niedziela, 17 sierpnia 2014

Robert W. Chambers "Król w Żółci"

Serial True Detective zrobił krzywdę temu poczciwemu klasykowi. Fani weird podnieśli larum, i słusznie, że ani Chambers, ani Ligotti, ani ktokolwiek w sumie poza wyświechtanymi nazwiskami Nietzschego, Schopenhauera i Ciorana nie został oficjalnie wymieniony wśród inspiracji, nawiązań i innych takich cienkich nici pajęczych. Autorzy weird zostali tylko wymienieni gdzieś przez któregoś z twórców, że byli spoko i on osobiście lubi i szanuje. To nieco za mało jak na skopiowane całe akapity [BTW e-zina z linku polecam bardzo gorąco, jeśli ktoś nie zna, mnóstwo radości].
Przez co fani serialu mogli rzucić się na Chambersa w poszukiwaniu czegoś, czego Chambers nie może im dać, bo 1) nie żyje (ha, ha, ale jestem zabawny), 2) jego twórczość jest ok ale to ramota zupełna zupełnie inna, różna i odmienna od serialu, tak bardzo coś innego, jak tylko sobie można coś innego wyobrazić. A o serialu jako takim też może napiszę kiedyś. Bo obejrzałem cały pierwszy sezon. Był bardzo ok.
Na Chambersie wychowali się tacy klasycy, jak Lovecraft. Od Chambersa wziął Hastura oraz pomysł na Necronomicon.
Ok, ja wiem, ja rozumiem, ja zdaję sobie sprawę, że klasyk gatunku. Nikt mu tego nie odbierze, a już szczególnie nie gość piszący na blogu i próbujący przekroczyć granicę 1631 wyświetleń na miesiąc (na razie najlepszy wynik, tzn. najwięcej botów skądś się zlazło). Ale niestety, spójrzmy prawdzie pod ogon - Król w Żółci jest nagi.
To nie jest zła książka, ba, wydawca dołożył do Króla kilka innych całkiem poczciwych opowiadań autora, co więcej, jak na czas wydania faktycznie mogła być kamieniem milowym gatunku jak głosi blurp na tylnej okładce przypisywany samemu S.T. Joshiemu, ale jak na dzisiejsze czasy, to w międzyczasie przewinął się przez historię gatunku Legion innych autorów, którzy pisali to samo co Chambers, tylko nierzadko lepiej.
Ot, mamy proto-s-f w stylu potem przejętym np. przez Lovecrafta, postaci twardo stąpające na ziemi, zapewniające czytelników, że wcale im nie odbiło, co też przejął np. Lovecraft, elementy grozy nadnaturalnej i grozy absurdalnej, czegoś nie na miejscu, co też przejął np. Lovecraft oraz kto tylko mógł, i cały pozostały bagaż gatunku.
Kilka opowiadań z oryginalnego Króla w Żółci łączy motyw zagadkowej sztuki teatralnej, po przeczytaniu której ludzie nierzadko popadają w obłęd (motyw wykorzystany potem m.in. przez - tak, zgadliście - Lovecrafta przy Necronomiconie i pierdylionie innych tego typu ksiąg) lub przynajmniej znaczącym metamorfozom ulega ich światopogląd. Moim zdaniem najlepsze jest pierwsze opowiadanie, w którym obserwujemy postać na starcie po lekturze sztuki i obłąkaną.
Chambersowi należy się pomnik za całokształt twórczości - i bardzo dobrze, że Król w Żółci został przypomniany. Ale to na dłuższą metę eksponat muzealny, można poczytać, popatrzeć, uznać wielkość autora, nic raczej jednak ponad to. Ortodoksyjni fani gatunku z pewnością ocenią to inaczej i wyżej, ja jednak po lekturze muszę stwierdzić, że: ani nie trzymało mnie to w napięciu, niezbyt utożsamiałem się z bohaterami, niezbyt czekałem na to, co się wydarzy dalej. Po prostu nie dostrzegam w tej książce evergreena, wolę tych, którzy przyszli później i rozwinęli pomysły zaczerpnięte m.in. od Chambersa.

Opowieści dziwnej treści 4

Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.

1) Proszę szanownej wycieczki, witam serdecznie szanowną wycieczkę. Jesteśmy na Placu Centralnym, idziemy kawałek dalej, o tam, na przystanek. Proszę uważać, ulice są rozkopane, trwa remont totalny, wszystko na raz.
Ok, mamy chwilkę czasu. Wiedzą państwo zapewne, że Nowa Huta jest projektem niedokończonym? Obiło mi się gdzieś o uszy, że pierwotnie miał tu stać Pałac Kultury i Nauki. Z jednej strony to szkoda, że nie stoi tutaj, w modelowym mieście powojennej modernizacji, kiedy tryby czasu przyśpieszyły znacznie, solidnie naoliwione krwią ściekającą z ołtarza wiecznie nienażartej historii, z drugiej strony może i to dobrze, że stoi w Warszawie. Przynajmniej nie jest obecnie jednym wielkim szmateksem. Wiem, to przykre.
Nasz tramwaj już jedzie. Nawet dwa. W który wsiadamy? O, świetnie, tam jeszcze nie byliśmy, proszę wycieczki, wsiadamy.
Bombardier nawet nie jest tak zdezelowany, jak można by przypuszczać. Gorszym jeszcze dziś pojedziemy. Trzeba powoli dawkować atrakcje. Tylko nie na wariata, proszę wycieczki.

2) Pochmurno na zewnątrz. Tramwaj jedzie mozolnie, zabudowa miejska przechodzi w zamiejską a potem w nieużytki. Zwłaszcza dobrze to widać na przykładzie odcinka od Kombinatu do mniej-więcej Kopca Wandy. Chwilami za oknami nie ma nic poza morzem zieleni napierającej na wagon. Rozrośniętych w rozmaite kierunki drzew, przerośniętych krzaków i wszelakich chaszczy. Gdzieniegdzie pasmo zieleni się kończy, robiąc miejsce wrzuconemu w nie przystankowi. Od lat nie remontowany chodnik z dużych płyt lub większe, żelbetowe płyty leżą żałośnie pochłaniane przez żarłoczną trawę. Przychodzi mi na myśl pomysł na opowiadanie. Zapisuję go w telefonie.
Kilka przystanków wygląda na postawione w przypadkowych miejscach. Dopiero po chwili można zobaczyć asfaltowe drogi wiodące przez pozarastane nieużytki w stronę zabudowań kombinatu lub cholera wie gdzie. Tramwaj przejeżdża pod przyciężkim, grubo ciosanym wiaduktem. Pętla jest umiejscowiona pośrodku niczego. Nie ma chodników, nie ma niczego poza zaroślami i małymi wzniesieniami wokoło, przez co można odnieść wrażenie, że przejeżdża się przez krater. Motorniczy wychodzi z pojazdu. Ręcznie przestawia rozjazd. Miałem okazję kiedyś tam wysiadać - w zimę. Rzecz jasna, nikt tam niczego nie odśnieżał, więc było to całkiem interesujące przeżycie.
Jadąc w stronę przystanku Kombinat na około, ze względu na trwający remont (wcześniej jechało się bezpośrednio z Placu Centralnego, majestatyczne dwa charakterystyczne budynki po bokach wjazdu na teren kompleksu z i napisem Huta im. T. Sendzimira pomiędzy nimi były widziane z daleka, niczym jakieś zamczysko na horyzoncie) zostaje zaburzone wrażenie opuszczania przestrzeni miejskiej. Prawdę powiedziawszy, nie mam pojęcia jak przed tymczasową zmianą rozkładu biegła trasa tramwaju na Wzgórza Krzesławickie, ale teraz robi on dosyć spore koło.
Jadąc dalej na Wzgórza, przystanek końcowy w tej północnej dzielnicy Krakowa, nie sposób nie odnieść wrażenia, że oto dociera się do enklawy położonej za miastem, oddzielonej od reszty Krakowa i Nowej Huty przestrzenią zarastających łąk i przechodzących w lasy nieużytków a także pasmem częściowo porzuconych obiektów przemysłowych. Wzgórza nie są popularną dzielnicą ze względu na swoje położenie, na północnych rubieżach Huty. Szczerze powiedziawszy, jeszcze dziś rano nie wiedziałem nawet, że są osobną dzielnicą miasta. Wzdłuż przystanków od Wiaduktów (swoją drogą, malownicza okolica) naprzód, obok torów tramwajowych ciągną się rury, wiecie, opakowane w metalowe kokony i warstwę izolacyjną, kokony rdzewiejące, pomazane, pogięte, pełne zacieków i plam, noszące ślady wielokrotnego łatania, nity i łaty wyraźnie odróżniają się od pierwotnej powierzchni. Na kolejnym przystanku rury idą w górę, tworząc rodzaj bramy bez drzwi nad krzywym nieco chodnikiem biegnącym na przystanek. Jakaś babcia maszeruje raźno, ale motorniczy udaje, że jej nie widzi. Zresztą, to było trochę absurdalne. Następny przystanek był ostatnim na trasie. Krzywymi literami ktoś na tej zaimprowizowanej bramie napisał WELCOME TO WZGÓRZA. Przystanek wcześniej, leżący bardziej wśród nieużytków, jakiś koleś stał pod drzewem nieopodal, odwrócony tyłem do przejeżdżających tramwajów, i szczał w najlepsze. Jakby mu na złość, akurat tam motorniczy musiał po raz kolejny wyjść z tramwaju, by wcisnąć guzik zmieniający światła. Z takim rozwiązaniem na trasach tramwajów spotkałem się po raz pierwszy, ale przez całą część swojego życia biegnącą przez Kraków i okolice nigdy nie miałem zbyt dużej styczności z tramwajami. Do mnie nigdy żadne nie jeździły. Teraz w sumie też nie jeżdżą, ale zdywersyfikowały wiele dróg po jakich poruszam się po Stołecznym Królewskim i po nie do końca udanym Czerwonym Babilonie.
Na rurach były też wypisane inne ważne przemyślenia. Między innymi o kilku klubach piłkarskich. Ktoś podniósł sprayem krzyk: JEBAĆ STOKI. Niedługo później miałem się dowiedzieć, co to są Stoki, a w każdym razie tak mi się wydaje, że się dowiedziałem. Być może w lokalnej gwarze to coś innego niż Osiedle na Stokach, jednak właśnie taką opcję przyjmuję za najpewniejszą.

3) Wysiadamy, proszę wycieczki. Przyjechaliśmy tu przypadkiem, bo tramwaj do tego miejsca przyjechał po nas pierwszy. Na Suchych Stawach, ba, na Kopcu jeszcze mogliśmy się przesiąść, ale spokojnie, czas nas nie goni.
Krzesławice były kiedyś wsią leżącą za Krakowem. Nie wiem, ile z tej wsi w mieście zostało, ale sądząc po tym, co widziałem - praktycznie nic. Zresztą, proszę wycieczki, zrobiliśmy sobie przecież tylko mały spacer przez dwa osiedla i pojechaliśmy dalej. Na stronie internetowej dzielnicy można znaleźć zresztą więcej zabytków. Drewniany kościół - którego nie widzieliśmy, spokojnie, nie ucieknie, nie teraz, to kiedy indziej - pewnie jest pozostałością po wsi. Ale po kolei.
Wrażenie przebywania w enklawie odciętej od świata towarzyszy każdemu naszemu krokowi. To się czuje, że oto jest osiedle na skraju miasta, leży na wzgórzach ponad otaczającym je światem. Otaczają nas blokowiska, bloki niewysokie, zmodernizowane przynajmniej z zewnątrz. Niewielki ruch samochodowy, przystanki autobusowe, rozkłady jazdy tragikomiczne (kilka autobusów, raptem kilka kursów w ciągu dnia); wchodzimy naprzód; osiedlowe warzywniaki w metalowych budach. Starsza pani z ręką w gipsie wygląda przez okno z mieszkania na parterze. Czuć zapach gotującego się rosołu. Klatkę dalej - ktoś smaży kotlety mielone.
A teraz, proszę wycieczki, park. Naprawdę spory park. Nosi nazwę Zielony Jar i - ojej - faktycznie jest jarem, rozciągającym się pomiędzy osiedlami Na Wzgórzach (stamtąd idziemy) i Na Stoku. Właściwie to jest całkiem lesisty, w każdym razie w porównaniu z takimi parkami jak nieszczęsny Park Zaczarowanej Dorożki na Prądniku. Sądząc po ilości rozbitego szkła, musi być cenionym miejscem spotkań towarzyskich. Mamy ławeczki stojące co jakiś czas wzdłuż chodnika, stoliczki z miejscami dla czterech osób też się trafiają. Idziemy ścieżką wydeptaną wzdłuż małego ście.. strumyczka płynącego przez park. Na drugim brzegu widzimy place zabaw oraz typową PRLowską betonową zjeżdżalnię i betonowy basenik. Nieopodal jest coś, co chyba jest muszlą koncertową.
Wychodzimy z lasku i kierujemy się, proszę wycieczki, w kierunku cudnego, modernistycznego koszmarka żelbetowego stojącego nieopodal. Kiedyś był zapewne centrum usług i sklepów, teraz nadal jest, tylko nieco nadgryzł go ząb czasu; powątpiewam, czy górne piętro nadaje się do czegoś, znajdują się tam jakieś dziwne stelaże wystające z żelbetowych ramion.
W markecie - bardzo tanim, swoją drogą - podłoga jest jeszcze zrobiona z drobnych, takich tyci-tyci kafelków. Nie wiem jak Was, mnie takie relikty PRLowskie rozczulają. Ale bywam sentymentalny. Z drugiej strony, kto czasem nie tęskni za czymś, co go ominęło, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Osiedle Na Stoku miało być pierwotnie osiedlem dla najbardziej zasłużonych budowniczych Nowej Huty. Z czasem stało się bardziej otwarte. Z racji na położenie z dala od miasta i sporą odległość od najbliższego przemysłu (także tego w Nowej Hucie) zapewne da się tam oddychać lepiej niż na nizinach i bagnach Krakowa.
Nawet lokalny kościół wygląda nieco jak strzelista, żelbetowa hala fabryczna. W środku świątynia wygląda całkiem schludnie. Nie ma tam mnóstwa ozdobnych pierdół, nad ołtarzem wisi kopia obrazu Jezu Ufam Tobie. Nieopodal jest przystanek Darwina. Autochtoni pewnie przywykli, ale ja się w duchu roześmiałem z tego zderzenia nauki i religii. Już dawno zdezerterowałem z metafizycznych frontów, by toczyć własne wojenki, ale kościół mi się spodobał. Na swój sposób jest oszczędnie monumentalny. Na zewnątrz, przy ścianie jest grób księdza. Poświęcił życie dla swojego Boga, pozwolono mu spocząć obok swoich tajemnic, obok widzianych przez niego cieni w przestworzach. W porządku. W środku kościoła było bardzo spokojnie. Czuć było atmosferę skupienia. Coś wisiało w powietrzu. Tyle, że to nie były te same gwiazdy na nocnym niebie, które świecą nade mną.
Wracam na przystanek tramwajowy. Ta sama babcia, o której wspomniałem wyżej, nadal tam stoi. Teraz chce jechać gdzieś indziej. Jaki tramwaj przyjeżdża pierwszy? O, świetnie.

4) Już tę trasę znamy, niewiele się zmieniło. Proszę wycieczki, mamy teraz lepszy widok na zajezdnię tramwajową w Nowej Hucie. Duży ośrodek, mnóstwo torów i stojących składów. Zawsze w jakiś dziwaczny sposób fascynowały mnie niskie, długie hangary na wagony i lokomotywy. Tyle ton metalu w jednym miejscu. Jeden obok drugiego, w karnych rzędach i kolumnach. Maszyneria zapładniana wolą człowieka. Kierowana ruchami jego rąk.
Wysiadamy na przystanku Kopiec Wandy. Proszę wycieczki, proszę zwrócić uwagę na niezwykle malownicze torowisko, po którym przyjechaliśmy. Wzdłuż stoją strzeliste drzewa, jedno obok drugiego, podłoże pozarastało polnymi kwiatami. Mnóstwo koniczyny, kwitnie na fioletowo i biało. Trawnik ciągnie się w dal, aż znika wraz z torowiskiem i drzewami za zakrętem. Przystanek wyściełają żelbetowe płyty. Kilka wygląda na w miarę nowe. Kwiaty kwitną na żółto, babka lancetowata uśmiecha się do mnie i macha liśćmi, tak radośnie. Uśmiecham się do niej. Uśmiechamy się do siebie. Wyrasta z błotnistej ziemi. Świeci słońce, jest ciepło. Poza tym wieje orzeźwiający wiatr.
Wiatr wręcz widać. Szumią miliony liści. Kilka opada. Ogromna, na poły przezroczysta istota przenika wszystko niewyobrażalną i niepojętą ilością miliardów swoich macek, poruszając liśćmi i poruszając mi włosy. Wisi nad światem od początku czasu, spowija cały świat, widzi wszystko lecz nie rozumie niczego.
Kopiec jest rzut beretem stąd. Nie wygląda zbyt imponująco. Wokół niczego nie ma, poza - o dziwo - skoszonym trawnikiem i wszelkimi możliwymi krzaczorami, pleniącymi się w pewnej odległości od samego kopca. Brakuje tam choćby elementarnej infrastruktury turystycznej. Ba, nawet jakiegoś normalnego wejścia na kopiec, innego niż krzywa i wąska błotnista ścieżka, na której trudno nawet o wyminięcie kogoś idącego w przeciwnym kierunku. Zapach pokrzyw uderza do głowy. Miesza się z zapachem trawy. Snuje się przy rozgrzanej ziemi. Z kopca widok na Kraków. Na horyzoncie - poza zapowiedzą kolejnego horyzontu - dalekie góry. W drugą stronę - widok na korony drzew. Nie widać kombinatu. Powinno go widać zimą. O dziwo stoi trochę ludzi na szycie kopca. Klockowaty monument ze skrzyżowanym - hmh - mopem i mieczem jak stał, tak stoi.
Dojazd do kopca bywał zły. Tym razem wszystko zatrzymywało się tuż pod kopcem, ale pamiętam, jak parę lat temu trzeba było iść pod kopiec z "krateru" o którym wspominałem wcześniej. A stamtąd do kopca szło się nawet nie przez szczerze pole, co przez kłamliwy ugór.

5) Gdzie teraz? W końcu niedziela. Czas poszukać namiastki sacrum w świecie immanentyzacji eschatonu, mającej i zarazem niemającej miejsca w każdym kolejnym oddechu.
Zabudowania kombinatu widać przez okna tramwaju jadącego na pętlę tramwajowo-autobusową Pleszów. Ogromne molochy z cegieł, żelbetu, blachy falistej, plątaniny rur i pomostów zawieszonych wysoko nad ziemią ciągną się za wysokim płotem i drzewami, mijanymi przystanek za przystankiem. Stoją, brązowe, żółtawe, zardzewiałe, straszą wybitymi dziurami. Na ścianie mniejszego budynku, bliżej torów tramwajowych widać znajdujący się tam od wielu, wielu, bardzo wielu lat ogromny rysunek propagandowy - biały orzeł (o kanciastych rysach i bez korony) na tle czerwonego kształtu (nieco kanciastego państwa polskiego) + jakieś hasła. Gdzieś za przystankiem Meksyk szło się przez wymarłą w większości osadę (pełno pustych domów, wszystkie porzucone lub do sprzedania) na tzw. wyspę pleszowską. Przed wyspą były jakieś pola. Obok nich - ogromna spalarnia odpadów medycznych. Byłem tam parę lat temu. Akurat trwał w najlepsze pożar pól. Alarm w ochotniczej straży pożarnej wył z wyraźną skargą w głosie. Na samej wyspie nie było niczego ciekawego.
Dojeżdżamy na przystanek końcowy. Przed nami rozciąga się, proszę wycieczki, jeden z chyba niewielu węzłów komunikacyjnych łączących okoliczne miejscowości z Nową Hutą i dalej z Krakowem. Kilka autobusów stoi cierpliwie na swoich przystankach. Nie, droga wycieczko, nie wsiadamy w żaden z nich - za długo by czekać na odjazd. Zamiast tego choćmy zobaczyć, jak próbowano ujarzmić moce ziemi.
Za knajpo-pizzerią zacieniona dróżka, wyłożona starymi płytami chodnikowymi, doprowadza nas do wewnętrznej drogi idącej przez kombinat. Idziemy nią, aż dochodzimy do cementowni.

6) Dla jednych to tylko rodzaj industrial porn, czy jak by to nazwać, ale dla nas to coś większego, nieprawdaż droga wycieczko?
Wszystkie głosy w mojej głowie mi ochoczo przytakują.
Na tle błękitnego nieba wznosi się ogromna konstrukcja. Gigantyczne żelbetowe rusztowania, ogromne kadzie czy silosy, powodujące zawroty głowy od samego wpatrywania się w nie plątaniny przecinających niebo pod najbardziej fantazyjnymi kątami rur i pomostów, konstrukcje z żelaza i betonu, ze stali i z blachy falistej, asfalt i cegły.
Nie chodzi tu rzecz jasna o cementownię jako taką, to mógłby być jakikolwiek zakład, chodzi o pewne poruszenie w duszy, jakie wywołuje widok tak ogromnej infrastruktury przemysłowej.
Oto namiastka żywotnego centrum (Carl Schmitt) epoki, która nadeszła i znikła jak sen, rozpłynęła się w hiperrzeczywistości (Jean Baudrillard) wraz z postępem technologicznym i rozwojem globalnej gospodarki. Oto demoniczna świątynia świata Robotnika (Ernst Jünger). Nie tak demoniczna jak np. oglądane na zdjęciach Oko Moskwy czy podobne konstrukcje, ale budzi respekt swoją wielkością. Ciekawe, ile ofiar, ile krwi i ile sił życiowych wchłonęły te wcielone Prometeusze, te wcielone Lucyfery, te gargantuiczne kompleksy Stworzenia, w których Człowiek kształtował materię, w których Człowiek okiełznywał moce starsze niż on sam. Namiastki doktorów Faustów i mistrzów Twardowskich, rzucające wyzwanie Bogu w industrialnej machinie Stworzenia. Coś z niczego, wydarcie tajemnic natury, ich umasowienie z totalnym rozmachem. Wieża Babel rozbrzmiewająca hukiem maszynerii, blaskiem ognia, stukotem najrozmaitszej aparatury. Jako w niebie, tak i na ziemi. Tablica szmaragdowa. Inspektorzy i specjaliści BHP jawią się jako kapłani, sprzątający po dokonującej się krwawej ofierze i racjonalizujący jej występowanie.
A teraz Lucyfer leży żałośnie na boku i rdzewieje powoli, rozpamiętując swój lot z Niebios. Pewnie dlatego projekt wypalił się, paradygmaty świata uległy zmianie, a może nie było Boga, któremu mógł przeciwstawić swój zapał osiadający niegasnącym płomieniem na ludzkich duszach. Albo obu metafizycznym potęgom się odechciało wszystkiego. Może to tylko kaprys dzieci w piaskownicy pod okiem czegoś absolutnie niepojętego. Nieznanego... absurdalnie wręcz nieznanego. Czegoś, co odciska siebie we wszystkim, jak pieczęć (Jünger), czegoś, co manifestuje się przez rastry (Jünger). Czegoś, czego nikt nigdy nie przeżyje, nie pozna, nie zrozumie, a co każdy chociaż raz w życiu widział. Widział, lecz nie pamiętał, gdy budził się nagle i gwałtownie w środku nocy z natrętną myślą, że coś się stało, ale to coś mu umknęło.
Tchnienie kosmosu osiada na rusztowania, rozpięte na przerażającej długości przestrzenie z blachy falistej, wyrastające ze skotłowanych, skołtunionych pięter poprzetykanych daszkami, hangarami, miejscami o nieznanym mi przeznaczeniu, drabinkami, tak żałośnie w skali całego obiektu małymi drabinkami dostawionymi do pionowych słupów i pochylonych rur, tak obrzydliwie, tytanicznie nieludzko ogromnych, perwersyjnie wnikających grupami do cylindrycznych silosów rur; tchnienie kosmosu odbija się w mikrokosmosie naszych dusz.
A jednak człowiek wzniósł to wszystko. Człowiek wykonał tę rozdzierającą niebiosa pracę. Nawet jeśli z imionami Boga na ustach, to ku własnej chwale, nawet jeśli sam nie zdawał sobie z tego sprawy. Boga nie ma tam, gdzie płynie prąd, tam jest tylko skarlałe potomstwo Gestalt Robotnika.
Stoję w ciszy pod płotem cementowni. Widok nieco zasłania mi drut kolczasty, no i sam płot. Bezwiednie podskakuję kilka razy, by zobaczyć więcej. Jeśli ktoś mnie obserwuje, to musi mieć niezły ubaw. Na tablicy nieopodal zostało napisane: Pracujemy bez wypadku - tutaj wstawiono elektroniczny wyświetlacz - dni. Wyświetlacz pokazywał liczbę 2295. To nieopodal to zamknięta stróżówka. Dalej jeszcze jest nieczynna od lat przychodnia, czy coś w tym stylu. Jakieś garaże. Droga się kończy na głównej bramie zakładu. Ktoś tam jest, nie podchodzę bliżej.
Natura gdzieniegdzie wchodzi na dzieło ludzkich rąk i ludzkiej woli tworzenia. W najdziwniejszych miejscach konstrukcji wyrasta trawa i małe drzewka. Na ściany niektórych budynków wpełza mech.
Rozglądam się po okolicy. W oddali stoją podobne kompleksy. Z jakieś rury zawieszonej na słupach ulatnia się para. To wrze ichor.

7) To już koniec wycieczki, proszę wycieczki. Wracamy na tramwaj. Plastikowe, drewnopodobne krzesła. Nie miękkie, jak w tramwajach jeżdżących gdziekolwiek indziej. Nad Krakowem wiszą granatowe chmury. Jak się okazuje, nad centrum Huty i dzielnicami w stronę Krakowa również. Spadają pierwsze krople deszczu.