wtorek, 28 stycznia 2014

Łukasz Orbitowski "Horror Show"

Ech.
Powinienem w końcu nauczyć się kilku rzeczy.
1) Aby nie chodzić po antykwariatach/bukinistach, gdy kończą się środki na żarcie i rachunek za internet.
2) Aby nie chodzić po antykwariatach/bukinistach, gdy jest sesja i człowiek powinien uczyć się, ew. pisać magisterkę lub ogarniać jakieś konferencje/publikacje.
3) Aby przed kupieniem książki, zwłaszcza używanej, sprawdzić, czy wszystko jest z nią ok, czyli np. czy plamy krwi uniemożliwiają odczytanie treści (nie, to nie ten przypadek, ale kiedyś mi się taka książka przytrafiła), czy nie brakuje stron lub nie ma błędów w druku.

Zwłaszcza 3) potrafi zaboleć, zwłaszcza, gdy ~6 stron nie ma, tzn. są, ale niezadrukowane i  to w tym miejscu w książce, gdy akcja przyspiesza, nadchodzi punkt kulminacyjny i rozwiązanie akcji.
Tak, właśnie taki egzemplarz Horror Show mi się przytrafił. Pewne rzeczy się wyjaśniają (na ile mogą się wyjaśnić) a główny bohater jest w rozjazdach, a tu puste strony co parę kartek. Wyjątkowo przykra sytuacja.
W takich sytuacjach z pomocą przychodzą pirackie .pdfy wiszące w ogromnych ilościach w różnych częściach internetu. Życie jest ciężkie, cóż poradzić.

Jedna z wczesnych książek autora, jak głosi krótka biografia na tylnej okładce, jego pierwsza powieść. Wydana przez ha!art, co nieco mnie zdziwiło, że w ogóle wydawali/ją taką beletrystykę, ale zdziwiło na plus. Człowiek przez całe życie poznaje nowe, ciekawe informacje o świecie.

Horror Show to w sumie niezupełnie horror. Przynajmniej jak dla mnie. Jak na mój gust, to w znacznie większym stopniu jest to weird. I to takie bardzo klasyczne, po linii Poe-Lovecraft-itd., pomieszane z nieco wręcz turpistyczną, dosadną opowieścią - powiedzmy - obyczajową o szarych mieszkańcach Krakowa. I o Krakowie. Szarym Krakowie, mieście klubów ze striptizem, zawiedzionych nadziei, złamanych żywotów, mieście rozpaczy maskowanej hedonizmem, mieście zgnuśniałym.
Głównym bohaterem jest Giełdziarz. Ksywa tak się z nim zlała w jedno, że nie używa swojego imienia. Giełdziarz sprzedaje na giełdzie (rodzaj targu, gdzie - dzisiejsza młodzież, wychowana w dobie piractwa internetowego, które w sumie jest nowym rodzajem piractwa, bo przecież nie płacisz za ściągnięte pliki nikomu, może tego nie wiedzieć  - gdzie kupowało się pirackie kopie gier [pamiętam jeszcze np. Age of Empires II czy Commandosa 1 przetłumaczone na język "polskawy" przez jakiś rosyjskich piratów, czy też pakiety gier z usuniętymi filmami i muzyką, by zajmowały mniej miejsca na płycie CD {dzięki czemu można było ich tam więcej upchnąć}] , płyt z muzyką, itd.; w moich rodzinnych stronach coś takiego pamiętam jeszcze z czasów wczesnego liceum, choć w dużo "uboższej" wersji - "kolega kolegi" miał listę gier, coś się chciało - płaciło mu się koszt czystego CD + ~1-2zł więcej - przynosił - potem zjawisko implodowało; w tamtych czasach {~7-9 lat temu}, mimo tego, że nie było to dawno, dostęp do internetu nie był jeszcze tak powszechny jak teraz) pirackie płyty. [przepraszam za mega-dygresję nie na temat, zdanie wielokrotnie złożone, ale czasem muszę]
Tak czy siak, Giełdziarz jest się w stanie z tego jako-tako utrzymać, nie jest źle, jest nawet całkiem fajnie, ale zawsze mogło być lepiej. Ma dziewczynę, z którą jest szczęśliwy, mimo tego, że widują się raz na jakiś czas. Ma paru kumpli z giełdy, którzy wystarczają mu za znajomych i przyjaciół.
Pewnego dnia, zupełnym przypadkiem, wchodzi w posiadanie świecznika i układanki. Zdaje sobie sprawę, że najprawdopodobniej są kradzione, ale nie za bardzo się tym przejmuje. Ba, postanawia nawet oddać je właścicielowi, kimkolwiek by nie był.
Tymczasem właścicielem jest tajemniczy staruszek o ksywie Wuj, któremu raz na jakiś czas zdarza się wyrzygać białe robaczki. Przed Wujem ucieka niejaki Brandon, który - rzecz jasna - wpada na Giełdziarza, gdy ten jeszcze nie wie nic a nic o Wuju.
Wuj chce odzyskać swoje rzeczy, a także odnaleźć Brandona, więc płaci chwilowo nie mającemu niczego do stracenia Szpadowi, giełdziarzowemu znajomkowi z giełdy, by ten porozklejał po mieście tysiące plakatów z odpowiednią informacją.
A potem zaczynają ginąć ludzie, a życie Giełdziarza, wszystko w co wierzył i na czym opierał swoją egzystencję, rozsypuje się bardzo efektownie i bardzo weirdowato. Życie Szpada zresztą również.
W pewnym momencie, po okresie krótkiej równowagi, Nieznane przejmuje rzeczywistość Giełdziarza; niczego nie może być pewnym, nie jest możliwe samo stwierdzenie, co jest realne, a co nie, i dlaczego to, co nie jest realne, zdaje się jakby nigdy nic egzystować na płaszczyźnie materialnej. Wiąże się z tym pewne niedopatrzenie - Giełdziarz zastanawia się w pewnej chwili, jak był w stanie wynająć mieszkanie, ale czyżby nie miał dowodu tożsamości? Ten dokument mógłby mu sporo powiedzieć, nawet jeśli nie byłaby to... hmmmh... pewna wiedza. I jak bez dowodu, jeśli go nie miał, udało mu się zapisać do Biblioteki Jagiellońskiej? Chyba, że w świecie przedstawionym mógł. Wiem, czepiam się. Ale kiedyś trzeba się w końcu czegoś przyczepić.
Autor zrobił dobry research, jeśli chodzi o Kraków. Trudno się dziwić - ukończył filozofię na UJu -  pewnie w każdej opisanej knajpie zdarzyło mu się trochę kasy przepuścić. A przestawił te knajpy bezbłędnie. Rzecz jasna, bardzo subiektywnie, ale przytakuję jego opiniom. Wątek z Białym Prądnikiem też mnie ujął za serce.
Świat przedstawiony autor odmalował słowami szorstko. Momentami brutalnie. Brudno i naturalistycznie. Dosadnie. Mimo wszystko, taka stylistyka pasuje mi do Krakowa. I do opowiadania o wódce, kacu i kobietach. Bohaterowie, łącznie z Giełdziarzem, są co prawda nieco sztuczni, ale biorąc pod uwagę fakt, że ... hmm, no tak czy owak, poniekąd to do kilkorga z nich pasuje (tyle, że nie wiem, czy autorowi akurat o to chodziło). Plusem jest to, że ciężko stwierdzić, kto tu jest dobry, a kto zły - raczej każdy ma po prostu swoje interesy, porusza się w obrębie swoich uwarunkowań, sympatii i antypatii.
Miałem czasem problem przy dialogach, których jest dużo i które są długie - niekiedy gubiłem się, kto co mówi.

Kolejna dygresja - sama intryga, wokół której kręci się fabuła, i którą Giełdziarz mozolnie odkrywa, skojarzyła mi się z podobnym wątkiem (o potędze wyobraźni i o granicy możliwości stwarzania sobie świata i tego świata przyległości) w takim jednym anime, które kiedyś oglądałem. Nie zarzucam rzecz jasna autorowi, że skądś ściągał, byłoby to niedorzeczne, zaznaczam tylko, że to pozytywne skojarzenie, bo takie kwestie mnie interesują. 

Podsumowując, cieszę się z zakupu, tzn. że wygrzebałem to na półce w takim jednym antykwariacie. Nie jest to przełomowe arcydzieło, ale z pewnością jest to powieść solidna, dobrze napisana i przedstawiająca intrygującą historię (niby oklepaną, a jednak nie), co skutecznie rekompensuje pewne wady "techniczne" czy luki w fabule/niedopowiedzenia w świecie przedstawionym. W roku wydania - 2006 - zapewne Horror Show był wtedy czymś całkiem świeżym w polskim światku horrorowym/ogólnofantastycznym.
A autor trafił na moją niekończącą się listę "Autorów, których twórczość kiedyś można by było poznać lepiej".

I tylko żałuję, że za cholerę nie znalazłem nawiązań do Burgessa. Oprócz ogólnej brutalności świata przedstawionego, tyle, że u Orbitowskiego polegającej na czymś innym, niż u twórcy Mechanicznej Pomarańczy.