sobota, 7 grudnia 2013

Ludwik Dorn, Robert Krasowski "Anatomia słabości"

Była już "Anatomia siły", czyli wywiad-rzeka Krasowskiego z Leszkiem Millerem, teraz czas na Ludwika Dorna.
Swoją drogą, ciekawe co się z gościem obecnie dzieje. Zniknął gdzieś z politycznego mainstreamu.
A poniekąd szkoda, bo z tego wywiadu wyłania się obraz polityka - jak na prawicowca - w miarę rozgarniętego, którego swego czasu pod skrzydła PiSu i tworów wcześniejszych przywiał podobny osąd rzeczywistości - ale mimo wszystko znacznie trzeźwiejszy.
Zresztą przychylność dla polityki braci Kaczyńskich znacznie bardziej jest widoczna we wspomnieniach przepytywanego polityka jeszcze z wczesnych lat III RP.
Wg. Dorna pomysł na Polskę miały dwa środowiska - Michnika i Kaczyńskich właśnie. Solidarność, reprezentowana przez Geremka i Mazowieckiego nie zauważyła, że PRL się skończył nie tylko w kwestii prostej reformy systemu, nawet biorąc pod uwagę upadek tego, co określa się potocznie jako "komunizm", lecz oto nastała zupełnie nowa rzeczywistość. Po Okrągłym Stole nie było już stron, które toczyły rozmowy. PZPR uwiądł, pozostawiając po sobie tylko strukturę biurokratyczną, resztkę dawnego "centrum", całą machinę biurokratyczną, chwilowo bez głowy i z chaosem poniżej. Pogrobowcy PZPR potrafili się jakoś zorganizować, ekipa postsolidarnościowa - wręcz przeciwnie.
O ile Michnik bał się, zdaniem Dorna, że z szafy wyjdą stare, endeckie demony i zrobią drugi Pogrom Kielecki, albo coś jeszcze gorszego. Ten gość miał też się nieco obawiać środowisk także post-PZPRowskich, za wspomnienia o '68.
Tymczasem jeden Kaczyński miał program by zorganizować nowy ośrodek władzy, silny i niezależny, który narzuciłby coś nowego, wziął w ryzy rozpadające się szczątki PRLu i prowizorki post-solidarnościowej, która zaczęła powstawać bez ładu i składu.
Sympatia Dorna dla braci Kaczyńskich skończyła się jednak bardzo szybko, wraz z powstaniem PiSu, podporządkowaniem partii braciom; Dorn wspomina, że nie chciał być "ministrem na telefon", takim jak potem stał się Kamiński.
Różnił się także w kwestii osądu czym jest "Układ". Wg. Dorna to po prostu niehierarchiczna sieć powiązań, która się zawiązała na gruzach państwowego zarządzania środkami produkcji na przełomie "wieków", sieć biznesowo-polityczno-medialna. Nie żadna zorganizowana struktura, hierarchiczna i z określonym kierownictwem.
Wg. Dorna w walce z tą strukturą poległ swego czasu Leszek Miller, "odstrzelony" poniekąd też przez własne lub sympatyzujące środowiska. Za bardzo chciał wziąć za mordę całe to towarzystwo - nie w sensie zagrożenia ich najrozmaitszym interesom, tylko aby uznali go jego polityczne zwierzchnictwo. Zdaniem Dorna, Miller okazywał się przy tym zdolnym i inteligentnym politykiem.
Sam Dorn też sypie odniesieniami historycznymi i powołuje się na analizy ocierające się o filozofię. Jego analiza, znacznie bardziej stonowana od poglądów przeciętnego sympatyka "sekty smoleńskiej" nie wydaje się być aż tak odległa od rzeczywistości, jak wariant Kaczyńskich.
Chociaż ci również potrafili jeszcze w latach '90 grać politycznie bez przeideologizowania.
Wywiad z Dornem bardzo ładnie się zazębia, dopełnia, z wywiadem z Millerem.
Pozostaje mi tylko jeszcze dorwać wywiad z Rokitą.

Brian Lumley "Dom Cthulhu"

Lumleya znałem od lat. Z nazwiska. Tzn. wiedziałem, że jest ktoś taki. Za zupełnego szczeniaka, będąc u siostry ciotecznej, zwinąłem z jej pokoju z półki z książkami któryś tom "Nekroskopu", jeszcze to stare takie wydanie. Potem oddałem rzecz jasna.
Tamta książka wpłynęła na mnie w stopniu mniejszym niżbym przypuszczał. Było tam coś o wampirach, tylko pokazanych trochę mniej szablonowo niż zazwyczaj (a i kontekst tego był zupełnie inny, niż obecnie). Wąpierz jeden z drugim czy jeden sam przetrwał ileśtam wieków w na poły zawalonej krypcie, w międzyczasie za pomocą jakieś macki czy tam czegoś "współtworzył" płód jakiejś lasce, która ze swoim chłopem akurat pieprzyła się w pobliżu będąc przejazdem. Całą fabuła była osnuta wokół wątku tego dzieciaka, który jak podrósł, to poszedł w ślady wiekowego, wysuszonego przodka. Ktoś tam z nim walczył, itd.
Potraktowałem tę książkę wtedy jako takie czytadło. Pamiętam ją do tej pory (bardzo niedokładnie) chyba tylko dlatego, że miałem może z 10-12 lat, jak ją przeczytałem.
Nie wpłynęła jednak znacząco ani na moje gusta literackie, ani na mój styl, nie wywarła znaczącego wpływu na mnie. Lumley jest niby postacią kultową, ale mnie, od tamtego czasu, kojarzy się z autorem czytadeł.
"Dom Cthulhu" nie zmienił tej opinii. Jak się chce, z mocno już pokrytego nie tyle patyną co wręcz zarastającego mchem i rdzewiejącego w kwaśnych deszczach popkultury dziedzictwa Lovecrafta można wykrzesać trochę życia, co pokazali autorzy zgromadzeni chociażby w antologiach "Weird fiction po polsku" czy "Cienie spoza czasu", ewentualnie jeden-dwóch autorów z  - w ogólnym rozrachunku dennej i mulistej - antologii "Chodząc nędznymi ulicami".
Jedyne co Lumley zrobił ze spuścizną Lovecrafta w miarę oryginalnego to uczynił z niej komedię. Sarkastyczną, trochę cyniczną i zdecydowanie czarną, ale jednak lekką i przyjazną - parodię. Kosmiczna groza gdzieś uleciała (poza ostatnim opowiadaniem), zastąpiona przez opowiastki o magach i barbarzyńcach ze stereotypowego, bardzo howardowskiego uniwersum osadzonego w historii ludzkości na prakontynencie jeszcze przed czasami dinozaurów. Gdzie panteony wyznawanych bóstw opierają się na tzw. "Mitologii Cthulhu". Głównymi wadami tych historyjek jest ich wtórność i miałkość.
Pojawia się przy tym dodatkowy motyw, zaczerpnięty nieco chociażby z Haggarda ("Alan w krainie lodów" to się chyba nazywało); samo wprowadzenie do zbioru jest bardzo odtwórcze - prawie wszystkie opowiadania to niby pradawne teksty przetłumaczone przez przyjaciela narratora, który po zniknięciu w tajemniczych okolicznościach tegoż upublicznia je.
W kategorii parodii książka nie jest tragiczna, bo autor faktycznie potrafił zrobić sobie jaja z napuszonego światka Lovecrafta i jego bezkrytycznych nieraz naśladowców [np. odwrócona runa zdejmująca czar z innej runy brzmi tak: Ukpułg, ęis law! - a to tylko jeden przykład z wielu podobnych; imiona bohaterów to nie raz też majstersztyk], ale pod każdym innym względem jest naprawdę słabo.
Kuleje nie tylko warsztat autora, ale i tłumaczenie (kto wie, może tłumacz - niejaki Stefan Baranowski - zawinił znacznie bardziej od autora). Momentami tekst jest naprawdę "nieociosany", toporny, bez polotu, niespójny, prostacki wręcz. Trafiają się też prawdziwe "perełki", jak jedno zdanie zajmujące w tekście dziewięć linijek. Nawet mnie, arcymistrzowi zdań wielokrotnie złożonych i gubiących przy każdym kolejnym złożeniu jakikolwiek sens, coś takiego przytrafia się relatywnie rzadko: (...) Chociaż Zar-thule czuł wielki głód, chociaż był obolały i znużony nieustannym wpatrywaniem się w bezmiar oceanu, który rozciągał się za zwisającym ogonem smoka wieńczącego rufę jego statku, Czerwonego Ognia, patrząc zaczerwienionymi oczyma na czarną wyspę, powstrzymywał swych ludzi, każąc im stanąć na kotwicy na pełnym morzu i czekać, dopóki całkowicie nie zajdzie słońce, pogrążając się w Królestwie Cthona, który czeka w milczeniu, aby schwytać je w swą sieć. (...) Uffff. Wśród Straszliwych Epitetów określających np. tytułowego Cthulhu czy jakieś inne bezeceństwa i bezecne byty spoza czasu trafia się przymiotnik "okropny". Jak na mój gust, to trochę nie ta waga. Poza tym jestem prawie pewien że rzeczownik "lord" przy imieniu "Cthulhu" powinien zostać przetłumaczony na "bóg", "bóstwo", "bożyszcze", ew. niedokładnie na "bezbożny i popierdolony koszmar leżący poza granicami ludzkiego poznania" a niekoniecznie na "lord". Nie przetłumaczono nazwy własnej "Pnakotic Manuscripts", która funkcjonuje w formie spolszczonej.
Ogólnie rzecz biorąc, nie polecam.