poniedziałek, 23 listopada 2015

Upływający czas #53

Joseph Conrad Opowieści niepokojące oraz Młodość

czwarty i szósty tom dzieł zebranych. Przeczytane jakiś czas temu, jako że to zbiory opowiadań, zlały mi się w jedno.
Dobra literatura ma to do siebie, że niezależnie od tego, czy się zestarzała, a jeśli się zestarzała, to w jakim stopniu, i niezależnie od narracji w obrębie której porusza się autor, pozostaje dobrą literaturą. Jesteśmy w stanie wskazać taką literaturę palcem i powiedzieć hej, to jest dobra literatura, mimo tego, że czytając czasem zgrzytnie się zębami, ale trudno, takie były czasy. Joseph Conrad zazwyczaj mieści się w tak rozumianym przedziale dobrej literatury, przynajmniej jak dla mnie.
Pisanie o przeczytanych książkach po upływie około miesiąca po ich przeczytaniu pozwala na łatwe zweryfikowanie, ile z treści czytelnik właściwie zapamiętał. O ile z Młodości zapamiętałem wszystkie trzy opowiadania, to z Opowieści tylko dwa z pięciu.
I tak, Karain - wspomnienie to opowieść to plemiennym wodzu małej wyspy leżącej gdzieś hen, daleko; gdzieś tak daleko w czasie i w przestrzeni, że, z naszego punktu widzenia, niemalże w jakiejś odległej Nibylandii. Bohater tytułowy zmaga się z demonami przeszłości, zwłaszcza z jednym, z którym związana jest heroiczna opowieść o miłości, zdradzie i poświęceniu. Gdy umiera jego stary mentor-szaman, cywilizacja białego człowieka (o dziwo) przydaje się do czegokolwiek. Bardzo dobry tekst, dający do myślenia, opowieść o sile wiary.
Placówka postępu - dowód na to, że Conrad mimo wszystko nie hołubił bezmyślnie mocarstw kolonialnych, lecz potrafił im dopieprzyć bardzo efektownie, wyśmiewając zdegenerowaną biurokrację, poszukiwaczy przygód z nudów i przypadkowych, zgnuśniałych snobów nie rozumiejących realiów, w których się znaleźli. Tytuł oczywiście jest ironią, gorzką ironią. Podejrzewam, że Conradowi zapewne chodziło o coś innego - o to, że kolonizatorzy faktycznie powinni ten postęp szerzyć, zamiast na pierwszą linię frontu walki z Białymi Plamami Na Mapie wysyłać miernoty i karierowiczów, nie zmienia to jednak faktu, że gorzki morał wypływający z treści można różnie interpretować.
Idioci, Powrót, Laguna - bijcie zabijcie, nie pamiętam. A nie chcę za tym guglać (pewnie są np. na Wolnych Lekturach). Nie pamiętam - to znaczy, że nie było tam nic, co by na dłużej zapadło w pamięć.
Młodość zaś to przede wszystkim Jądro ciemności. Tekst kultowy, w pamięć zbiorową zapadł na tyle mocno, że zapłodnił popkulturę, ze słynnym Czasem apokalipsy na czele. Miałem okazję czytać go w lepszych tłumaczeniach. Z przykrością muszę stwierdzić, że któreś nowsze było dużo bardziej przejmujące, dużo lepiej oddziałujące na wyobraźnię i emocje czytelnika. Mamy tu niejako apoteozę kolonializmu, będącą jednocześnie krytyką chciwości białego człowieka i rozliczeniem z pięknymi deklaracjami skonfrontowanymi z rzeczywistością. Jest duszno, niepokojąco, Nieznane ma twarze członków obcych plemion, dzikich i okrutnych. Morał można zuniwersalizować - poniekąd każdy nosi w sobie swoje własne jądro ciemności, lub przynajmniej jego zalążek/drogę do niego.
Tytułowa Młodość otwierająca Młodość ma zupełnie inny wydźwięk - groteskowy. Absurdalna historyjka opowiada o pierwszym, katastrofalnym rejsie narratora, wspominającego dawne dzieje po latach, przy okazji kolejnego z niezliczonych rejsów.
U kresu sił to przejmująca, ba, całkiem wzruszająca historia o poświęceniu i miłości rodzicielskiej. Także o tym, jak samo życie potrafi zweryfikować plany i wpłynąć na marzenia. Przy okazji jest festiwal narzekania, że kiedyś to oceany były dziewicze, nie liczył się hajs, przyziemne interesiki, tylko przygoda, duma, odwaga, poświęcenie, itd., no wiecie, Wielkie Wartości (i gdzieś tam z tyłu np. kość słoniowa, ale to tylko przypadkiem).

Tanabe Gou Ogar i inne opowiadania (adaptacja opowiadań H.P.Lovecrafta)

Czy da się rysunkami oddać to, co Lovecraft oddał słowami? Po zapoznaniu się z mangą Gou da się odpowiedzieć twierdząco na to pytanie. Opisów rzecz jasna nie ma, zamiast tego mamy charakterystyczną dla lovecraftianskeigo weird fiction rekwizytornię, nawet jeśli przeniesioną w inne realia (otwierająca tomik Świątynia została przeniesiona w czasy IIWŚ, czego chyba tłumacz/wydawca nie zauważył; albo i sam autor uznał, że to w sumie nieistotne, nie mam porównania z oryginałem). Posępne lasy, ciemne zaułki, zapuszczone cmentarze, ruiny pradawnej, nieludzkiej cywilizacji... wszystko dość szczegółowe (poza sylwetkami - żyjących - postaci), dobra gra światła i cienia. W gruncie rzeczy można artyście wypomnieć jedno - siła oddziaływania tekstów Lovecrafta polegała i polega m.in. na tym, że nie wszystko było ukazane wprost. Że największe koszmary były w domyśle. Tu są ukazane wprost, nawet jeśli bez zbytniej szczegółowości. Przez co zarówno Ogar jak i Zapomniane miasto tracą od pewnego momentu wiele ze znanego też z oryginalnych opowiadań nastroju narastającego zagrożenia, stopniowo budowanego przez autora.
Nie jest to najlepsza manga jaką czytałem, nawet w kategorii horroru/weird, ale jak ktoś musi zapoznać się z czymkolwiek co chociaż leżało obok Lovecrafta (jak ja) bo inaczej się udusi, to ten ktoś powinien poczuć się całkiem usatysfakcjonowany.

Jeff VanderMeer Miasto szaleńców i świętych

Opasłe tomiszcze o którym bardzo trudno wyrobić sobie opinię - bo jest bardzo niespójne. Nie tylko pod względem swobodnego folgowania sobie zasadą decorum (w sumie spoko, przynajmniej od Szekspira jej truchło gnije), teksty humorystyczne, parodystyczne wręcz graniczą z mrocznymi wrzutami o sensie istnienia, życiu, itd., ale też pod względem formy. Mamy bowiem do czynienia nie ze zbiorem opowiadań, lecz zbiorem rozmaitych materiałów dotyczących miasta Ambergris. Nie są w tej cegle zawarte zwyczajne opowiadania, lecz też materiały naukowe, propagandowe, historyczne, kulturoznawcze (powiedzmy) ucharakteryzowane na autentyczne teksty rozmaitych autorów związanych z miastem. Do tego stopnia, że rozmaite teksty są wydrukowane inną czcionką, z ambergrisiańskimi stopkami, autor naśladował różne style (co tłumaczowi udało się nieźle). Mamy też zejście na poziom meta - pojawia się zapis przesłuchania z ambergrisiańskiego psychiatryka, gdzie trafia sam VanderMeer (aczkolwiek anonimowo) (jak się, cholera, właściwie pisze jego nazwisko). W przypadku opisów eksponatów muzealnych mamy nawet prawdziwe zdjęcia przedmiotów ucharakteryzowanych na ambergisiańskie/związane z historią miasta.
Pomysł - przedni. W sumie jest to jedno z bardziej rozpoznawalnych dzieł New Weird. Wykonanie - brawo za pomysł. Wizja świata ujmuje swoim rozmachem i skomplikowaniem, pomieszaniem weird z absurdem, z dodatkiem steampunka, zwykłego horroru, anty/utopii, itd. A mimo wszystko zabrakło mi tutaj jakiegoś nieuchwytnego, niesprecyzowanego czegoś, co pozwoliłoby mi spojrzeć na to w innej kategorii niż zbiór przypadkowych elementów spojonych wspólnym światem przedstawionym. Przez niektóre fragmenty, jak bibliografia fikcyjnej pracy Król Kałamarnic przebijałem się na siłę, byleby mieć je już za sobą. Vandermeer pisał lepsze i bardziej dające do myślenia rzeczy (chociażby trylogię Southern Reach by nie szukać za daleko), inni pisarze z tej samej szuflady też dają radę (Melville!), zaś to jest bardziej dla... no właśnie. Dla kogo właściwie?

Zdzisław Beksiński Opowiadania

Przeglądając recenzje w internetach wygląda na to, że jestem chyba jednym z niewielu odbiorców sztuki Beksińskiego, którzy jego próby literacki stawiają równie wysoko jak malarstwo i grafikę.
Jeśli zawsze chcieliście wiedzieć, jak architekt pisałby mroczne, zagmatwane, przypominające senny koszmar lub bad tripa, zapętlone opowiadania, często porzucone w trakcie tworzenia, rozpostarte tylko w ogólnych zarysach na sztywnych stelażach, to sięgnijcie koniecznie po tę pozycję.
Autor roztoczył przed czytelnikiem wizje absolutnie nieludzkie, obce, zimne; z precyzją socjopaty rzucał w czytelnika zapętlonymi, powtarzającymi się schematami wydarzeń, za każdym kolejnym obrotem wzbogaconych o dodatkowe szczegóły - paradoksalnie zaciemniające obraz, niż wyjaśniające cokolwiek.
Mamy tu zgrozę metafizyczną. Chłód bije z gwiazd, z ziemi, z panoptycznych konstrukcji istniejących lub nie, z każdej jednej sytuacji w które niczym pionki na szachownicy autor wrzucił swoich bohaterów. Od pozornie nieistotnych szczegółów potrafił przechodzić do wielowątkowych obrazów, za każdym razem rozpaczając, że pełne poznanie, dotarcie do istoty rzeczy, zrozumienie całego kontekstu tego, co się dziwi jest niemożliwe. W tych opowiadaniach nic nie jest takie, jakim wydaje się na początku. Mamy tu wykorzystanie dość często manifestujących się wśród tego typu prozy rekwizytów (manekiny, marionetki; odbicia lustrzane zaciemniające obraz odbijany, lub wręcz istniejące zamiast czy też poza nim jako takim; wynaturzona, odrealniona, labiryntowa przestrzeń; wątki świata jako gry, bycia odgrywanym, bycia ściśle kontrolowanym przez siły wymykające się zrozumieniu), jak i bardziej autorskie pomysły, wprowadzenie istoty bezsensu, beznadziei, bezformia do uporządkowanej, rozgrywającej się już sceny, której znaczenie zdaje się być nie tylko poza możliwością zrozumienia narratora, lecz czytelnika tym bardziej - pozostają tylko interpretacje.
Autor dał też swój upust niechęci do stechnicyzowanego świata, gadżetów zapośredniczających osobowe doświadczenie, porządkujących ludzkie życie, przenoszących na czas wolny nawyki stadne zaczerpnięte z czasu pracy. Mamy też wyśmianie patriotyczno-militarystycznej propagandy, kilka bardzo gorzkich tekstów w których powątpiewa sens umierania za jakiegoś buca w mundurze pod jakąś flagą.
Niezależnie od surowości zaprezentowanych tekstów, od tego, że są momentami bardzo trudne w odbiorze (raczej nie poczytacie jadąc tramwajem, tu trzeba skupić całą możliwą do skupienia w chwili czytania uwagę na czytanej treści), od tego, że często są to fragmenty, odpryski większej całości która nigdy nie powstała, jest to jak dla mnie ścisła czołówka nihilistycznej grozy, zapisu rozczarowania rzeczywistością jako taką, literackich obrazów strachu przed niemożnością dotarcia do istoty rzeczy, sensu kryjącego się za obrazami, za słowem (i zarazem fascynacji tą niemożnością). To nie jest fantastyka, to metafizyczny (i trochę epistemologiczny zarazem) horror.

czwartek, 19 listopada 2015

Upływający czas #52 (narzekanie na wszystko)

Narzekanie na decyzję World Fantasy Convention

Zazwyczaj tak jest, że ktoś chce dobrze, a wychodzi jak zwykle. Niepotrzebna awantura ze statuetkami World Fantasty Awards jest idealnym przykładem ilustrującym tezę.

Dla przypomnienia, chodziło o to, że ktoś przypomniał sobie, iż Lovecraftowi zdarzało się pisać dosyć toporne i obrzydliwe teksty o ludności czarnoskórej, nie anglosaskich imigrantach, itp. Uznano więc, że popiersie przedstawiającego wrażego rasistę (nawet jeśli był to wraży rasista przedstawiony w stylu jednego spośród jego okropieństw) nie powinno być przyznawane jako nagroda, szczególnie że poszczególni uhonorowani pisarze of colour zaczęli zgłaszać zastrzeżenia.

Sytuacja jest o tyle skomplikowana, że Lovecraft faktycznie był rasistą, nawet jeśli pod koniec życia złagodził swoje poglądy i przestał odwoływać się do nich we własnej twórczości. Ktoś bardzo wyczulony mógłby zasugerować, że lęk Samotnika z Providence przed biologiczną degradacją i cywilizacyjnym kolapsem miał podłoże rasistowskie, trzeba jednak mieć na uwadze szerszy kontekst - czasy w których autor żył, zajmowane przez niego miejsce na drabinie społecznej, poglądy które tam i wtedy były uznawane za zwyczajne. Zastane uwarunkowania nie są czymś, nad czym większość ludzi się zastanawia, szczególnie jeśli cały ich świat wygląda jak wygląda. Lovecraft był mądrym gościem, więc świat mu się trochę rozszerzył na przestrzeni lat. Raczej o tym należałoby pamiętać, niż o tym, że zdarzało mu się pisać bzdury w ciągu pierwszych lat pisarskiej aktywności.
Gdybyśmy chcieli prześwietlić wszystkich uznanych klasyków dowolnego poletka literatury czy sztuki jako takiej pod kątem zgodności ich poglądów z partykularnymi prawdami/pojęciami uznanymi za takowe prawdy tu i teraz, zostalibyśmy z niczym, z absolutnie poszatkowaną kulturą czy filozofią. To przykre, że sami autorzy jak i krytycy literaccy nie potrafią odróżnić twórczość od tworzącego (a i samą twórczość powstającą nie raz na przestrzeni wielu lat traktują jako monolit), i że pozwalają na krzywdzące spłycanie twórczości Lovecrafta do prymitywnego rasizmu, piętnują go za to, że myślał tak jak ogół społeczeństwa w jego czasach. Siła uwarunkowań której podlega każdy jest ogromna. Lovecraft nawet jako ateista i socjalista (tak się określił pod koniec życia, po przejściu przez okres strachu przed klasami społecznymi usytuowanymi niżej niż jego własna pozycja) pielęgnował sposób bycia statecznego, nowoangielskiego dżentelmena. Protestancki sposób myślenia o wspólnocie lokalnej pozostał w nim do końca, wiele razy w jego opowiadaniach przewija się motyw odludków i pustelników, odseparowanych osiedli lub pojedynczych domów zamieszkanych przez ludzi nie integrujących się z lokalną, porządną społecznością.
W obronie Lovecrafta stanął chyba główny obecnie popularyzator jego twórczości i jego biograf, Hindus Sunand Tryambak Joshi (znany lepiej po prostu jako S. T. Joshi). Joshi zawsze argumentował, że dla Lovecrafta głównym koszmarem był koszmar kosmicznej otchłani, obojętnego, obcego człowiekowi kosmosu, przekraczającego ludzką zdolność poznania. Cała reszta to elementy poboczne i wtórne wobec tej jednej myśli, powracającej w wielu formach, kształtach i aspektach. Joshi zareagował żywiołowo, jak napisał na swoim blogu, zwrócił swoje statuetki World Fantasty Award i wyraził nadzieję, że nigdy nie będzie do nagrody nominowany. Streszczenie poglądów Joshiego nt. Lovecrafta można znaleźć np. w tym wywiadzie, całkiem świeżym.
Wśród krytyków decyzji WFC jest też Caitlin R. Kiernan, inspirująca się Lovecraftem pisarka o mało prawicowych przekonaniach (sama o sobie na swoim koncie na Twitterze pisze humanist & atheist, liberal [w sensie amerykańskim], lesbian, environmentalist), autorka m. in. wydanej także i w Polsce Tonącej dziewczyny.

Swoją drogą, mimo moich znacznie bliższych lewicy niż dowolnie pojętej prawicy przekonań, sam bardzo lubię myśl takich filozofów jak Heidegger (swego czasu członek NSDAP), Nietzsche (jedna spośród nieskończenie wielu interpretacji jego myśli zainspirowała w jakiejś mierze nazizm), Oswald Spengler (w Zmierzchu Zachodu zawarł kilka bardzo interesujących koncepcji, niejako przywrócił światu koncepcję czasu kołowego, a tytułową myśl zawartą w książce można interpretować rozmaicie - również w zupełnie przeciwny autorowi sposób), czy Ernst Jünger, fascynująca postać, myśliciel zawsze kroczący własną drogą, autor m.in. szalenie inspirującej w kategoriach ogólnożyciowych książki Eumeswil, autor nadal z grubsza aktualnych rozważań o istocie techniki i jej wpływie na rolę i funkcjonowanie państwa. Bardzo lubię twórczość autorów takich jak momentami faktycznie już zramolały Joseph Conrad, w przypadku którego raz na jakiś czas zdarza mi się zazgrzytać zębami gdy pisze coś o ludożerstwie autochtonów takich czy innych lub inne pierdoły charakterystyczne dla dyskursu kolonialnego, czy jak np. Hanns Heinz Ewers, który oprócz opowiadań i powieści weird fiction ma na swoim koncie np. m.in. hagiografię wczesnego nazistowskiego męczennika Horsta Wessela (podobnie jak Jünger, tyle że z innych powodów, niedługo potem poróżnił się z nazistami i wylądował na cenzurowanym).


Narzekanie na wynik wyborów

OK, są plusy - pewien dziad w muszce wylądował pod progiem, a konglomerat Kukiz '15 to zjawisko sezonowe, taki prawicowy odpowiednik Twojego Ruchu (aż przykro się robi, że całkiem porządni ludzie jak Kornel Morawiecki marnują się w tym czymś). SLD także wylądowało pod progiem - niechże te konserwatywne sieroty po PRL-owskim aparacie biurokratycznym, wrzód na scenie politycznej, fani podatku liniowego, ludzie odpowiedzialni za amerykańskie obozy koncentracyjne w Polsce, ratyfikację konkordatu, eksmisje na bruk w końcu poniosą raz a dobrze polityczną śmierć. Szkoda trochę ich przybudówek - najbardziej PPSu - ale i tak nikt od nich by się nie dostał. Nie płaczę też po Zielonych - sam jestem co prawda w dużej części zielony, ale z drugiej strony nie mam nic przeciwko energii atomowej, GMO jako takiemu czy innym przejawom rozwoju technologicznego - ingerencja w genom człowieka też jest spoko jak dla mnie, do tworzenia na poziomie komórkowym hybryd ludzko-zwierzęcych również nic nie mam; oczywiście jestem za in vitro, aborcją, eutanazją i cyborgizacją człowieka. Zawsze niepokoili mnie też antyszczepionkowi wariaci orbitujący wokół Zielonych (kilkoro takich psycholi było też u Kukiza).
Razem załapało się na subwencję. Nie spieprzcie tego. Nawet dobrze, że nie weszli do sejmu już w tym roku - bez doświadczenia parlamentarnego bardzo szybko zdegenerowaliby się w nieznanym środowisku. A tak to jest trochę czasu na edukację i przygotowanie odpowiednich kadr. Pojawiające się głosy, że głosy na Razem odebrały głosy ZLewowi upraszczają sprawę - wbrew pozorom elektoraty tych partii nie pokrywają się. Ja sam w życiu nie zagłosowałbym na cokolwiek z SLD w składzie, takich jak ja było bardzo wielu. Widziałem w mediach społecznościowych narzekanie wyborców i członków ZLewu, że Razem to plugawe lewactwo, więc wśród tego elektoratu popularność nowo powstałej partii raczej jest niewielka. W Polsce mamy skrajnie złe warunki do rozwoju jakiejkolwiek lewicy - w dyskursie pojawiają się hasła jeszcze kilka lat temu uznawane wprost za neonazistowskie - tym bardziej więc cieszy szansa na rozwój normalnej lewicy (która w jakimkolwiek normalnym kraju byłaby ciut na lewo od centrum - u nas jest powszechnie utożsamiana ze stalinizmem, GUłagami, strzałami w tył głowy, sadzeniem brzóz pod Smoleńskiem; przy okazji okazało się również, że mało kto ogarnia jak działa progresja podatkowa).
Sejm poprzedniej kadencji był zdominowany przez złodziei - sejm tej kadencji jest zdominowany przez ludzi sfrustrowanych, znerwicowanych, mających rozmaite problemy ze sobą i światem. To przykre, że złodzieje pilnują psycholi, by się nie rozzuchwalili, a psychole pilnują złodziei, by nie nakradli za dużo - cóż, jaki kraj, takie checks and balances.
Dlaczego obecny rząd to katastrofa - zapisano już wystarczająco wiele stron na ten temat, każdy kolejny dzień dostarcza nowych przykładów, nie chcę się powtarzać ani niepotrzebnie denerwować czymś, na co nie mam wpływu. Od przyszłości staram się oczekiwać jedynie immanentyzacji eschatonu i tysiącletniego królestwa Antychrysta na ziemi.


Narzekanie tak po prostu, na świat, religię i politykę

W gruncie rzeczy do moich około-lewicowych przekonań dotarłem na przestrzeni lat z zupełnie innego kierunku, na zasadzie postępującej negacji tego wszystkiego co wcześniej uważałem za słuszne. Zawsze rozwijałem swoje poglądy w oderwaniu od konkretnych środowisk reprezentujących zbliżone punkty widzenia, nigdy nie potrafiłem odnaleźć się w dowolnej grupie okopanej na danym stanowisku. Nic tak nie ogranicza jak przynależność gdzieś i konieczność podzielania (przynajmniej werbalnego) ogółu poglądów za jakimi opowiada się grupa jako taka. Przynależność gdziekolwiek bywa o tyle inspirująca, że posiadanie własnych poglądów to ciągle trwający proces, rozwijający się w zależności od naszych reakcji na poglądy innych. Nie ma jednej prawdy, wszytko podlega ciągłej falsyfikacji, a wszystkie nienaruszalne wartości to martwe pojęcia, poddawane ciągłemu redefiniowaniu na przestrzeni lat. Jedyne co jest ponadczasowe i niezmienne, to głupota.
Pod tymi wszystkimi Bogami, Honorami, Ojczyznami czai się tylko rozpaczliwy strach przed nieprzyjaznym światem, maskowany za pomocą tych pojęć. Jest to tylko i wyłącznie próba nadania sensu ogólnej beznadziei, ukonstytuowania samego siebie w pewnych szerszych ramach, podniesienie się na duchu i uratowanie resztek własnej wartości. Dla mnie jest to coś zupełnie niepotrzebne i szkodliwe. Stoję na stanowisku że znacznie lepiej sprawdziłoby się masowe odrzucenie tych złudzeń i spojrzenie w otchłań czającą się w głębi każdego abstrakcyjnego pojęcia i wyobrażonej wspólnoty. Jestem za odrzuceniem wszelkich religii i podziałów kulturowych, bo i tak kiedyś wszyscy umrzemy a za kolejne 100 lat nikt nie będzie o nas pamiętał, nie ma po co się rozdrabniać na coś, co wobec nas jest zewnętrzne. Narody rodzą się i umierają, świat zawsze był tyglem ras, religii, kultur, wczorajsze imperia pojutrze zostaną wymazane przez czas z ludzkiej pamięci, wczorajsi bogowie pojutrze stają się zakurzonymi eksponatami muzealnymi a groza egzystencji uwolnionej spod bagażu uwarunkowań, gdy nie się jej jak zracjonalizować lub zakryć czymś, zawsze pozostaje taka sama dla każdego, niezależnie od rasy, religii, przynależności do kręgu kulturowego.

Z drugiej strony mam dystans też do lewicy jako takiej - moje poparcie dla Razem nie oznacza, że z wszystkim co reprezentują się zgadzam, po prostu uważam, że dobrze by było, żeby równowaga w dyskursie została przywrócona, żeby chociaż nieco zwolnić na kursie kolizyjnym, a oni na chwilę obecną nadają się do tego najlepiej i mają największe szanse na rozwinięcie się.
Niezależnie od tego, że bardzo sobie cenię Marksa (Zandberg z Razem miał spoko koszulkę kiedyś), a i u Trockiego w Zdradzonej rewolucji padło wiele celnych spostrzeżeń (np. to nie polska prawica jako pierwsza przewidziała, że warstwa biurokratyczna zarządzająca środkami produkcji stanie się po upadku niewydolnego systemu nowymi kapitalistami), podobnie jak u zachodnich kontynuatorów nurtu, najbardziej moje poglądy opisuje obecnie fragment z Thomasa Ligottiego, z niedostępnego już w internecie wywiadu, w którym stwierdził on: These days I don’t mind being called a nihilist, because what people usually mean by this word is someone who is anti-life, and that definition fits me just fine, at least in principle. In practical terms, I have all  kinds of values that are not in accord with nihilism. For example, I politically self-identify as a socialist. I want everyone to be as comfortable as they can be while they’re waiting to die. Unfortunately, the major part of Western civilization consists of capitalists, whom I regard as unadulterated savages. As long as we have to live in this world, what could be more sensible than to want yourself and others to suffer as little as possible? This will never happen because too many people are unadulterated savages. They’re brutal and inhuman. To, że taki wywiad miał miejsce, można sprawdzić tutaj. Jakby ktoś chciał całość, służę zachowaną w .doc zawartością.
W gruncie rzeczy nie zgadzam się z przyjętymi przez niego definicjami - sam określam się jako nihilista, ale dla mnie jest to stanowisko normatywne uznające brak treści za pustymi pojęciami/obrazami (skrzyżujcie Stirnera z Baudrillardem), niemożność pełnego poznania przy jednoczesnym dążeniu do niego, materializm, relatywizm sprowadzający się nie tyle do uznania wszystkich kultur, religii, zwyczajów, itd., za równe i równie fajne, lecz sprowadzający się do uznania wszystkich religii, zwyczajów, tradycji, dorobków kulturowych takich czy innych kręgów za zupełny bezsens, niepotrzebny balans obarczony setką i jednym tabu, tworzący napięcia między kulturą a naturą, umiejscawiający nas określonym w kontekście historycznym, kulturowym, itd. gdy tymczasem każdy taki kontekst jest równie istotny co kręgi rozchodzące się po powierzchni zamulonej kałuży. Subiektywizm prowadzi do indywidualizmu, ale zakładając, że jednostkowość jest urojeniem, bo pod uwarunkowaniami nie ma w nas niczego poza chaosem nieświadomości i mniej lub bardziej wypartymi instynktami, nie ma w nas żadnych treści pochodzących autorsko od nas samych, ani jednej naszej własnej myśli (wliczając w to słowa, które właśnie piszę) to jedynym rozwiązaniem jest kolektywizm ukierunkowany na tworzenie nowych uwarunkowań, nowych relacji społecznych wywołujących określone reakcje we wchodzących w jego skład indywiduach. A skąd indywidua mają dojść do subiektywnych objawień otchłani tkwiącej w samej istocie naszego świata? Cóż, to świetne pytanie. Niezależnie od tego, jaka jest odpowiedź na nie (doświadczenia transgresywne, odpowiednia edukacja, zbiorowy trans, zaburzenia psychiczne i emocjonalne, obozy reedukacyjne, itd.), z całą pewnością mogę stwierdzić, że absolutną katastrofą jest masowe utożsamienie kłącza uwarunkowań ze swoją własną istotą.
A i życie to ja w sumie lubię. Czasem to trochę masochistyczna przyjemność, ale skoro już jestem tu i teraz, to chcę mieć z niego co mogę. Być może po lekturze Spisku przeciwko ludzkiej rasie zniuansuje to podejście. Antyludzki pesymizm jest jednak mi obcy. To pesymizm ezoteryczny, mój jest egzoteryczny. Powolne, heroiczne stawanie się rozczarowanym, zgorzkniałym cynikiem jest fascynującym doświadczeniem.


Tzw. Państwo Islamskie dzięki ostatnim zamachom terrorystycznym w Paryżu zrealizowało swój cel - w zadupiastych państewkach półperyferyjnych, rynkach zbytu dla wielkich korporacji i zagłębiach taniej siły roboczej, praktycznie pozbawionych własnej nauki i w pełni podporządkowanych swojej roli w ramach współczesnej formy systemu kapitalistycznego (np. w Polsce) gwałtownie wzrosły nastroje antyimigranckie (może nawet nie tyle wzrosły, co utrwaliły się) - przez co wspólne rozwiązanie problemu na szczeblu europejskim najprawdopodobniej nie będzie już możliwe (załóżmy optymistycznie, że wcześniej mimo wszystko byłoby, a w każdym razie byłoby bardziej prawdopodobne). Niezależnie od tego, czy ostatecznie przyjmiemy uchodźców, czy nie (zresztą, w tym naszym siermiężnym bogoojczyźnianym call-center-syfie i tak mało który uchodźca chciałby zostać, a i całkiem sporo tubylców już wyjechało lub ma wyjazd w planach; czasem sam się nad tym zastanawiam, ale wszędzie gdzie wydaje mi się że jest spoko jest cholernie duża Polonia), czy cała Europa wzmocni wewnętrzne granice, i tak jak zawsze najbardziej dostaną po dupach zwykli, szarzy ludzie. Jakakolwiek decyzja w sprawie nie zostałaby podjęta, jak zwykle najbardziej odczują jej skutki niewinni. Poza tym jest zupełnie oczywiste, że zamachowcy idący na zmarnowanie i na rozpirz brali ze sobą swoje paszporty, które dziwnym trafem przetrwały cały ten rozpirz nienaruszone. Jak w ogóle można w to wątpić.

Tymczasem mamy naszych własnych fundamentalistów. Chciałbym móc zachować metahistoryczny dystans do bieżącej polityki, olać ją, skupić się na czymś interesującym i rozwijającym, ale niestety nie mogę, bo lada chwila ta polityka może wejść z butami we wszystko, co dla mnie jest właściwe i (subiektywnie) słuszne. Wobec sympatyków i członków umundurowanych kanap na prawo od PiSu odczuwam niechęć na poziomie fizjologicznym, coś jak bohater Lovecrafta na widok mieszkańców Innsmouth. Przeglądając zdjęcia z tegorocznego marszu niepodległości skojarzenia z tolkienowskimi orkami narzucały się same. Lub z hordami Nadleśniczego z Na marmurowych skałach Jüngera, plugawiącymi uczucia patriotyczne i poczucie narodowej wspólnoty (tzn. akurat jedno i drugie jest mi obojętne, ale gdyby nie było obojętne, to tak bym to odczuwał, jaki degenerację i spustoszenie). Mamy do czynienia z barbarzyńcami kultywującymi prymitywny kult siły, uznających ślepą przemoc za świetny sposób rozwiązywania politycznych sporów. Najlepiej w paru chłopa oklepać kogoś przypadkowego, z pewnością rozwiąże to wszystkie problemy z którymi ten kraj się boryka.
Poniekąd jest mi ich wszystkich trochę szkoda, brak perspektyw popchnął ich w takie a nie inne poglądy, jeśli jednak ktoś chce wpieprzyć się z butami w moją niewiarę i relatywizm, nie ma na to mojej zgody, niezależnie od tego, jakie są i skąd się wzięły jego motywacje, niezależnie od tego jak bardzo przesrane miał w życiu. Mój brak prawdy jest dla mnie partykularną prawdą.
Mój brak wyrozumiałości wobec pewnych zwyczajów różnych grup etnicznych (np. Romów) i religijnych (np. muzułmanów, wyznawców Judaizmu, katolików) uznanych subiektywnie przeze mnie jako szkodliwe dla nich samych i postronnych jest, rzecz jasna, mało lewicowy, ale jakoś niespecjalnie się tym przejmuję. Niech już powstanie w końcu ten cholerny rząd światowy i rozpocznie ogólnoplanetarny plan laicyzacji, zniesienia tradycji, ujednolicenia obyczajów, itd.

poniedziałek, 16 listopada 2015

"Marzenie spowite smogiem" w "Histerii"

W listopadowej Histerii (numer XI) ukazało się moje opowiadanie o wszystko mówiącym tytule Marzenie spowite smogiem. Zin jest do ściągnięcia (rzecz jasna za darmo) stąd.

Marzenie to zapis postępującego rozczarowania pewnym miastem, zarówno miastem jako takim jak i panującą w nim atmosferą (dowolnie rozumianą). Trochę na doczepkę jest to również zapis postępującego rozczarowania tak po prostu, światem, społeczeństwem, tyranią abstrakcyjnych pojęć.
Stylistycznie najbliżej temu do współczesnego weird, ale nie będę się kłócił jeśli ktoś podda to zaszufladkowanie w wątpliwość.
Samo opowiadanie ma z dwa lata, pierwotna wersja miała trafić do pewnej antologii, ale ostatecznie nie trafiła. Od wersji opublikowanej tutaj różniła się tym, że było w niej wylane na pewne miasto o kilka stron jadu więcej. Jeśli dorobię się kiedyś jakiegoś zbioru opowiadań Karol Zdechlik: The Early Years, to na pewno znajdzie się w nim przegadana, przeintelektualizowana i przytłaczająca nagromadzeniem opisów pierwotna wersja.

sobota, 7 listopada 2015

"Sezon Grzewczy"

Sny, lęki i zwłoki znalezione pod osiedlowym sklepem to bardzo mocno bijące źródła inspiracji. Monopolizacji niedobrych literek przez moją skromną osobę ciąg dalszy, krótki tekst przeczytać możecie tutaj.