wtorek, 7 maja 2013

Odpryski XIII

1)Dziś chciałem zainaugurować nowy pod-dział na mym blogu poczciwym. Panoptikum. Mam bowiem taki zwyczaj, że jak widzę coś ciekawego, nieszablonowego, porażającego głębią przeniknięcia do samej istoty rzeczy, co wisi na na jakimś słupie, tablicy ogłoszeniowej, czy w upadłych zakładach chemicznych, to zrywam, zabieram do siebie, i przyklejam do szafy. Oczywiście mam na myśli tylko coś, co da się zerwać i potem przymocować. O, spójrzcie sami:
I) Zerwane kiedyś z jakiegoś słupa w Krakowie:

II) Zerwane kilka dni temu z jakiegoś słupa w Poznaniu:


Może i trochę głupio się tak wyśmiewać z jakiś nieszczęśliwych, znerwicowanych frustratów, ale sami są sobie winni. Poniekąd. Poza tym akurat z tą chemią w żarciu (i nie tylko żarciu, trzeba przyznać) to w sumie prawda.

2) Zapomniałem wczoraj o jednym odprysku z Poznania. Załapałem się na tanie wino (które sam kupiłem, ech) z jakimiś dwoma punko-żulami, um, pardon, wolnymi ludźmi ze squatu Od:zysk. A że sam budynek był zamknięty akurat, to w sumie piliśmy na starym rynku, w biały dzień. Nie ma się czym chwalić, bo było to dosyć żenujące (nie sam fakt picia w miejscu publicznym, i to jeszcze takim, ale raczej ich towarzystwo; samo picie w miejscu publicznym to zawsze jakiś dreszczyk emocji dla takiego cynicznego, kawiarnianego lewaka jak ja, taki mały bunt dnia codziennego, wiecie, w stylu Konkina przyśpieszającego nadejście rewolucji agorystycznej przez przejeżdżanie przez skrzyżowanie na czerwonym świetle lub w stylu przeintelektualizowanej złośliwości u Stirnera czy Beya), ale tak czy siak doświadczenie interesujące. Samej idei squatów jako centrów kultury i myśli niezależnej od państwa można tylko przyklasnąć, ale z realizacją słusznych koncepcji jak zwykle bywa bardzo różnie. Na zachodzie squatting wygląda - dosłownie i w przenośni - lepiej niż w naszym grajdołku, trzeba to przyznać. Chociaż taki Rozbrat i jego księgarnia wysyłkowa odwalają dużo dobrej roboty. W każdym razie ja sobie chwalę.

3) Odprysk z Kielc, gdzie jakiś czas temu byłem przejazdem. Kielce to pierwsze miasto w którym spotkałem się z czymś tak kuriozalnym, jak bankomat stojący nie w budynku dworca PKP, ale w przejściu podziemnym pod dworcem. A przejście to wygląda na przejście podziemne z rodzaju tych przejść, w których nikt nie usłyszy Twojego krzyku. I rzeczywiście, kiedyś nikt nie usłyszał, albo udawał, że nie słyszy, jak kogoś tam zgwałcono w biały dzień. Ot, świętokrzyskie - tu się nikt z nikim nie pier... um, hmm.