środa, 8 lipca 2015

Odpryski/Opowieści dziwnej treści split

Czy wiecie, co to jest osadnik?
Być może niektórzy wiedzą, ale i tak wyjaśnię.
Osadnik to rodzaj basenu, pół/otwartej przestrzeni, zazwyczaj o żelbetowych ścianach, metalowych barierkach i również żelbetowym bądź cholera wie jakim podłożu. Zazwyczaj w jednej ze ścian widnieje otwór kanału, prowadzącego cholera wie gdzie, rozdzielającego się na plątaninę rur, prowadzącego całą skomplikowaną plątaniną rur do wanien i kadzi.
Do osadnika spuszczano (a może i gdzieś jeszcze taka infrastruktura funkcjonuje, niczego nie można wykluczyć) najróżniejszą chemię, szkodliwe trucizny, substancje żrące, wszelki syf, odrzuty z wytrawiania/impregnowania/cokolwiek powłok, lakierów, farb; zbiorniki te zazwyczaj lokowano gdzieś za danymi zakładami, ale na ich terenie, w lasach, na łąkach, odludziach.
Chemikalia parowały sobie spokojnie, dorzucano do nich tonę innej chemii i/lub wapna. Gdy wapno rozłożyło, co tylko mogło wchłonąć/rozłożyć, szlam był wywożony do utylizacji gdzieś indziej.
A w i blasku dymiących kominów, wśród refleksów światła pełzających po częściowo wybitych szybach wieżyczek strażniczych, wśród rdzawych zacieków z drutu kolczastego zwisającego smętnie nad krzywym żelbetowym płotem, tęczowo mieniące się mikstury zabierające życie zewsząd ze swojego szlaku nie raz i nie dwa rozpływały się po łonie matki ziemi po drodze do takiej czy innej rzeki, wyciekające przez szczeliny w poszyciu lub przelewające się górą.
Paradoks - dopiero po upadku większości zakładów na przełomie końcówki '80/I połowy '90 środowisko odetchnęło, odbierając co jego, skrywając niejedną ludzką tragedię pod źdźbłami trawi przebijającymi się przez stopniowo zmieniające się w piach lub zakalec z kamienistymi rodzynkami pytami chodnikowymi. Podobno po raz pierwszy od bardzo wielu, zbyt wielu lat, akurat do tej jednej rzeki wróciły raki.
Kurwa mać, jak ten czas leci. Jeszcze przed 2008 rokiem wszędzie było ich pewno. Mniej lub bardziej znajomych twarzy. Sporo z nich wbiło się w pamięć niczym drzazgi. Tak już mam, przeglądam wspomnienia, zwłaszcza te najdawniejsze, jak kolekcję blizn, ekwiwalent prawdziwych blizn, które nawet jeśli były, na przestrzeni lat zniknęły (i dobrze zresztą, zazwyczaj przypominały jedynie o własnej głupocie). Nie było wtedy gdzie iść, więc szliśmy tam, gdzie było blisko, gdzie byliśmy sami ze swoimi marzeniami, naiwnością, pierwszymi młodzieńczymi problemami, nadziejami, ze swoimi demonami. W krzakach nad rzeką, pod mostem takim czy innym, w ruinach fabryki farb i lakierów, na terenie równie skażonym jak nasze rozgorączkowane myśli uczyliśmy się życia. Czasy, gdy piwo, fajki (nie wciągnąłem się), wóda i mocniejsze alkohole oraz wszelkie inne substancje, zazwyczaj nielegalne, a także dziewczyny (da się je podciągnąć pod "wszelkie inne substancje") były jeszcze czymś nieznanym, czymś obcym, nieznanym terytorium na które wkraczaliśmy ochoczo i z podniesioną głową. Nasze małe przestrzenie wyrwane całemu światu, gdzie nie obowiązywały jego prawa i uwarunkowania.
Mój rocznik rozjechał się po świecie. Szlag trafił wiele przyjaźni, wiele nocnych rozmów i cichych szeptów pozostało tylko w przebłyskach wspomnień, czasem wracających samych z siebie, czasem zupełnie nieproszonych.
Skończyło się na tym, że po obejściu starych, tak dobrze znanych, śmieci (czasem dosłownie) dwóch około-korposzczurów bądź po studiach (ja), bądź kończących studia (on) poszło pić jakieś gówniane smakowe piwa na stary osadnik. Zostało nas w sumie dwóch. Dwóch tam i wtedy. Na przeciwko wszystkiego, co było wcześniej. W sumie nie został już nikt, bo i jesteśmy już zupełnie inni. Smażyło nas lipcowe słońce, takie samo co wiele razy lata temu, tematy do rozmów jednak poszły z biegiem czasu. Bliższe tym, którym bliżej już do 30tki niż 20tki. Co zrobić z mieszkaniem po rodzicach, gdy umrą - a nawet nieśmiertelne postaci drżą przed potęgą nieubłaganego czasu, a ty widzisz, że każdy koniec to przede wszystkim koniec - jakiś tam początek jest ewentualnością, wcale nie musi faktycznie nastąpić. Co zrobić z domem po dziadkach, gdy umrą. Gdzie się wynieść, i dlaczego byle dalej stąd, gdzie nic nie ma, a to co jest, stopniowo gnije. Skąd wziąć kasę na życie, na mieszkanie, na przyszłość - równie złudną jak teraźniejszość. Dlaczego Kraków ssie i najlepiej wynieść się i stamtąd. Kiedyś. Słowo klucz: kiedyś. Jeden z wielu zardzewiałych kluczy, nie otwierających niczego.
Byli tacy, co zostali, owszem. Kilkoro z nich to obecnie alkoholicy. Byli tacy, co wracali, owszem. Jak na razie jest jeden samobójca. Pewnie jeszcze kilku ich przybędzie. Były śluby i rozwody, były wielkie tragedie i wielkie radości, wszystko zmieszane w jedną ciastowatą, ubitą na jednolitą papkę masę wspomnień. Wszystkie tak wyblakłe, wszystkie zalane cynicznym doświadczeniem późniejszych lat. Z perspektywy czasu nawet wybuch supernowej byłby kompletnie bez znaczenia. Sami gasimy z czasem własne supernowe.
Nie no, sporo sobie jakoś radzi. Przeglądam czasem profile w takim czy innym serwisie społecznościowym znajomych sprzed wielu, wielu lat - ileż tam samotnych matek, iluż starych kumpli nie widzianych od 7+ lat jest teraz tatusiowatymi Januszami. Iluż. Inni radzą sobie nieźle rozrzuceni po Polsce bądź świecie. Lepiej lub gorzej - z grubsza do przodu.
Ściany osadnika, nie używanego od około 30 lat, pokrywały graffiti z innych czasów. W żadnym innym miejscu miasta nie przetrwały tak stare malunki. Jakieś gówna w stylu "Skinheads" przyozdobione krzyżami celtyckimi trafiają się jeszcze gdzieniegdzie, poza tym są ponadczasowe więc wciąż wyrastają w nowych mutacjach, zwłaszcza w tak gnijącym środowisku i czasach, gdzie najgłupsze rozwiązania zapewniają elementarny sens i poczucie własnej wartości. Inne jednak to relikty. Wyobraźcie sobie - napisy twardym, jakby technicznym pismem - "LEON ZAWODOWIEC" (aż sprawdziłem, wyszedł w 1994 roku), "PHILIPS". Malunek przedstawiający paczkę Malboro. Zakapturzony mnich z hakiem zamiast dłoni, wystającym spod warstw szaty. Pamiątki z czasów sprzed powszechnego dostępu do mediów społecznościowych czy telefonów komórkowych (o smartfonach nie wspominając). Pamiątki z czasów, kiedy mak był dużo bardziej popularny od konopi.
Ciekawe, co oni robią teraz. Kim są, gdzie są. Czy jeśli zostali na miejscu, chodzą starymi ścieżkami, przynajmniej tymi które zarosły (a zarosły nawet ścieżki sprzed ~7 lat, co dopiero sprzed przeszło dwukrotnie dłuższego okresu czasu), czy i co wspominają. Czy niczego nie żałują. Czy uśmiechają się na widok napisów wykonanych dawno temu własnymi dłońmi.
Moje rodzinne miasto jest miastem żelbetu. Żelbetu i lasów. Chwastów stopniowo wchodzących na rozpostarte przestrzenie torów, plątaniny zieleni pochłaniającej spękane ściany fabrycznych hal i innych wszelkiego rodzaju ruin. Spośród rdzawych zacieków wyrasta mech. Krzaki, chwasty, dwumetrowe źdźbła traw. Płyty chodnikowe, beton, zbrojone szkło, żelbetowe latarnie uliczne. Powolna, jednostajna atmosfera postępującego rozkładu. Cisza, spokój. puste ulice ciągnące się pod rozgwieżdżonym niebem. Nieustające życie, w którym niezależnie od nieśpiesznego, meandrującego nurtu bardzo łatwo można zahaczyć się o wystający korzeń.
Nawet burgerownia stojąca w centrum, nieopodal domu kultury (w tym kina), blokowiska i liceum - zbankrutowała. Najprawdopodobniej. Nie było informacji, że lokal przeniósł się gdzieś indziej. Istniała może ponad rok.