krakowskie supporty (Netherfell i Nonamen) i gwiazda wieczoru, norweskie, toporne, black metalowe trolle z Uburen (Uburen gra ponoć viking/black metal, ale oprócz nawiązań w tekstach, rekwizytach walających się na scenie oraz czymś w rodzaju krótkiego intra "zagranego" na rogu nie dopatrzyłem/dosłuchałem się tam więcej elementów wikińskich).
Netherfell wypadł średnio, jednakże ponoć był to ich debiut sceniczny, więc można im to wybaczyć, bardziej się ogarną wraz z kolejnymi koncertami. Za to nieco postmodernistycznym okazał się ich wokalista, ubrany w koszulkę Deathspell Omegi, było to nieco kontrastowe w stosunku do muzyki, którą grała kapela, w której śpiewał, gdyż Netherfell grał takie jakieś pogańskie pierdololo, w składzie kapeli oprócz gitarzysty, basisty (chyba, nie pamiętam już - taki los basistów) i perkusisty był typ co dmuchał w fujarkę (bez skojarzeń) i laska ze skrzypcami.
Po pierwszym supporcie wystąpił drugi. Nonamen gra jakiś taki metal gotycko-progresywny. W składzie również mają laskę ze skrzypcami, i nie jest to jedyna kobieta w ich składzie, bo na wokalu mają całkiem fajnie wyglądającą blondynę. Chciała być chyba dowcipna, ale moim skromnym zdaniem troszkę jej nie wyszło. Ale że akurat lubię takie blondynki, to jestem w stanie przymknąć na to oko. Jedyny kawałek, który grali, a który zapamiętałem, to kower Metalliki ("Master of Puppets"). Ich własna twórczość w sumie niczym szczególnym się w mojej pamięci nie zapisała.
Gwiazda wieczoru reprezentowała sobą wyższy nieco poziom od supportów, zagrali sprawnie, zachowując bardzo dobry kontakt z publicznością, chociaż momentami wyglądało to trochę groteskowo. Mimo wszystko ich muzyka była dosyć monotonna, jednostajna (no ja wiem, że black metal, i że Norwegia, ale kto nie idzie naprzód, ten się cofa) i słyszałem wiele dużo lepszych kapel/projektów z tego gatunku.
Mimo wszystko imprezę uznałem za udaną, stosunek ceny do jakości był zdecydowanie dobry.