piątek, 19 sierpnia 2011

Sztuczna inteligencja

Czyli kwiatki z gry Age of Empires II, a dokładniej z omawianego wcześniej na tym blogu moda Age of Chivalry: Hegemony. Mod ma swoje własne pliki AI, ale można grać też przeciwko po prostu computerowi. Minusem takiej gry jest to, że komputer czasami, no, po prostu nie ogarnia. Np. na planszach z wyspami czy ogólnie z wodą nie tworzy wcale floty, nie buduje nawet portów. Przygotowane przez twórców moda pliki AI działają znacznie lepiej.
Dopisek '13 - teraz zapewne wygląda to trochę lepiej, w kolejnych wersjach.

Zielony i szary gracz (wrogowie!) usiłuje dopchać się do ostatnich w okolicy drzew. Jednak ani jeden, ani drugi nie wyrżnął po prostu wrogich mieszkańców, lub nie odesłał części swoich gdzieś indziej.

Tym razem błąd gry jako takiej, niż samego AI. Za dużo stworzonych jednostek, które nie miały się gdzie podziać, więc gra umieściła ich w miejscu, z którego nie da się wyjść. BTW, komp chciał rzucić tą bandę pikinierów najprawdopodobniej na mnie, ale... sam się zastawił murem, kawałek dalej na południe i najwyraźniej zawiodło szukanie ścieżek, albo zapomniał o tych jednostkach.

Sytuacja podobna, jak na screenie pierwszym + samotny drwal stojący obok. Po wyczerpaniu drzew w okolicy AI pozostawiła go po prostu swojemu własnemu losowi.





Nie mam pojęcia, jak ten pikinier to zrobił. Gdy odkryłem prawie całą mapę za pomocą technologii Spies, już go tam zastałem. BTW, jako że jestem paranoikiem to zamazałem swój nick.

Cień z przeszłości

Przeglądając w domu półki, na których umiejscowiono najróżniejsze pozycje fantasy i science-fiction, natknąłem się wczoraj na prawdziwe perełki, które dziwnym trafem jakoś zawsze musiałem najwyraźniej omijać. 
Znalazłem wydane przez Fantastykę w formacie zeszytowym (żadne nie jest zszyte, tylko luźne kartki i okładki) opowiadania ale i większe nowele, pochodzące najprędzej z lat '80 minionego wieku; niektóre być może są starsze, tylko na jednym jest oznaczenie roku (Miesięcznik Fantastyka 1/82), pozwalające na dokładną identyfikację. Są to dokładnie: Świat czarownic Andre Norton, Pieśń dla Lyanny George'a R. R. Martina, Zapomnij o Ziemi C.C Mac App'a, Gwiazdy - moje przeznaczenie Alfreda Bestera, Żuk w mrowisku braci Strugackich oraz cztery kolejne, które zdążyłem już przeczytać - Aleja Potępienia Rogera Zelaznego, Houston, Houston, Do You Read? Jamesa Tiptree, Zbudź się w Famaguście Jeremieja Parnowa oraz Przełęcz Kiryła Buczyłowa. Z perspektywy czasu trochę dziwnie wygląda tłumaczenie niektórych opowiadań (pozostawiono tu i ówdzie nieprzetłumaczone zwroty typu "mister", "Mrs."), ale sam fakt, że trzyma się w rękach taką klasykę, z - bądź co bądź - bardziej pionierskiego okresu rozwoju współczesnej fantasy i s-f w Polsce, że widzi się pożółkły papier, kolorowe okładki, jakże bardziej naturalne od komputerowo tworzonych okładek współczesnych, czuje się aż uczucia osób, które tłumaczyły, robiły korektę, składały, sam ten fakt, że znalazłem takie coś pośród dobrze znanych książek, zbieranych dawno temu jeszcze przez mojego Tatę, sam ten fakt ma w sobie jakiś element niecodzienny, niespodziewany, pozytywnego zaskoczenia, a te wszystkie zakurzone nieco strony awansowały do rangi odnalezionego, a dawno wcześniej zapomnianego skarbu. Piszę chyba trochę nieskładnie, ale na blogu nie lubię się w sumie przykładać aż tak bardzo do formy.


No, to tak czy siak, opowiadanie Zelaznego pokazało mi Zelaznego, jakiego jeszcze nie znałem. Znałem wcześniej tego autora z Odmieńca, jego drugiej części, z Dilvisha Przeklętego oraz kilku przypadkowych tomów wielkiej sagi Kroniki Amberu. Aleja Potępienia umiejscowiona jest w świecie post-apokalpitycznym, po - można to wywnioskować ze świata przedstawionego - wojnie atomowej, gdzie większa część dzisiejszych USA stała się pustkowiem, zabójczym dla człowieka (który to już raz, czasami aż mi jest Amerykanów szkoda). Głównym bohaterem jest Czart Tanner. Tak, serio się tak nazywa, to nie jest przezwisko. Nie jest to bohater pozytywny, gdyż poznajemy go, gdy próbuje uciec przed obławą. Został bowiem schwytany, gdy był poszukiwany za kierowanie zbrojnym gangiem, terroryzującym spore okolice. To gwałciciel, morderca, złodziej, handlarz niewolników, przemytnik, który jednak z racji na niebywałe umiejętności kierowcy dostaje kolejną szansę amnestii. Ma przejechać od Państwa Kalifornijskiego (heh, znów skojarzenia z Falloutem) do Bostonu, z ładunkiem szczepionki, dla chorujących tam ludzi, którym grozi zagłada. Droga jednak jest średnio przejezdna, jak można się domyślić, od niej wziął się tytuł tego dziełka. Na tytułowej Alei szaleją nie tylko krwiożercze mutanty, nieustępliwe gangi, obszary napromieniowane ale też dziwaczna, post-apokaliptyczna pogoda - z niebios na co dzień spadają setki skał i głazów, piach czy ryby, szaleją tajfuny, itd. Co to jednak dla głównego bohatera, i dla opancerzonego, super-nowoczesnego pojazdu, którym się porusza...
Oprócz rzadko spotykanych w innych światach post-apo dziwacznych anomalii pogodowych, które tutaj są przykrą codziennością, nieco może dziwić też, że główny bohater skarży się, że zabrano mu swastykę, oraz że posiada nóż należący do formacji SS. Aż się zastanawiałem, w jakich okolicznościach doszło do atomowej zagłady, i który właściwie jest rok. Tak czy siak, wartka akcja, nietuzinkowy bohater, który w sumie może i próbuje się autentycznie zmienić oraz intrygujący świat przedstawiony to wielkie plusy tego dziełka.


Z dziełkiem Houston, Houston... związana jest ciekawostka - autor, prorok młodzieżowego buntu i kontestacji lat triumfu rock 'n rolla, wyzwolonego seksu i narkotycznych wizji, okazał się w rzeczywistości być 62-letnią, stateczną i szanowaną panią psycholog, Alice Sheldon. Co sobie więc pani Sheldon wymyśliła - załoga kosmicznego statku misji Sunbird, wysłana z ziemi gdzieś pod koniec Zimnej Wojny, trafia w słoneczny wybuch, który zrywa połączenie z ziemią, oraz uszkadza sam statek. Gdy udaje się je odzyskać, łączą się z innym statkiem kosmicznym. Jak się okazuje, zostali przeniesieni w czasie o ponad 300 lat w przyszłość. I świat, w jakim się odnajdą, świat po epidemii, która diametralnie zmieniła oblicze ludzkości, bardzo, ale to bardzo im się nie spodoba...
Dziełko to jest dużo bardziej poważniejsze od pełnego wartkiej akcji madmaxowego Zelaznego, postawiono tam pytania o rolę religii w świecie, o ludzką naturę, poruszono kwestie etyczne związane z klonowaniem ludzi, bardzo dobrze ukazano rozterki głównych bohaterów, ich marzenia, tęsknoty, ich zmaganie się z człowieczeństwem, w świecie, w którym to słowo zaczęło oznaczać coś innego, niż mogłoby się wydawać. No i nawet taki lewak jak ja musi przyznać, że akurat w tym wypadku fanatyk religijny miał sporo racji.


Przełęcz Rosjanina Bułyczowa to jak na razie zdecydowanie moim zdaniem najlepsza z tych wszystkich perełek. Wiele lat temu na niezbyt gościnnej planecie rozbił się ziemski statek kosmiczny. Nieliczni, którzy przetrwali katastrofę i exodus w poszukiwaniu miejsca do życia, dali początek małej, nielicznej, zagrożonej wymarciem i zdziczeniem wiosce, ledwo łączącej koniec z końcem. Żyje już pierwsze pokolenie, nie pamiętające o Ziemi ani o statku, leżącym daleko w górach, w niegościnnej przełęczy. Historie starych nauczycieli zmieniają się pomału w mity, w legendy, gdzie statek z innego świata rośnie do rangi mitycznego Edenu. Pewnego dnia jednak, po raz kolejny w ciągu wielu lat, podjęto próbę wyprawy, w celu odszukania statku i zabrania stamtąd wszystkiego, co pozwoli wiosce przeżyć. Gdy bowiem statek się rozbił, opuszczono go pospiesznie, z racji na promieniowanie, zabierając tylko to, co było pod ręką, i co wydawało się niezbędne.
Mamy tutaj zarówno niezwykły świat (gdzie ziemskimi nazwami ochrzczono nieziemską faunę i florę; grzyby skaczą, kozły są gadami i mają kostne pancerze, niedźwiedź to coś w rodzaju rośliny, strach wejść do lasu, bo rośliny strzelają nasionami, itd.), konflikt pokoleń (starsi nie chcą zapomnieć o przeszłości - młodzi nie wiedzą nic o ziemi, cała ziemska wiedza i historia, oprócz okruchów przekazywanych przez starszych, jest im zupełnie obca; dla nich domem jest niegościnny świat, gdzie rozbił się kosmiczny statek ich ojców, a jedyną rzeczywistością jest napierająca zewsząd przyroda), walkę z własnymi słabościami, historię o zachowaniu człowieczeństwa w barbarzyńskich warunkach zupełnego regresu cywilizacyjnego, itd. Naprawdę dobra rzecz, dająca do myślenia, czyta się jednym tchem.


Zbudź się w Famaguście zaś, rozgrywa się gdzieś w Himalajach, gdzie w mitycznej krainie, to o czym się pomyśli, staje się rzeczywistością. Przypadkowi podróżnicy, z których nie wszyscy okażą się być przypadkowymi, lokalne wierzenia, ukazane ze znawstwem przez autora, niepokój i strach przed nieznanym, równie mocno skłaniający do odwrotu, jak i do parcia naprzód, najróżniejsze ludzkie motywy i sposoby postrzegania świata, tu jest to wszystko i więcej. Dobra rzecz, lekko trącące Danikenem/Churchwardem/Childressem (ale nic nie jest wprost powiedziane, pozostawiono sporo miejsca na interpretacje) zakończenie, a mimo wszystko nie przypadło mi to do gustu aż tak, jak pozostałe.
O pozostałych - później.