poniedziałek, 30 marca 2015

Odpryski XLV

1) Siedzę sobie spokojnie w przychodni, czekam aby się zaczipować, zarazić autyzmem i przyjąć śmiertelną dawkę metali ciężkich. Nieopodal siedzi znużona młoda matka, obok chodzi w kółko mała dziewczynka, taka na oko 3-4 lata. W pewnym momencie wskazuje kogoś palcem (nie mnie) i mówi do mamy (ale całkiem głośno): "jebać tego pana".

2) W internetach wypłynął ostatnio zaginiony skecz z Saturday Night Live z 1989 roku pt. Attack of the Masturbating Zombies. Po tytule można sobie wyobrazić za dużo. Porn of the Dead to nie jest. Ale niecałe sześć minut można na tę paść poświęcić (a potem drugie pięć można poświęcić na refleksję co ja robię z własnym życiem).

3) Nadchodzą coraz bliżej wybory prezydenckie. Unikam wyrażania własnych opinii na temat polityki, bo po co siebie i innych denerwować, tym razem jednak pozwolę sobie na skomentowanie sytuacji: jak zwykle najwięcej kandydatów wystawił episkopat. Jeśli czarna mafia jest dla kogoś za mało bogoojczyźniana, to ma do wyboru kilku kandydatów psychotycznej prawicy. Lewica, do której jako relatywiście i nihiliście z różnych aczkolwiek oczywistych przyczyn jest mi bliżej (co nie znaczy, że lewica powiedziałaby o mnie to samo, tzn. że lewicy jest blisko do mnie) jest w stanie agonalnym. Kandydatka dogorywających postkomunistów, ładny słup przewodniczącego, poglądy nt. gospodarki i społeczeństwa ma bliskie niektórym kandydatom z psychotycznej prawicy, a zwłaszcza jednemu nawiedzonemu guru który co jakiś czas (ostatnio coraz częściej) zakłada nową sektę. Dwie potencjalne kandydatki, obie jak na mój gust całkiem sensowne (sensowne biorąc pod uwagę kontekst czyli ogół kandydatów i aktualnie panujący dyskurs hegemoniczny) (w tym jedna będąca żywą ilustracją tezy, że jeśli taka jest Jego Wola, Człowiek może przekroczyć granice narzucone przez biologicznie uwarunkowaną płeć) nie zebrały nawet ilości podpisów wymaganych do rejestracji. Zaś psychotyczna lewica to w naszym grajdołku zupełnie zdziczały i zdegenerowany światek, poza nielicznymi, osamotnionymi i stale się degenerującymi niedobitkami z takiej czy innej (neo/post)trockistowskiej międzynarodówki nie ma tam z kim i o czym rozmawiać.
Ciekawostką jest, że podpisy zebrał kandydat Demokracji Bezpośredniej. Jak ktoś by chciał z ciekawości wygóglać gostka, ostrzegam - jego strona (trzeba to przyznać - profesjonalnie zrobiona) dwukrotnie zawiesiła mi sterownik główny ekranu.
Generalnie rzecz biorąc, korzystając z przysługującego mi tytułu magistra politologii i związanego z tym tytułem autorytetu, jeśli ktoś nie jest wyborcą psychotycznej prawicy, episkopatu albo takiej czy innej grupy interesów, to polecam albo zbierać na bilet w jedną stronę, chociażby i do Czech, albo kupić dużo mocnego alkoholu. Następnie proponuję kupować go przynajmniej raz na tydzień, aż do odwołania.

4) Im dłuższej siedzę w fejsbukowych grupach fanów czytania i książek, tym bardziej zauważam niepokojące zjawisko. Fani jakichś najprostszych gówien, jakiś odtwórczych easy-readingów, fani najgorszych szmir wydawanych u nas jako bestsellery i zasrywających półki takiej czy innej sieci księgarni, dowartościowują się tym, że czytają. Ileż to tandetnych i patetycznych obrazków widziałem, że jak kto czyta, to już niemalże jest półbogiem, itd.
Fakt faktem, zawsze byłem trochę socjopatą i zawsze miałem tendencje elitarystyczne (wynikające z ogólnego przeintelektualizowania), jednak chyba zgodzicie się ze mną, jeśli nie jesteście stereotypowymi blogerkami książkowymi, że sam fakt czytania o niczym nie świadczy, jeśli czyta się gnój, na który szkoda papieru.
Zaprawdę powiadam Wam, sytuacja pod przynajmniej dwoma względami była lepsza w PRLu - dzięki odgórnym nakładom i dotowaniu wydawano autorów wybitnie mało komercyjnych i trudnych w odbiorze nawet i współcześnie, którzy nie przebiliby się gdyby nie to wsparcie - mam tu na myśli przede wszystkim Wiktora Żwikiewicza, zaś - paradoksalnie! - dzięki ograniczonemu dostępowi do szeroko pojętej fikcji spekulatywnej zza żelaznej kurtyny przy tłumaczeniach skupiano się zazwyczaj na książkach mających faktycznie jakąś wartość lub zasłużonej klasyce.

5) Ligotti został doceniony w rankingu Nowej Fantastyki (nominacja do Książki Roku 2015), zresztą obok autorów może mniej radykalnych, ale nie aż tak odległych od niego światopoglądowo, jak mogłoby się wydawać - Vandermeera i Wattsa. Vandermeer napisze wprowadzenie do zbiorku Ligottiego wydanego przez Penguin Classics, napisał też krótką rekomendację na okładkę polskiej edycji TG.
Co ciekawe, horrorowi ortodoksi o gustach wyciosanych na Kingu i Mastertonie oraz kontynuatorach, epigonach i plagiatorach tych dwóch raczej nie docenili twórczości Amerykanina. W jednej z recenzji (chociaż nieźle ocenionej, 7/10) książki główną wadą było to, że nie jest to klasyczny horror. No ba, ale to jest jej największa zaleta. Że to coś zupełnie innego. Ta inność za to całkiem dobrze została przyjęta w środowisku fanów fantastyki. To by było na tyle jeśli chodzi o spory na linii fantastyka-horror, przynajmniej w Polsce. Współczesne weird stoi pośrodku. Bizarro w sumie też, przynajmniej w mojej opinii. A w każdym razie - podstawowe elementy konstytuujące jedno i drugie mogą być i w horrorze, i w fantastyce, i w czymkolwiek w sumie innym.
Umiejscowienie TG w rankingu jest tym lepszą wiadomością, że tak naprawdę Teatro Grottesco było przeznaczone głównie dla samych zainteresowanych, akcji promocyjnej praktycznie nie było, podobnie jak sieci dystrybucji (samo wydawnictwo nie przewidziało takiego zainteresowania, przez co ich strona nawet padła chwilowo przez ilość wejść), nakład był (uwzględniając pośpieszny dodruk) niewielki, do tego Okultura nie jest kojarzona z beletrystyką; w sumie to chyba w ogóle nie jest kojarzona poza dosyć specyficznymi środowiskami, którym raczej nie zależy na promowaniu się w głównym nurcie. Światek weird na pewno skorzysta na tej niespodziewanej popularności. Mam nadzieję, że zapowiedziany już Spisek przeciwko ludzkiej rasie wyjdzie w większym pierwszym nakładzie.

6) Co do Vandermeera - dorwałem całą trylogię Southern Reach w CzyTaniu za 62zł. Tak mnie to ucieszyło (dwa pierwsze tomy po 15zł każdy), że niech mają reklamę za darmo. Niedawno mieli tam Króla Bólu Dukaja też za 15zł. Ilekroć jestem w okolicy (okolice centrum Nowej Huty), zaglądam do nich.

7) Teletubisie w czerni i bieli wyglądają trochę jak jakiś bardziej przećpany i mniej ziarnisty Begotten - klik!

8) Przeczytałem ostatnio świetny, długi, bogato ukraszony cytatami i przypisami artykuł (w języku angielskim) w którym zestawiono ze sobą Lovecrafta i Hermana Melville'a - klik! Aż chyba odświeżę sobie Moby Dicka.

9) Czerwone, rozdarte, rozlane plamy migoczą silniejszą czerwienią i bledszą naprzemiennie, zgodnie z rytmem bicia serca.

niedziela, 29 marca 2015

Pokrótce #8

Janusz Meissner Czarna bandera

wyd. Iskry, 1972. Czasem dobrze jest przypomnieć sobie treść książki przeczytanej po raz pierwszy całe otchłanie lat temu, gdy jednymi zmartwieniami były nadmiar wolnego czasu i niemożność zwrócenia na siebie uwagi koleżanki siedzącej ławkę obok, zwłaszcza, jeśli ta książka się nie zestarzała od tamtego czasu.
Meissner był niezwykłą postacią. Nie chce mi się o nim tu rozpisywać, w końcu to Pokrótce, więc podaję link do wiki. Można tylko ubolewać nad tym, że w morzu napływającego zewsząd chłamu i trzeciorzędnych pierdół wydawanych u nas jako bestsellery, nasi autorzy książek dla dorastającej młodzieży tacy jak Meissner, Alfred Szklarki czy chociażby Adam Bahdaj odchodzą w zapomnienie.
Czarna bandera to pierwszy tom marynistycznej trylogii o XVI-wiecznym korsarzu Janie "Martenie" Kunie. OK, powiedzmy sobie szczerze, Conrad to nie jest, Herman Melville też nie, jednak w swojej kategorii, książki przygodowej czerpiącej mnóstwo z klasycznych pozycji gatunku sprawdza się bardzo dobrze. Aż się chce pojechać nad morze i wyruszyć na poszukiwanie ostatnich białych plam rozsianych gdzieś pośród błękitnego bezkresu.

Sunless Sea

jak już jesteśmy przy tematyce marynistycznej nie mogę nie wspomnieć o najlepszej grze komputerowej w jaką grałem od dłuższego czasu. Ten przepoczciwy indyk to mieszanina zręcznościówki 2D, RPG i gry paragrafowej (tak, nie widać bohatera, tak, przeklikowujesz się przez ściany tekstu). Rzecz się dzieje w podziemnym świecie na podziemnym morzu, na które został niegdyś przemieszczony... Londyn. Fallen London to główna metropolia tego świata, świata bezkresnego morza z rozrzuconymi na nim wyspami i pływającymi między nimi bestiami rodem z koszmarów. Po morzu pływa się za pomocą kursorów, także walka jest w trybie zręcznościowym - wszelkie interakcje z postaciami i w portach to paragrafówka.
Świat przedstawiony to surrealistyczny majstersztyk, ulepiony z dziwnych i czasem na pierwszy rzut oka niedobranych elementów. Weźmy trochę wspomnianych wcześniej autorów klasycznych książek marynistycznych, Lovecrafta, Pratchetta i Gaimana (u tego nawet był Londyn Pod) i wymieszajmy razem. Pradawni bogowie, inteligentne szczury i świnki morskie, nieumarli stanowiący kokony dla ciem, pradawne artefakty, obce rasy, intrygi polityczne, walka mocarstw...
Gra jest trudna i pomyślana w taki sposób, że ze śmierci głównego bohatera można wyciągnąć korzyści - w postaci bonusów przekazywanych kolejnym bohaterom (także jako potomkom bohatera - można sobie zrobić cały ród kapitanów). Gra nie ma formalnego zakończenia - - to taki sandbox - gracz sam decyduje w jaki sposób chce grę zakończyć i kiedy. Część miejsc na mapie świata zawsze leży w tych samych miejscach, reszta jest generowana pół losowo.
Ponieważ człowiek już tak ma, że nie lubi ciemności, pływając po Bezsłonecznym Morzu trzeba uważać, by nie wpaść w obłęd/nie wpędzić w obłęd załogi. A gdy coś sobie źle policzymy w kwestii zapasów, jest jeszcze gorzej - możemy utknąć pośrodku niczego bez paliwa i bez żywności. Składanie ofiar bóstwom lub kanibalizm to rozwiązania tymczasowe.
Reasumując, polecam gorąco. Specyficzna gra, nie dla każdego, na dłuższą metę nieco nużąca, jednak wynagradzająca niedogodności wizją i rozmachem świata przedstawionego. Twórcy prowadzą też przeglądarkową grę osadzoną w tym samym uniwersum, zwie się ona Fallen London.

Pora Zwyrola: Noc z superbohaterami Tromy, 27.03.15.

aka Noc z chujowymi superbohaterami. Do tego stopnia, że od jednego ze sponsorów, sex-shopu Kinky Winky jeden ze szczęśliwych widzów otrzymał cock ring. Przyczepiłbym się tylko do sposobu wyłonienia osoby otrzymującej upominek. Osoby siedzące w dalszych rzędach nie miały szans się załapać.
Wyświetlono dla klasyki Tromy - kultowego Toxic Avengera (nic a nic się nie zestarzał, ba, w dobie boomu na kino superbohaterskie przeżywa drugą młodość; cudowny film zabijający stereotypowe studentki dietetyki i kosmetologii) i niemniej kultowy obraz Sgt. Kabukiman N.Y.P.D. (pomyślany jako film dla dzieci - wyszło coś zupełnie innego, ale z infantylnymi, kreskówkowymi gagami). Ja tam się bawiłem świetnie.

999. Antologia opowieści niesamowitych, red. Al Sarrantonio, tom I i II

Znalazłem to na pchlim targu i kupiłem za śmieszne pieniądze. Wyd. Albatros 2001, 2002.
Zebrano tu najróżniejszych autorów reprezentujących najróżniejsze podejścia i szkoły w ramach szeroko pojętego horroru. Trafiło tu wiele znanych nazwisk - tyle, że znanych niekoniecznie w Polsce. Niedzielny fan horroru kojarzyłby pewnie tylko Kinga - akurat zamieszczone tu jego opowiadanie jest, delikatnie mówiąc, denne.
Ostatnimi czasy wyostrza i radykalizuje mi się gust. Jeszcze z pół roku temu myślę że pisałbym o niniejszych książkach w superlatywach - teraz jednak kolejne przewidywalne i odtwórcze historyjki o zabójcach, koszmarach sennych, czymś czyhającym w mroku lub chociażby w mroku psychiki bohaterów, i jakiejś innej horrorowej gadzinie nie robią na mnie takiego wrażenia. Próby rewitalizacji starych motywów z nawiedzonymi domami, duchami, zombie czy wampirami mieszają się z próbami wyjścia poza klasyczne horrorowe instrumentarium, w stronę nowszego horrorowego instrumentarium - złych snów, traum z dzieciństwa, szalonych morderców, takich czy innych zaburzeń i anomalii w perfekcyjnie zwyczajnej rzeczywistości. Czasem oczywistych aż do toporności, innym razem całkiem subtelnych.
Najbardziej do gustu przypadły mi teksty nieoczywiste - podjeżdżające pod weird lub wszelką dziwność. Takie, gdzie nie da się wyjaśnić tego, co się dzieje, lub gdzie występuje obcość niepojęta i nie dająca się rozszyfrować lub wreszcie gdzie mamy do czynienia z czymś niepasującym, nieprzystającym - coś drga w duchu czytelnika, jest niepokojące per se. A także takie, które są po prostu dziwne. Było ich tutaj całkiem sporo; niektóre lepsze, niektóre gorsze, nieraz rozczarowujące oczywistym zakończeniem po obiecującym początku.
W drugim tomie trafił się Ligotti z Cień i ciemność. Opowiadanie to, znane mi z Teatro Grottesco tutaj w innym tłumaczeniu rzuca nieco inne światło na twórczość autora. Ligotti nabiera w tym tłumaczeniu znacznie wyraźniejszego odcienia, nazwijmy to, cyniczno-ironicznego. W tłumaczeniu z Teatro tekst stracił sporo z niewymuszonego, złośliwego humoru z którym autor odmalował świat przedstawiony i zaludniające go postaci.

niedziela, 15 marca 2015

Pokrótce #7

1) The Moon and the Nightspirit + Helroth, 18.02.15, Alchemia
Koncert dwóch pogańskich zespołów to świetny sposób na uczczenie środy popielcowej.
Helroth widziałem kiedyś gdzieś wcześniej, w wydaniu akustycznym wypadli równie dobrze jak w folk metalowym. W warstwie lirycznej odwołują się do wiary rodzimej, czerpią z mitów i ludowych opowieści. Zaś Węgrzy z THatN swoją mieszanką folku i neofolku rozpostarli przed słuchaczami niezmierzone przestrzenie - trzeba było by tego posłuchać, by tego doświadczyć. Obawiałem się nieco, jak wypadną na żywo - nie było się czego obawiać. Jeden z utworów zadedykowali Matce Ziemi - co dobrze podsumowuje ich światopogląd i warstwę liryczną, pogański uniwersalizm skupiony głównie na hierofanii lunarnej i tellurycznej oraz praktykach szamańskich.
Jeden z lepszych koncertów na jakich byłem.

2) Heroes of Might and Magic III: Horn of the Abyss, aktualnie w wersji 1.3.7 wraz z modem HD jest dużo lepszą grą niż HoMMIII: HD Edition. I jest za darmo. I być może są też do tego mody umożliwiające uruchomienie na urządzeniach mobilnych. Nie przeczę, grafika w edycji HD jest ładniejsza - ale poza tym edycja HD niczego nowego nie wnosi. Trudno mi się oprzeć wrażeniu, że to skok na kasę wykorzystujący sentymentalizm graczy.

3) Path of Exile doczekało się wersji 1.3.1d. Dla kogoś, kto wcześniej grał w wersję poniżej 1, przerzucenie się na tą było sporym szokiem. Gra została dokończona, trzeci akt rozwinięty, poprzednie akty zostały wzbogacone o więcej informacji o świecie gry i o jego historii (całkiem skomplikowanej), endgame content opiera się na zbieraniu map do kolejnych lokacji, wprowadzono dwa dodatki wzbogacające grę o możliwość posiadania własnej kryjówki (hideout) i korzystania z usług mistrzów (Forgotten Masters) czy o możliwość natknięcia się w czasie gry na pół-losowo generowane, zawieszone poza czasem i przestrzenią spaczone urywki rzeczywistości, pozostałości po zniszczonej cywilizacji Vaal (Sacrifice of the Vaal).
O ile mój Duelist na Cruelu zaczął dostawać w dupę od samego początku gry, to Scion (też na Cruelu) dopiero od trzeciego aktu (no, od Vaal Oversoul'a). Widzę u siebie postęp.

4) Jacek Dukaj Perfekcyjna niedoskonałość. Pierwsza tercja Progresu
Cóż, Dukaj jak Dukaj. Chyba każdy, kto zetknął się z dowolną jego książką, wie mniej-więcej czego może się spodziewać - przede wszystkim kompletnej wizji świata, przytłaczającej czytelnika swoim rozmachem i totalnością (łącznie z prawami fizyki czy ontologią).
Tu jest nie inaczej, tyle, że świat przedstawiony przytłacza momentami mało czytelną fabułę. Czego tu nie ma - nierzeczywistość wirtualna nie do odróżnienia od rzeczywistości, istoty ludzkie, post-ludzkie, feeria bytów, niebytów, śmiałych tez i jeszcze śmielszych prób ich realizowania, rzucających się na granicę tego, co jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Sama przedstawiona tu historia o człowieku znikąd (tym razem dosłownie znikąd) który nagle stał się Bardzo Ważną Postacią Dla Całego Świata byłaby całkiem błaha, gdyby nie jej rozmach i patos.
Kiedyś może będą kolejne dwie tercje Progresu. Aż boję się myśleć, co mogłyby zawierać.

5) Kim Newman Anno Dracula
Pierwsza część cyklu do którego należy też Krwawy baron. Przyjemne czytadło o wampirach, alternatywna rzeczywistość w której autor nawrzucał tyle nawiązań do kultury, popkultury, historii że można by przynajmniej dzień spędzić na wyłapywaniu ich. Wizja świata opiera się na następstwach przełomowego wydarzenia - Dracula przybywa do Wielkiej Brytanii gdzie żeni się z królową Wiktorią. Na całym świecie wampiry wychodzą z cienia. Wybuchają społeczne niepokoje, mozolnie i z trudem świat się zmienia.
Mija pewien czas. Wampiry i ludzie koegzystują obok siebie. Wiktoriańska Anglia jest miejscem pełnym kontrastów. W rządzie ścierają się rozmaite frakcje, zakulisowe grupy wpływu realizują własne interesy. Jakiś maniak morduje wampirzyce-prostytutki. W liście wysłanym do gazet przedstawia się (ale czy to na pewno on?) jako Kuba Rozpruwacz. Najróżniejsze środowiska próbują coś z tego wyciągnąć dla siebie, także stronnictwa skrajne, zwolennicy ludzkiej czy wampirzej hegemonii.
Paradoksalnie, największym plusem tej książki jest jej odtwórczość i cały ten miks najróżniejszych nawiązań upchniętych przez autora do jednego wora i wymieszanych ze sobą. Akcja toczy się żwawo, fabuła nie jest zbyt prosta, postacie są wyraziste.
Jak na rzecz typowo rozrywkową, sprawdza się dobrze.

6) Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki
Wydawnictwo Czarne nie schodzi poniżej pewnego poziomu, książka LeDuff'a jest kolejnym tego przykładem.
Po latach pracy w różnych częściach świata, autor wraca do rodzinnego Detroit. Nie rozpoznaje swojego miasta, przypominającego raczej scenografię z filmu post-apokaliptycznego niż dawne zagłębie przemysłu motoryzacyjnego. Ludzie umierają na ulicach, gangi rządzą w opustoszałych dzielnicach, podpalenia pustostanów są plagą, wierchuszka obraca grubymi milionami, prezesi koncernów stracili kontrolę nad tym, co właściwie się dzieje. Straż pożarna boryka się z permanentnym niedofinansowaniem, polegając często na chałupniczych naprawach. Radykalne ruchy społeczne kiszą się we własnym sosie. Marazm, apatia i brak perspektyw są jedynymi perspektywami w gnijącym mieście, oprócz prostytucji, narkomanii i alkoholizmu. Atmosfera rozkładu udziela się autorowi, rozpada się powoli jego życie osobiste. Cóż, z każdego snu - nawet i amerykańskiego - trzeba się kiedyś obudzić. Na obszarach postindustrialnych chyba nie da się obudzić spokojnie, niezależnie od strony Atlantyku, po której te obszary się znajdują.
Przeczytałem jednym tchem.

czwartek, 12 marca 2015

Odpryski XLIV

1) Zmarło się dziś Terry'emu Pratchettowi. Nigdy nie byłem fanem, jeszcze w ogólniaku przeczytałem 2-3 książki ze Świata Dysku, były całkiem spoko, ale taka literatura nie przemówiła do mnie.
Poza tym, cóż, wszyscy kiedyś umrzemy.

1,5) Dziś urodziny obchodziłby zmarły w 2012 roku (jak ten czas leci) Harry Harrison.

2) Nowa płyta Marduk brzmi trochę jakby to było Funeral Mist, nie Marduk. Np. w takim Nebelwerfer. I nie, to rzecz jasna nie jest zarzut.

3) Nie miałem jeszcze przyjemności obcować z najnowszym Dukajem (Starość aksolotla), ale cała ta otoczka marketingowa, że jakie to jest zajebiste ze względu na formę, jest z pewnością przesadzona. Tzn. zapewne faktycznie jest to zajebiste, w końcu nowy Dukaj, ale forma może spodobać się tylko komuś, kto nie słyszał nigdy o tych wszystkich hiper/intertekstualnych konceptach, wywracających formę książki na tysiąc i jeden różny sposób, pojawiających się co jakiś czas i budzących gorące dyskusje w światku wszystkich dziesięciu zwolenników.

4) Varg Vikernes doradza jak poderwać aryjską kobietę na poziomie. Za pośrednictwem filmiku na youtube. Filmiku będącym najprędzej reklamą jego autorskiego systemu RPG. Cóż (nadużywam tego słowa, wiem), ludzie się zmieniają.

5) Tak naprawdę, to ostatnio nie mam o czym pisać. I w sumie to nie chce mi się pisać. Bloga pisać, co innego co jakiś czas klecę. Mam na wydanie opowiadanie post-apo (i to podwójne post-apo, bo rozpirz świata zewnętrznego jest ściśle związany z rozpirzem wewnętrznych mikrokosmosów przewijających się postaci [z naciskiem na głównego bohatera]). Opowiadanie powstało z myślą o antologii, która ostatecznie nie powstała. Pewnie spróbuję to gdzieś wcisnąć/opchnąć jak się uda.

5,5) Jednak zdechlikowym debiutem (zdechlikowym jako Zdechlika, bo inne moje osoby już jakieś teksty gdzieś tam miewały) będzie najprawdopodobniej opowiadanie Trzmielu chwal mokry maj (tak, serio dałem taki tytuł; jak ktoś już gdzieś taką lub podobną frazę słyszał, to uprzedzam, że wyrwałem ją z wszelkich kontekstów w jakich mogła się pojawiać i podszedłem do niej bardzo dosłownie). Jest to rzewna opowieść o relatywnej dupie metafizycznej Maryni, z obowiązkowym najazdem na rozmaite konstrukty zwane popularnie wartościami i na obiektywnie poznawalną rzeczywistość. A gdzie się to ukaże - to powiem kiedy indziej. W sumie to tematyka mojej twórczości zaczyna krzepnąć właśnie wokół relatywnej dupy metafizycznej Maryni i ten trend się pewnie utrzyma przez dłuższy czas.