sobota, 12 lipca 2014

Edward Redliński "Krfotok"

Książka, która miała być sztuką teatralną. Nadal nosi wyraźne cechy dramatu, nie epiki, akcja jest z grubsza statyczna i rozgrywa się głównie przez dialogi.
Alternatywna historia, w której generał Wojciech Jaruzelski nie wprowadza stanu wojennego, a zamiast tego mieliśmy wojnę domową przerwaną przez interwencję Układu Warszawskiego (na prośbę zachodu zresztą). W 1982 roku w zamachu terrorystycznym wylatuje w powietrze Pałac Kultury i Nauki. Rok później zawarto pokój w Terespolu, Ziemie Zachodnie wracają do NRD, Warmia i Mazury do ZSRR. W bliżej nieokreślonej przyszłości sytuacja stabilizuje się, lecz Polska nie jest niepodległym krajem.
Trzeba autorowi przyznać, że przekonywająco wykreował całą alternatywną geopolitykę i spójną wizję świata po wojnie światowej, która wybuchła w międzyczasie. Udała mu się żonglerka postaciami historycznymi, które obsadził w innych rolach i kontekstach.
Zresztą, jego dramato-epika ma dwie płaszczyzny na jakich można ją rozpatrywać. Z jednej strony jest to dość kontrowersyjna jak na szeroko rozpowszechnioną obecnie topornie anty"komunistyczną" narrację opowieść o losach rodziny zmielonej w trybach historii, z drugiej - historia o historii w kontekście wieloświata i alternatywnych rzeczywistości, pojawiających się w momentach licznych i rozlicznych rozwidleń możliwości wyboru.
Jedna gałąź rodziny wraca ze Stanów, druga żyje w Polsce od lat, jeden gość właśnie wrócił z Syberii, gdzie zdarzyło mu się uciec z łagru w taki sposób, jak uciekano z Nazino (dwóch starszych stażem i jeden młodszy - tzw. "świnka" - tamtych dwóch go zjadało w czasie ucieczki). Jak w kalejdoskopie w rozmowach między bohaterami autor przedstawia mnogość postaw wobec zastanej rzeczywistości i historii Polski. Są spadkobiercy tradycji romantycznej, wychowywani w kulcie kolejnych (zazwyczaj niezbyt sensownych i mało roztropnych, o ile powstania można nazwać roztropnymi) powstań, w tym ostatniego z 1981 roku, "drugiego styczniowego", które zakończyło się tak samo jak większość poprzednich. Są wychowani w PRLu, którzy nie znają innej Polski, którzy wszystko osiągnęli w PRLu, którym PRL dał szanse na wyjście z biedy, opuszczenie wsi, otrzymanie wykształcenia i dorobienie się. Jest syn robotnika, który na antykomunizm przeszedł dla dizewczyny pochodzącej z przedwojennej "dobrej" rodziny. Są realiści polityczni, są zwolennicy takiej czy innej frakcji w wojsku. Są najróżniejsze motywacje, są czyny straszne i momenty refleksji. Są przypadki, które zapoczątkowały lawinę wydarzeń. Redliński w fascynujący sposób splótł ze sobą wydarzenia konstytuujące świat przedstawiony z historią przedstawionej w książce rodziny.
Autor sam zdaje się uznawać gen. Jaruzelskiego za patriotę i ewentualny stan wojenny za mniejsze zło wobec tragedii, którą uniemożliwił. Z ust jego bohaterów płyną czasem bardzo gorzkie słowa, np.: Tylko że Breżniew wcale nie wszedłby do Polski - gdybyśmy go nie sprowokowali. A kto go sprowokował? Janosikowie z Matką Boską w klapie! A kto tych Kmiciców i Ondraszków rozzuchwalił? Nie on? (...) On reanimował ten najgorszy patriotyzm. Dewocyjny! "Boże coś Polskę - przez tak liczne wieki - otaczał blaskiem potęgi i chwały". Nie otaczał! I nie przez liczne! Tylko przez trzy wieki - na dziesięć! (...) "Coś ją osłaniał tarczą swej opieki..."? Bujda! Nie osłaniał! Trzy wieki osłaniał, a siedem wieków gnębił! Poniewierał! Najeżdżał Tatarami, Krzyżakami, Szwedami, Turkami, Moskalami, Prusakami, Austriakami, bolszewikami, hitlerowcami! A ta ciemnota niewiedząca, gdzie Rzym, gdzie Krym, podniosła łby i zaryczała: Hajże na Moskala! Ruskim tak przyp...limy, że moskiewskie kuranty zagrają Mazurka Dąbrowskiego! Zwyciężymy! Matka Częstochowska i Ojciec Święty załatwią to nam u Pana Boga! Okazja! lub Że tak długo wierzyłem - pośrednikom. Nie przyszło mi do głowy, że to mogą być... fałszerze. Wierzyłem w... mądre miny. Siwe włosy. Zmarszczki na czole. Ściągnięte brwi. Uroczyste gesty. Eleganckie garnitury. Skąd mi się wzięło przekonanie, że pan w muszce [ahaha - dop. ja] na pewno jest szlachetny, a pani w garsonce musi być mądra? Wierzyłem w wysokie pokoje i w stylowe meble. I w stare pomniki. Stare nazwiska! Czcigodne przydomki! Mój ojciec ma rację: rechotałem z innymi durniami z Marksa - ale przecież ja nie przeczytałem ani jednego zdania Marksa. O Marksie wiedziałem tylko od pośredników. Rechotałem z Lenina, z Bieruta, Gomułki - ze ślepych kuchni, z trabanta, z pegeerów... bo wszyscy rechotali. I klękałem przed Piłsudskim, papieżem, Wałęsą - bo wszyscy klękali. Nabrałeś mnie, Ako, rację ma Zygmunt: wy, starzy, załatwialiście jakieś swoje stare porachunki z Rosją, z Bierutem - i wciągnęliście w to nas, młodych, głupich. Dość tego.
Mocne, ale coś w tym jest. Zdecydowanie coś w tym jest.
Książka do zastanowienia się nad sobą i nad światem. Wiwisekcja polskiego ducha i polskich mitów. Próba zdiagnozowania, co takiego siedzi w nas, mieszkających w tym smętnym kraju leżącym nad Wisłą, próba zderzenia ze sobą postaw i pozycji, polskie spory toczące się wciąż i wciąż i wciąż od wieków, polska gorączka, przekrzykiwanie się, kto jest lepszym patriotą a kto jest zdrajcą czego i dlaczego.

H.P. Lovecraft, August Derleth "Czyhający w progu"

Klasyk wydany przez Zysk i Spółkę w 2004 roku w tłumaczeniu Roberta Lipskiego. Egzemplarz nieco wymięty, bo używany, przynajmniej był tani.
Bardzo zabawny tekst na tylnej okładce (tuż za krawędzią naszego świata czają się starożytne demony Cthulhu rodem z otchłani piekieł, które tylko czekają, by ktoś przyzwał je z powrotem) zwłaszcza iż tym razem to nie Cthulhu czyha na progu.
Tłumaczenie poprawne, ot, kilka chwastów dziwnych czasem tłumaczowi wyrosło, a jeden raz dowiedziałem się czegoś nowego (byłem pewien, że bullfrog tłumaczy się jakoś na polski - jak się okazało, pewność mnie zawiodła).
Sama historia jest do bólu Lovecraftowa. Rozwój fabuły poznajemy ze wspomnień bohaterów. Każda z trzech części książki to punkt widzenia innego bohatera. Nie wszyscy z nich zostaną z czytelnikiem do samego końca, nie wszyscy też zostaną sobą we własnej osobie do samego końca. Książka została napisana przez Derletha na bazie dwóch niedokończonych opowieści Lovecrafta w 1945 roku. Ciekawostka - odniesienia do przedstawionej w niej historii znajdują się w innych utworach Samotnika z Providence, np. w At the Mountains of Madness z 1931 roku.
Ambrose Dewart przybywa z Europy do najbardziej odludnej i zapyziałej części Massachusetts (na północ od Arkham) objąć w posiadanie posiadłość należącą do jego dalekiego przodka. Jak się okazuje, na terenie posiadłości znajdują się dziwne budowle niewiadomego przeznaczenia a ród Dewarta cieszy się wyjątkowo złą opinią. Nasz bohater mozolnie odkrywa mrożące krew w żyłach fakty...
Stephen Bates jest kuzynem Ambożego. Dewart prosi go w histerycznym liście o jak najszybsze przybycie. Bates przybywa więc jak tylko może najszybciej, tylko po to, by zderzyć się na miejscu z murem wrogości. Z czasem dochodzi do wniosku, że jego kuzyn cierpi na rozdwojenie jaźni. Szybko przekonuje się jednak, że hipotetyczne rozdwojenie jaźni Ambrożego byłoby jego najmniejszym problemem. Wśród mrocznych lasów i bagien Stephen wielokrotnie jest świadkiem czegoś, czego być nie powinno i czego nie da się wytłumaczyć.
Życie Winfielda Phillipsa płynęło spokojnym nurtem pracownika naukowego Uniwersytetu Miskatonic aż do chwili, gdy los zetknął go z błagającym o pomoc i znajdującym się na krawędzi załamania nerwowego Stephenem Batesem. Bates przedstawił grupie uczonych mrożącą krew w żyłach historię. Była zadziwiająco podobna do treści starożytnych, bluźnierczych ksiąg przechowywanych w zakamarkach uniwersyteckiej biblioteki i nie udostępnianych do wypożyczenia szerokiemu gronu czytelników.
Niedługo potem Bates znika bez śladu a na barkach Winfielda ląduje los wszechświata.
Historia zawiera w sobie kilka chwytów wprost zaczerpniętych z Lovecrafta lub powtórzonych przez niego samego - list Dewarta przypomina list Henry'ego Akeley'a z The Whisperer in Darkness, motyw bohatera odkrywającego mroczną przeszłość własnego rodu przewijał się przez kilkanaście opowieści Lovecrafta, tutaj najbardziej przypomina historię z genialnej noweli The Case of Charles Dexter Ward. Zakończenie troszkę rozczarowuje - zadziwiająco łatwo i szybko udaje się ekipie z Uniwersytetu Miskatonic zapobiec kosmicznemu kataklizmowi.
Derleth zrobił coś bardzo złego - a w każdym razie przynajmniej tak mi się wydaje, że to jego sprawka, bo na ile znam twórczość Lovecrafta, nie było u niego takiego rozróżnienia - wprowadził wartościowanie istot z Mitologii Cthulhu. Starsi Bogowie mieli pokonać i spętać Zewnętrznych Bogów. Zewnętrzni Bogowie nadal, jak u Lovecrafta, są źródłem niewyobrażalnego zła przez sam fakt swojego istnienia, zaś Starsi Bogowie nagle wydają się być całkiem sympatyczni, przynajmniej w porównaniu z Zewnętrznymi. W górach szaleństwa Lovecraft wprowadził co prawda całkiem sympatyczne Starsze Istoty - ale sympatyczne w porównaniu do Cthulhi, Mi-Go oraz - przede wszystkim - shoggotów, wobec człowieka były one tak samo złowieszcze, obce, plugawe i wrogie jak wszystkie pozostałe istoty z Lovecraftowego uniwersum. Zaś u Derletha wartościowanie na dobre i złe bóstwa zaczyna zahaczać o jakąś metafizykę. Być może chciał po prostu uporządkować Lovecraftowską hierarchię bytów, ale podział na mniej i bardziej złych jednak zaburza same podstawy - że wszystkie one są tak samo obce, złe i niepojęte dla człowieka.
Fani HPLa pewnie czytali już dawno, reszta może sobie odpuścić. Jak dla mnie - solidny kawał tekstu.