Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Diaboły rogate: książka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Diaboły rogate: książka. Pokaż wszystkie posty

środa, 13 maja 2015

Aleister Crowley "The Drug and Other Stories"

Wordsworth Editions Limited, 2010. Miękka oprawa, niezbyt dobrej jakości papier - za to mający intensywny zapach. Seria Tales of Mystery & The Supernatural.
Bestia vel Słoneczko to postać, której nie trzeba przedstawiać. Jeden z najwybitniejszych okultystów zachodniej tradycji ezoterycznej, autor sztuk teatralnych, poezji i prozy, filozof, gość bez którego współczesny okultyzm czy popkultura nie istniałyby takie, jakimi je znamy. Mało kto wie, że pisał także opowiadania, które bez cienia wątpliwości możemy zaliczyć do weird. Większość z nich przez lata nie była nigdzie publikowana, niektóre z tych utworów ukazały się pierwszy i ostatni raz w niszowych pismach ezoterycznych około stu lat temu.
Książka ma ponad 600 stron zapisanych czcionką mniejszą niż w przeciętnej książce, zgromadzono na jej kartach czterdzieści dziewięć opowiadań, od szortów po mikropowieści. Wstęp napisał sam David Tibet, artysta znany głownie z projektu muzycznego Current 93.
Gdyby te opowiadania były szerzej znane w czasach w których powstały, wymienialibyśmy Crowleya dziś na równi z Machenem (którego twórczość znał i cenił) czy Lovecraftem jako jednego z klasyków gatunku. Sięgał do własnych przemyśleń i koncepcji - spora część opowiadań to ezoteryczne przypowieści ściśle związane z Thelemą lub chociaż silnie na niej oparte. Duszna atmosfera fin de siecle miesza się z ironicznym (momentami cynicznym) poczuciem humoru autora. Zdegenerowana arystokracja walczy o swoje w nowych czasach, stare wartości odchodzą w cień.  Żarty sytuacyjne lub nawiązania do ważnych wydarzeń politycznych i społecznych czasów w których pisał niestety w większości są już niezrozumiałe dla kogoś, kto nie zna ich kontekstu - za to piętnowanie obłudy, materialistycznego podejścia do życia i powszechnej dulszczyzny się nie zestarzało. Dają o sobie też znać zainteresowania filozoficzne autora - poza Thelemą przez karty książki przewija się ogromna ilość nawiązań do myśli Nietzschego czy Schopenhauera. Spośród opowiadań wyróżniają się tytułowe The Drug, zawierające jeden z pierwszych zapisów doświadczenia psychedelicznego, przewrotna, cyniczna antyutopia Atlantis, The Testament of Magdalen Blair, będące ukłonem w stronę Poego, Cancer?, czyli przesiąknięta czarnym humorem opowieść o paranoiku, The Wake World, kompletnie niezrozumiałe dla profanów, The Stone of the Philosophers, pełna poezji alegoryczna, hermetyczna opowieść o poszukiwaniu boskości, przedstawiona w formie dialogu kilku postaci (kończąca się słowami But the Socialist had hanged himself in his own red necktie. He had seen God, and died), The Mysterious Malady, napisane w formie dziennika chorobliwie zazdrosnego męża (kolejny bohater z zaburzeniami psychicznymi), satyra polityczna The Vampire of Vespuccia, postępowy short The Argument that Took the Wrong Turning, przeciwko prohibicji...
Prawdziwą perełką jest króciutkie opowiadanie The Woodcutter, opowiadające od drwalu, który spotyka pewnego dnia w lesie thelemicznego myśliciela (być może samego autora). Rozmawiają o sensie istnienia (Rise up, man! (the peroration) Be not slothful, be ambitious! Be statesman, artist, divine, strategist, inventor; nay, theif or murderer, if you will! But do not be content to chop wood! - słyszy od niego poczciwy drwal). Główny bohater tak bardzo bierze sobie te słowa do siebie, że gdy do jego chaty trafia przypadkiem zabłąkana arystokratka (Honourable Diana Villiers-Jernyngham-Ketteringham), ten morduje ją swoją siekierą.
Myśl autora bywa obecnie wielokrotnie re- i nad interpretowana. Łączy się go z jakimiś odmianami libertarianizmu (w końcu Do what thou wilt). Tymczasem z jego twórczości wyraźnie wyłaniają się jego elitarystyczne poglądy. W gruncie rzeczy był konserwatystą (nawet jeśli antychrześcijańskim), skłaniał się do rozwiązań przywodzących na myśl korporacjonizm. Przed magyią chaosu okultyzm zawsze był dla wybranych, sam autor zajmował też określoną pozycję w drabinie społecznej, do tego czasy były takie a nie inne, więc nie ma się czemu dziwić.
Mimo wielkiej wartości (nie tylko literackiej - część z nich jest dosyć średnia, powiedzmy sobie szczerze - jak i poznawczej) zebranych opowiadań, czytałem tę książkę z przerwami przez kilka lat. Styl Crowleya jest dosyć specyficzny. Moja znajomość języka angielskiego nie raz była wystawiona na próbę. Przeważająca część opowiadań jest o perypetiach rozmaitych (częstokroć przerysowanych) arystokratów bądź gentlemanów i wypindrzonych dam, po kolejnym takim utworze z rzędu wszystkie zaczęły zlewać mi się w jedno, musiałem więc przerywać lekturę.
Tak czy siak, zarówno dla fanów autora jak i dla fanów weird fiction/inteligentnej, mrocznej fantastyki z drugim dnem, pozycja ta jest obowiązkowa do przeczytania. Czasem się trafia w polskich księgarniach internetowych.

środa, 6 maja 2015

R. Andrew Chesnut "Santa Muerte. Święta Śmierć"

Okultura, 2015


No! W końcu dorwałem tę pozycję. I nieco się rozczarowałem. Ale po kolei.
Autor przyjmuje dosyć osobisty stosunek do omawianego zagadnienia, stawia się nie tylko w roli obserwatora pragnącego oddać bohaterce tytułowej sprawiedliwość (ze względu na dosyć jednostronne jej przedstawianie w mainstreamie i nagonce rozpętanej przez meksykańskie władze i kościół katolicki), lecz poniekąd też sympatyka. Przy pisaniu tej książki zetknął się z głównym i palącym problemem dotykającym każdego, kto styka się z tematem i chce przeprowadzić rzetelne badania - tak na prawdę kult jest jeszcze daleki od ujednolicenia i kodyfikacji, ma dosyć ubogą warstwę teoretyczną, rozwija się głównie w środowiskach nie przykładających wagi do tworzenia kompletnych i spójnych teologii, na dodatek przez lata wiara ta była zwalczana i trwała w podziemiu - co ma swoje przełożenie na ilość dostępnej fachowej literatury na ten temat.
Z racji na tak oczywiste braki autor oparł się więc na wywiadach z wyznawcami i mniej lub bardziej samozwańczymi duchowymi liderami tej burzliwie rozkwitającej nowej a jednak bardzo starej religii a także na źródłach internetowych. Wspomina, że rozmawiał z ogromną ilością wiernych (w tym z wyznawcami wśród swoich bliskich), tymczasem wspomina w książce tylko o paru z nich, do tego o kilku kilkukrotnie. Jasne, z pewnością od szeregowych wiernych uzyskał z grubsza te same odpowiedzi i absolutnie nie zachodziła potrzeba ich dokładniejszego wypunktowania, jednak uczucie niedosytu pozostaje.
Również w związku z tym autor pewne poboczne kwestie potraktował po macoszemu. Ja akurat mam jakiekolwiek pojęcie o kulturze meksykańskiej oraz meksykańskiej religijności, a także orientuję się w tematyce eklektycznych kultów indiańsko-chrześcijańsko-afrykańskich w stylu chociażby Santerii, które są stałym elementem duchowego pejzażu Ameryki Środkowej i Południowej. Spora część czytelników zapewne też, w końcu to książka Okultury, jednak dla laika za dużo pojęć będzie niezrozumiałych, cały kontekst kultury meksykańskiej i poplątanej historii całego regionu będzie dla niego jeszcze bardziej niezrozumiały, a bez znajomości uwarunkowań które wypłynęły na taki a nie inny kształt religii nie da się zrozumieć danej religii jako takiej. Rodzi się tu inny kłopot - przy uwzględnieniu wszystkich możliwych backgroundów kompletne dzieło mogłoby mieć i z 1500 stron a i tak jakieś kwestie nie zostałyby w nim poruszone.
Meksyk jeszcze w czasach gdy był Tenochtitlanem miał fioła na punkcie śmierci. Z gruntu pogańskie wyobrażenie przetrwało wieki, z czasem wsiąkło w ludowy katolicyzm, czasem - podobnie zresztą jak i polski ludowy katolicyzm - katolicki w gruncie rzeczy tylko z nazwy. Oprócz Świętej Śmierci wśród tzw. ludowych świętych nijak nie uznanych przez kościół jako instytucję jest też np. ten miły pan. Na zasadzie dosyć odległej analogii, kult Santa Muerte w takim ujęciu to trochę jakby u nas ktoś składał na domowych ołtarzach ofiary Janowi Pawłowi II i prosił go o najróżniejsze rzeczy - od pognębienia swoich wrogów przez prośby sprowadzenie do domu niewiernych kochanków aż po łaskawe wyrok dla prawilnych ziomków z dzielni. Ok, zły przykład - bo u nas w naszym ludowym katolicyzmie właśnie tak kult Papieża-Polaka wygląda.A zresztą, nie ważne, wróćmy do tematu.
Kult Świętej Śmierci wyszedł z podziemia w ciągu ostatnich lat i przeżywa ogromny boom w skali całego kraju, jest też elementem tradycji łączącej Meksykanów na emigracji - wraz z nimi rozprzestrzenia się też po Stanach Zjednoczonych, docierając w bardzo odległe rejony ziemskiego imperium Reptilian. Z racji na wielonurtowość i niedookreślenie religii spora część wyznawców łączy go z katolicyzmem, inni z plemiennym szamanizmem lub lokalną wiarą rodzimą - wszystkie te podejścia rzecz jasna przeplatają się płynnie, dochodzą jeszcze wpływy chociażby Santerii lub jej podobnych eklektycznych religii. Wśród głównych najbardziej zinstytucjonalizowanych ośrodków kultu jest zarówno zarejestrowana religia byłego księdza - tradycjonalisty katolickiego jak i ośrodek założony dość spontanicznie na prywatnej posesji kobiety, której syn dzięki wstawiennictwu Ponurej Żniwiarki wyszedł z więzienia.
Kult najsilniej rozprzestrzenia się w środowiskach biednych i wykluczonych - czasem przez względu na błędy strukturalne systemu, czasem ze względu na takie a nie inne życiowe wybory, czasem przez spot jednego i drugiego (baroni narkotykowi trzęsący większością kraju są dla pozbawionej perspektyw młodzieży wzorami do naśladowania), śmierć jest równa dla wszystkich, jej prerogatywy czasem dorównują boskim, czasem je przewyższają, poza tym jest mocno antropomorfizowana (jak większość świętych katolickich w ludowym katolicyzmie, co jest echami dawnego pogaństwa), bliska ludziom i rozumiejąca ich potrzeby.
Obrządki ku czci Świętej Śmierci łączą wpływy katolickie i wszelkie inne (nie chcę po raz kolejny przepisywać tego samego). Mamy więc poświęcone świece, obrządki z udziałem dymu tytoniowego, składanie w ofierze pokarmów i alkoholu, kwiatów, wody. Bardzo pogańskie w swojej naturze (budzące też skojarzenia z licznymi praktykami magicznymi) - jest ofiara, w zamian za nią bóstwo spełnia prośby. Do tego dokłada się np. zaczerpniętą z katolicyzmu modlitwę różańcową. Autor moim zdaniem zbyt po macoszemu potraktował same obrządki, opisując tylko niektóre.
Cała książka podzielona jest na rozdziały nazwane kolorami najpopularniejszych świec zapalanych ku czci Santa Muerte. Oprócz opisów niezwykle rozległych kompetencji świętej każdy rozdział wzbogacony jest o tło społeczne i próbę ustalenia, skąd dane prerogatywy właściwie się wzięły. Wbrew imieniu, Święta Śmierć poza nękaniem wrogów swoich wyznawców m.in. leczy z chorób, przynosi bogactwo, przywraca na łono rodziny niewiernych mężów; wyznają ją zarówno ludzie z marginesu i środowisk przestępczych jak i wojskowi, policjanci, członkowie aparatu sądowniczego. Kult Santa Muerte jest najszybciej rozwijającą się religią w Meksyku.
Nie sposób odmówić autorowi tego, że na tyle wyczerpał temat, na ile mógł. Jako jeden z pierwszych wprowadził Świętą Śmierć do dyskursu akademickiego. Ze względu na rozległość tematu nie sposób nie odnieść wrażenia, że niektóre wątki poboczne autor mógł przedstawić szerzej. Mnie zasmuciło jeszcze to, że w książce ani razu nie pada słowo hierofania ani teofania, ale to nie jest żaden argument przeciwko tej książce tylko moje dziwactwo.
Odnośnie tłumaczenia, zastanawiam się nad jedną rzeczą. Wśród meksykańskich ludowych świętych autor wymienia też "Świętego Judasza". Najprawdopodobniej chodzi o świętego Judę Tadeusza, w katolicyzmie patrona m.in. spraw beznadziejnych. Jego kult odbiegający od wykładni oficjeli kościelnych i przyjętej tradycji pojawiał się spontanicznie i w Polsce - kiedyś po kościołach leżały nie klepnięte przez wierchuszkę litanie do niego - warunkiem spełnienia się takiej modlitwy było m.in. wydrukowanie jej treści w określonej ilości egzemplarzy i zostawienie ich w kościele, w ławkach. Zastanawiam się, czy w oryginale był Saint Jude czy Saint Judas, czy jeszcze jakoś inaczej. Tłumaczenia jego imienia na Judasz raczej się nie spotyka, zapewne ze względu na oczywiste skojarzenia z innym Judaszem. Być może więc warto by inaczej przetłumaczyć to imię, w zależności rzecz jasna od tego, jak brzmiało w oryginale. Ogólnie Okultura mogłaby lepiej przykładać się do tłumaczeń fragmentów związanych z chrześcijaństwem - chociaż nie jest to ten sam kaliber hipotetycznej wpadki co "Wschodni Kościół Ortodoksyjny" (zamiast takiej czy innej Cerkwi Prawosławnej) w Czerwonej Bogini.
Być może w przyszłości powstaną lepsze pozycje o religii Santa Muerte, na chwilę obecną ta pozycja jest jednak jedną z lepszych, jeśli w ogóle są jakieś inne chociaż zahaczające o poziom literatury naukowej.

Jako uzupełnienie tematyki tej książki ogarnąłem sobie grimuar Liber Falxifer. Ta współczesna księga czarów poświęcona jest bytowi znanemu m.in. pod imieniem Senor La Muerte - jest to męski odpowiednik Santa Muerte rozpowszechniony w Ameryce Południowej, np. w Argentynie. Pierwsza część księgi zawiera pewne ogólne wprowadzenie, gdzie łopatologicznie rozróżnia się kult publiczny (czyli z grubsza to, co czym swoją książkę napisał Chesnut) od prywatnego.
Tu już nie ma różnokolorowych świec Jeśli ktoś ewokując demony i rozkazując im zaznacza przy tym, żeby nikt postronny ani żadna żywa istota nie ucierpiała przy spełnianiu żądań maga, nie powinien sięgać po LF. Spora część opisanych rytuałów wymaga użycia części ludzkich zwłok lub przynajmniej cmentarnych utensyliów, do tego mamy tu jeszcze składanie ofiar ze zwierząt. Sam Władca Cmentarza jest w tej tradycji utożsamiony z Kainem (Qayin). W drugiej części grimuara - Liber Falxifer II autor wprowadza jeszcze siostrę Kaina, Qalmanę. Wg. części źródeł żydowskich Kain wraz z siostrą to pierwsze dzieci Adama i Ewy, Abel i jego siostra byli następni. Tradycja w której sytuują się powyżej pokrótce przedstawione grimuary (rodzaj mieszaniny gnostycyzmu z satanizmem zwanej przez anglosasów mianem Anti-Cosmic Satanism; jak ktoś słucha black/death metalu to nieświadomie mógł się zetknąć z tym zjawiskiem) łączy pierwsze rodzeństwo z Szatanem który pod postacią węża posiadł Ewę. Pozwolę sobie zacytować odpowiedni fragment, z którego zapewne niczego nie zrozumiecie, niewtajemniczony plebsie, gliniane bękarty Demiurga: Eve Loved the Serpent for the gift it had bestowed upon her and the Serpent injected its Black Light into her womb. Thus the male spiritual essence of Satan-Samael and female spiritual essence of Taninsam-Lilith impregnated Eve with the Acosmic Seed-Fire. Ok, zawsze jest to jakaś podbudowa ezoteryczna dla współczesnego kultu śmierci - do mnie jednak nie przemawia.
Mój kumpel słowiański rodzimowierca/szaman poddał też w wątpliwość, jakoby Nicotiana Tabacum wspomniana w pierwszej części grimuaru była demonem - nie dość, że to gatunek sztuczny, to na dodatek Nicotina Rustica jest zwyczajnym duchem. Ufam jego kompetencjom.
Co ciekawe, twierdzenie jakoby Szatan miał posiąść Ewę podnoszą też zwolennicy tzw. Christian Identity, czyli obrzydliwego, rasistowskiego sekciarstwa z USA, sięgającego w swojej historii do brytyjskich izraelitów i teorii o zaginionych plemionach Izraela. Ich zdaniem - uogólniając - Kain był pierwszym złowrogim, domyślnie "anty-białym" Żydem, biblijnymi żydami są tak naprawdę "aryjczycy", itd.
Ale to wszystko to już inne historie.

sobota, 21 września 2013

Peter Grey "Czerwona Bogini"

~~ Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że poniższy tekst dotyczy książki o dosyć kontrowersyjnej - jak na nasz polski dyskurs hegemoniczny - tematyce i sam też porusza budzące kontrowersje tematy. Osoby wrażliwe na tle religijnym proszone są o nie czytanie tego, co jest tu poniżej. ~~

No, w końcu dostałem w swoje ręce "Czerwoną Boginię".
Niestety nie mam na myśli jej awatara (awatary?) odzianej w czerwony lateks, ale co się odwlecze, to nie uciecze, jak to mawiają.
Zacznę od oczywistego stwierdzenia - jest to książka o Czerwonej Bogini. Czerwona Bogini na imię ma Babalon, tak przedstawiła się czy to Crowley'owi, czy też wielu innym rozmaitym magom, wiedźmom i okultystom na przestrzeni wieków i czasów.
Jest to książka napisana przez maga, który nie ukrywa tego, że jest magiem, a nie historykiem czy religioznawcą. To nie jest jednak grimuar, raczej krótka wyprawa przez czas i przestrzeń w poszukiwaniu Babalon, trochę bardziej praktycznych informacji też się znajdzie, ale laik mało co z nich wyciągnie.
Czyli ja mało co z nich wyciągnąłem.  Co nie znaczy, nie przeczytałem książki jednym tchem. Bo przeczytałem.
Autor pisze prostym, przystępnym językiem, nieraz i nie dwa razy sypie kolokwializmami, przez co książka jest bardzo przystępna. Zapewne duża w tym zasługa tłumaczy (Filipa Kozłowskiego i Dariusza Misiuny). Nie wyłapałem w przekładzie jakiś większych błędów, tym bardziej w materii, o której mam małe pojęcie. Raz czy dwa zabrakło "ogonków" przy "ą" czy "ę", a "Wschodni Kościół Ortodoksyjny" to zapewne Eastern Orthodox Church w oryginale, czyli po prostu wschodnie prawosławie. Książka jest ładnie wydana, raz tylko się tusz rozmazał lekko, pod moim dotykiem, ale sam autor o tym ostrzegał parę stron wcześniej (lol).
Dzieło Greya podzielone jest na trzy Księgi.
W Pierwszej autor szuka pierwszych wzmianek o Babalon, i natrafia na św. Jana, który akurat siedzi w jakiejś wulkanicznej jamie i otrzymuje dziwaczne wizje od swojego Boga. Autor, zaznaczając wielokrotnie, że jego interpretacja jest tylko jedną z wielu możliwych, przekonywająco przedstawia Apokalipsę wg. św. Jana jako źródło historyczne opisujące czasy, w których żył autor, i które dotyczyło tylko i wyłącznie czasów, w których żył autor. Babalon to bogini ujeżdżająca Bestię o siedmiu głowach. Św. Janowi pomieszało się coś-niecoś, jego wizje to patchwork z elementów pogańskich przepuszczonych przez symbolikę chrześcijańską i własne, subiektywne postrzeganie uwarunkowane przez to chrześcijaństwo, na dodatek tenże patchwork jest sklecony z pobudek politycznych (wyciągnięcie ze śmietnika historii, tzw. w tym kontekście ze Starego Testamentu Babilonu i porównanie Rzymu do niego, to nic więcej w sumie jak umożliwienie chrześcijanom identyfikację ze starym wrogiem żydowskiego Boga). Autor następnie opowiada historię Narodu Wybranego, dlaczego mieli kosę z Babilonem i co z tego wynikło. Po drodze mamy Axis Mundi i Wieżę Babel.
Potem zaś czytelnik jest wprowadzony przez autora w historię babilońskiego kultu  Isztar (wcześniej Inanny) - to jedne z imion Babalon. Dowiadujemy się wielu ciekawostek o sakralnej prostytucji i zjednoczeniu pierwiastka męskiego i żeńskiego w chwili orgazmu, gdzieś w tle jest Matka Ziemia i boże kazirodztwo. Autor schodzi nawet wcześniej, do sumeryjskich Anunnaki i apokryficznych Nefilim, którzy "córom człowieczym" przekazali wiedzę o antykoncepcji. W starożytności zupełnie inaczej traktowano prostytucję. Ladacznice (jak podaje Grey, słowo to oznacza "kapłanka bogini Hathoor") umożliwiały kontakt z boskością, rozmycie się w krwi w kielichu dzierżonym przez archetypiczną Babalon
Później autor w sposób klarowny, ale z małymi niedopowiedzeniami (w sumie lepsze niedopowiedzenia od zdogmatyzowania wszystkiego - duch prawa ponad literą), przedstawia swoje rozumienie Babalon, wojowniczej i krwawej bogini miłości, nie stroniącej przed sadyzmem wobec wyznawców. W natchnionych słowach przedstawia swoje poszukiwania jej, wprowadzając rozróżnienie na Babalon i Lilith, czy przytaczając opowieści o Semiramidzie. Głosi, że nie ma co tworzyć antykwarycznego kultu, bo Babalon jest wszędzie tu i teraz, więc zamiast tworzyć antyczne grupy rekonstrukcyjne, warto znaleźć ją na ulicach współczesnych miast, a na poświęconych jej ołtarzach kłaść szminkę, puszki po Coli, itp. Babalon uwielbia seks, przemoc i (racjonalny!) hedonizm (nie pieprzenie wszystkiego wszędzie dla samego pieprzenia), oddanie się jej pełne i zupełne.
Wreszcie pod koniec Księgi Pierwszej autor rozprawia się z wiccańskim podejściem do tematu, mówiącym o jednej Bogini. Ponoć jeśli w chwili magicznej ekstazy nazwiesz Babalon innym imieniem, dostaniesz sążnistego kopa w jaja, i tak się skończy Twoje czarowanie.
W Drugiej Księdze autor przedstawia pokrótce tych, którzy próbowali (nie zawsze świadomie) do Babalon dotrzeć, ich życiorysy, wspólne elementy i w ogóle. Mamy więc Johna Dee, słynnego okultysty, alchemika, twórcy kluczy enocheńskich i magii anielskiej. Bidoczek był mistykiem chrześcijańskim, a dotarł w bardzo odległe klimaty. Przeszedł wszystkie rytuały, łącznie z zamianą żon. Bez Dee nie byłoby współczesnego zachodniego okultyzmu, tych wszystkich Hermetycznych Zakonów, OTO, itd. Jest i Crowley, Bestia 666, mocno skrytykowany (jako człowiek) przez autora. Najprędzej nie był zdolny prawdziwie kochać, był pozbawiony empatii, przez co jemu się nigdy do końca nie udało z Boginię, chociaż dotarł do wielu bardzo interesujących rzeczy, a jego Thelema to szalenie inspirująca hmm religia (chociażby dla mnie).
Najciekawiej się robi przy Marii Magdalenie, Graalu i Templariuszach. A także Szymonie Magu, który zlewa się w jedną postać z apostołem Szymonem - jako jeden z uczniów Jana Chrzciciela (obok Jezusa z Nazaretu). Salome reprezentowała kult Bogini. Maria Magdalena, zaślubiona w Kanie Galilejskiej Jezusowi, również. Ukrzyżowanie a także wskrzeszenie łazarza to najprędzej zapiski obrzędów inicjacyjnych. Helena, prostytutka i kapłanka Bogini bardzo pomogła Szymonowi w jego duchowych poszukiwaniach. Twierdzenie św. Piotra że pokonał Szymona modlitwą to pojedynek magów, praktykowany w niektórych lożach i zakonach także współcześnie.
Co jakiś czas leje się jad na moralność chrześcijańską, która bardzo źle obeszła się zarówno z rozkoszami ciała, jak i z kapłankami miłości. Ale to bardzo dobrze.
Mamy gematrię, sefiroty, Drzewo Życia a kalejdoskopowo zmieniające się obrazy zapewnione przez wyprawę pośród znaczeń i symboli.
Na arenę historii Babalon wkracza potem Jack Parsons - tak, ten sam, którego imię nosi jeden z kraterów po ciemnej stronie księżyca, słynny naukowiec od rakiet i paliw rakietowych, którego cenił nawet Werner von Braun. Prywatnie gość był uczniem Crowleya, który bardzo namieszał. Najpierw samemu, a potem z Hubbardem - przyszłym założycielem scjentologii, który w pewnym momencie uciekł z pieniędzmi Jacka. Jack chciał dopisać do Księgi Prawa czwartą część, poświęconą Babalon. Poszukiwał jej do utraty tchu, być może zapłacił za te poszukiwania życiem.
Trzecia księga to część najbardziej praktyczna. Czarna msza jako transgresja (nie oszukujmy się - nawet nie-chrześcijanin żyjący w świecie moralności opierającej się na sekularyzowanym chrześcijaństwie nasiąka tysiącami uwarunkowań, z których nawet nie zdaje sobie sprawy na co dzień - czarna msza ma za zadanie zmyć te uwarunkowania, przekroczyć tabu), mnóstwo zastosowań dla krwi, krwi menstruacyjnej i spermy. Przepisy na trunki, stosowanie narkotyków na określonych przykładach. Symbolika róży, i co mag może z tej róży zrobić/do czego wykorzystać. Miłość, żądza, sado-maso, symbolika i zastosowanie lustra, mnóstwo o seksie, dzikim, wyuzdanym, wolnym od wszelkich tabu i nie służącym reprodukcji. Oczywiście to wszystko służy czemuś innemu, niż tylko przyjemności - pocałunki umożliwiają wymianę energii z kanałów energetycznych, orgazm ma wiele zastosowań w różnych rodzajach magii.
Na zakończenie autor podsumowuje wszystko powyższe, stwierdza, że żyjemy w czasach ostatecznych, gdzie upada chrześcijaństwo, Babalon wraca, żyje nietzscheańskie Dziecko/Antychryst jako pewne archetypy. Świat się zmienia. Autor zauważa też katastrofalny stan środowiska naturalnego i kilkakrotnie na łamach książki przejmuje się losem planety.
Cóż mogę powiedzieć od siebie?
W wielu miejscach dzieła autor stwierdza, że coś tam jest oczywiste lub czegoś tam nie trzeba przecież rozwijać. Nie obraziłbym się, gdyby jednak autor coś tam rozwinął.
Na uznanie zasługuje ogromna wiedza autora. Niestety, przyzwyczajonemu mnie do naukowej struktury tekstu i nie znającego tematyki książki na tyle dokładnie, by znać część informacji z "wiedzy ogólnej", brakowało mi bardzo całego pierdyliona przypisów do różnych wiadomości podawanych przez autora w książce. Wielka bibliografia na końcu książki nie rozwiewa wszystkich wątpliwości.
Co nie zmienia faktu, że, jako w gruncie rzeczy jeszcze profan (i jakoś nie spieszno mi do zmiany tego stanu) doceniam książkę Greya bardzo. Niezwykle interesująca i inspirująca pozycja, dla otwartego, wolnego ducha się sięgać gdzie wzrok nie sięga (chyba, że trzeciego i więcej oczu) i nie bojącego się "duchowego piractwa".
Autor napisał wstęp do polskiego wydania, który jednak nie znalazł się w książce. Można do znaleźć na stronie wydawnictwa, tutaj

wtorek, 27 sierpnia 2013

Julius Evola "The Hermetic Tradition. Symbols & Teachings of the Royal Art"

Książka ta inauguruje tutaj nową etykietę: Diaboły rogate. Pod tą etykietą przedstawiać będę książki (lub inne materiały) zahaczające o bardzo szeroko pojęty okultyzm, magyię, itd. Nie będzie tego wiele, ale może coś jeszcze się trafi.
Książkę na angielski przetłumaczył z włoskiego E.E.Rehmus. Została wydana przez Inner Traditions International (Rochester, Vermont) w 1995 roku.
Evola jest w Polsce kojarzony raczej z jego poglądami (około)politycznymi, niż ze swoim dorobkiem związanym z latami wędrówek po Ścieżce Lewej Ręki (link z wikipedii, ale to dla profanów zupełnych). Tymczasem jego poglądy polityczne nabierają pełnego sensu i znaczenia tylko gdy patrzy się na postać Evoli całościowo. Tzn. nadal są dosyć idiotyczne i przypominają czasem opowieści Howarda, Haggarda czy innego Wagnera (Karla E. Wagnera, gwoli ścisłości), ale wiadomo przynajmniej o co autorowi chodzi z tradycją pierwotną, czy też jak nazywał ten stan panujący w "Złotym wieku" ludzkości.
Bowiem z czego radykalna polska prawica czasem nie zdaje sobie sprawy, zajęta wzajemnym komentowaniem sobie bogoojczyźnianych obrazków na facebooku i wyzywaniem Tuska od "komunistów", Evola nigdy nie czcił żadnego bóstwa, nigdy się nie modlił a sferę sacrum pojmował na sposób zupełnie niezrozumiały dla kogoś wychowanego w tradycji chrześcijańskiej, myślącego w ukształtowanych przez chrześcijaństwo kategoriach. Na ile znam twórczość autora, podejrzewam, że wprost by gardził  nastoletnimi prawicowymi trollami, znającymi go zazwyczaj tylko z wyrwanych z kontekstu wikicytatów.
Książka traktuje o hermetyzmie i o alchemii. Autor utożsamia ze sobą te pojęcia, co więcej, stają się one dla niego kompletnym i kompleksowym systemem, łączącym się z każdą tradycyjną tradycją ezoteryczną. Polemizowali z nim Rene Guenon (bardziej konserwatywny od Evoli, nie przestawił szyku "tradycyjnej" hierarchii stawiając kszatrijów nad braminów, jak uczynił to Evola) czy Jung, doceniając jednak doniosłość dzieła Evoli i przytakując mu w wielu miejscach. Grzebałem kiedyś w okultyzmie, pozostając w obrębie magyi chaosu, w porównaniu do alchemii to, co znałem wcześniej może być uznane co najwyżej za zabawę przedszkolaków. Akurat na hermetyzmie się nie znam na tyle, by móc autorytatywnie się opowiedzieć za którymś z polemicznych stanowisk. Najbliżej mi jednak do Junga. W przypadku Evoli, chociaż jego dziełu nie mogę odmówić wartości - nazwijmy to - religioznawczych to zastanawia mnie kompleksowość i komplementarność opisanego przez niego systemu. Z doświadczenia wyniesionego z zajmowania się teoriami spiskowymi wiem, że jeśli coś do siebie idealnie pasuje i wszystko wyjaśnia, to jest z tym coś nie w porządku. Z innej strony trzeba zaznaczyć, że Evola zainspirował też wielu okultystów "niepolitycznych", jak np. założyciela Dragon Rouge. Więc na dwoje babka wróżyła.
Zdaniem Evoli, alchemia/hermetyzm to kompleksowy system zaawansowanej magyi (czy jakby to nazwać), istniejący zarówno w Oriencie jak i Okcydencie, wywodzący się nie tylko od średniowiecznych mistyków, lecz przede wszystkim z tradycji znacznie wcześniejszych - odmian jogi, praktyk znanych w antycznej Helladzie, Egipcie, gnostyków, itd. Pod nazwami pierwiastków i opisów przywodzących na myśl prymitywną chemię kryły się tak naprawdę opisy rytuałów dotyczących ciała, duszy i ducha. "The Hermetic Tradition" to w sumie rodzaj podręcznika, który prowadzi poszukującego wiedzy przez arkana alchemii. Autor wyjaśnia setki symboli i metafor, opisuje kolejne kroki, które trzeba uczynić na drodze do przebóstwienia, do osiągnięcia nieśmiertelności (rozumianej jednak jako postawienie się ponad kosmicznymi cyklami - jak już wspominałem wcześniej, współczesny człowiek nie zrozumie, co właściwie autor miał na myśli; absolutnie nie chodzi tu o nieśmiertelność "Żyda wiecznego tułacza" [wybaczcie przykład, ale to było moje pierwsze skojarzenie] ani o nieśmiertelność duszy w rozumieniu chrześcijańskim). Autor ostrzega jednak czytelnika, że jak coś pójdzie nie tak, to nieostrożny lub nieprzygotowany adept może skończyć jako schizofrenik lub medium. Dla Evoli nie istnieje świat osobowych bóstw. Pozwolę sobie aż przytoczyć cytat, który zapadł mi w pamięć: (...)For now we shall confine ourselves to pointing out the connection between such ideas and the deepest understanding of the ancient traditions according to which gods, demons or heroes are the introducers to "physical reality" or to living consciousness, of the mysteries of nature. Hermetically "to know" a god is to realize a "creative state" that is at the same time a metaphysical significance, the "secret soul" and the occult power of a specific process of nature. The different references in the texts to "genii", gods, etc., which in dreams or visions have revealed to the "Sons of Hermes" the secrets of the Art, must be understood in the same sense (...). Jak już wspomniałem, autor dopatruje się w antycznych mitach zakamuflowanych opowieści o inicjacji. Jazon wypływający po Złote Runo, Herkules i złote Jabłka Hesperyd, Adam zrywający za namową Ewy jabłko z Drzewa Poznania Dobra i Zła, Jakub walczący nocą z aniołem, Mojżesz przekraczający Morze Czerwone, rozmawiający z płonącym krzakiem, wspinający się na górę po oświecenie, Jezus ukrzyżowany, zstąpił do piekieł, potem zmartwychwstał, obleczony wcześniej w purpurę a potem w biel, Prometeusz dający ludziom ogień, ale ponoszący klęskę, to wszystko miałby być opowieści odkrywające przed uważnym czytelnikiem głębszy, hermetyczny sens.
Hermetyzm to praktyka mówiąca o tym, jak wbić bogu na chatę, nastukać mu metaforycznie, zerwać jabłko z Drzewa Życia i samemu stać się bóstwem. Alchemik zaczyna od separacji (ciała i ducha), wprawia się w stan zbliżony do śmierci (ale zachowuje pełną świadomość - w końcu najpierw oddzielił duszę od ciała), potem zmartwychwstaje jako nowo narodzony (widać echa rytuałów inicjacyjnych opisanych np. przez Mirceę Eliadego w "Szamanizmie i archaicznych technikach ekstazy" czy w "Berserkir i ulfhednar w historii, mitach i legendach" Łukasza Malinowskiego). Łączy się z kosmiczną, pradawną hmm siłą (zapomnianą obecnie tradycją pierwotną, chociaż to określenie w książce nie pada), która może przepływać przez jego ciało w obie strony przez siedem czakr (tutaj dochodzi symbolika "siódmego nieba" czy żydowskiego, siedmioramiennego świecznika - liczba "7" jest bardzo ważna w alchemii; podobnie jak np. "40" [stąd 40 dni postu Jezusa na pustyni czy 40 lat szwendania się Mojżesza po pustyni). Wcześniej łączy się z pierwiastkiem żeńskim by stworzyć dopełnioną istotę. "Trzecie oko" i możliwość projekcji swojego ducha na dowolne odległości (telepatia) albo bilokacja to też rezultat praktyk hermetycznych. Każda "brama" (czy tam czakra) jest symbolizowana na dodatek przez odpowiednie ciało niebieskie. Wyjaśnia się, o co chodziło w wielu mitologiach z narodzinami z dziewicy lub historiami o synach mających potomstwo z własnymi matkami. Wewnętrzny płomień nie z tego świata również pojawiał się na kartach książek Eliadego. Dowiadujemy się, że bogowie i ludzie pochodzą od jednego, tyle, że jedni się wznieśli, a drudzy upadli. Ci, którzy widzą prawdziwy świat, są przebudzeni.
Alchemik potem łączy się na nowo w jedną całość. Nie musi od tego momentu jeść, spać, itd. Oczywiście cała metaforyka niebios, drzew, itd. to tylko metaforyka. Nie ma boga, któremu alchemik zabrałby cokolwiek. Także w trakcie jednego z rytuałów, pocąc się krwią, alchemik walczy z "bogiem" tylko w sensie metaforycznym. Walczy wtedy sam ze sobą. Gdy w trakcie rytuałów przeszkadzają mu demony, są to projekcje jego własnego ducha, niezdolnego do wzniesienia się lub nie wiedzącego, czego chce. Wpędzenie się w stany mediumiczne Evola uważa za nieudane wyjście z Hadesu, gdy jakaś cząstka nas samych przekazuje przez nas samych jakąś wiedzę. Podobnie utożsamienie się ze zwierzęciem czy też totemizm, łączenie się z duchami zwierząt (czy nawet święte małżeństwa ze zwierzętami), Evola uważa za zdegenerowane echa nieudanych praktyk alchemicznych. Przy okazji okazuje się, że ludy prymitywne nie są prymitywne, tylko w ostatnim stadium kosmicznego cyklu. Zgadzałoby się to z pewnymi twierdzeniami Eliadego, przytaczającego w "Szamanizmie i archaicznych technikach ekstazy" opowieści szamanów twierdzących że kiedyś szamani potrafili działać prawdziwe cuda, a teraz już się tak nie da. Gdzieś tam pojawia się jeszcze nawiązanie Evoli do historii o tytanach nauczających ludzkość lub nawet rozmnażających się z ludzkimi kobietami (Nefilim). Całe szczęście, akurat w tej książce Evola powstrzymał się od komentarzy politycznych na ten temat. Zasiał za to ziarno niepokoju we mnie odnośnie "filozofów" w "Państwie" Platona. Czy aby na pewno mieli to być zwykli filozofowie? Cóż.
 (...) Finally, by certain rites known to ceremonial magic and theurgy, or by other techniques not ecludnig cases that seem to be in he category of spontaneous phenomena or "revelations", it is possible to arrive the the beginning of an experience that takes on the form of god and whereby one can be introduced into the "mysteries", either of the body or of designated metals. This can go so far as to be real and existing in it. This is, in any case, the foundation of ancient traditions within memory, according to which certain divinities taught men the sciences and arts, but kept the secrets of them to themselves (an echo of this is preserved in Christianity in the form of the "protector" saints of certain human activities). In the traditional world it is the aspect of that organic and unitarian conception of the universe by virtue of which every art and craft also had grades of initiation that conferred a sacred mystery upon it (...). O tym też wspominał Eliade, np. w "Sacrum i profanum". A także paru teologów politycznych.
Nie wiem, na ile sam wyniosłem cokolwiek z tej książki. Postanowiłem pomedytować nieco nad jej treścią, oswoić się z nią. Rezultat był taki, że kilka razy w nocy budziłem się przerażony, odczuwając zarazem uczucie wielkiej ulgi. Nie pamiętam, co mi się śniło. Nie mam dobrej pamięci do snów.
Nie przedstawiłem całej treści "The Hermetic Tradition", bo samemu nie wszystko zrozumiałem. Poza tym wyszedłby z tego dużo dłuższy esej. Autorowi nie można odmówić ogromnej wiedzy nt. poruszanych zagadnień. Wrzuca czytelnika w otchłań pojęć, symboli, sposobów pojmowania świata zupełnie innych niż cokolwiek, co znamy na co dzień. Słusznie zauważył autor wstępu (H.T.Hansen) że jest to książka do studiowania, nie do przeczytania i odłożenia na półkę. Sam Evola zaś ujął sprawę bardziej dosadnie, pisząc o rzucaniu pereł przed świnie. Cóż, w tym wypadku mimo wszystko padło na świnię, chrum, chrum.
Trzeba się zastanowić nad tym, czy ten "traditional world" rzeczywiście istniał, a jeśli nawet, to czy w takiej formie, jak uważa autor i czy rzeczywiście jest sens przejmować się tym, że kontakt z takim sacrum się urwał. Ja osobiście jakiś czas temu - parafrazując tytuł kultowego filmu - przestałem się bać i pokochałem postmodernizm, koncepcje Evoli (zwłaszcza polityczne) wywołują u mnie tylko uśmiech politowania. Tradycja wg. Evoli to coś tak obcego, że wręcz nieludzkiego.
Pod koniec życia polityczny Evola uderzył w inne tony - zresztą podobnie jak Jünger. Porzucił rojenia polityczne, skupiając się na jednostce, rozumianej nie w liberalnym sensie. Wpisał się tym samym w nurt autorów łączących nieliberalny indywidualizm ze swoiście rozumianym nihilizmem (ot, paradoks - świadoma jednostka otwiera się kosmiczne siły "tradycji pierwotnej", po czym traci tam swoją indywidualność).