poniedziałek, 10 listopada 2014

J.G. Ballard "Imperium Słońca"

Częściowo oparta na przeżyciach samego Ballarda książka, dzięki której w pełni został zauważony przez mainstream. Zekranizowana została z rozmachem przez Spielberga. Film oglądałem dawno temu, pamiętam, że mało z niego pamiętam, oprócz intensywnych kolorów. Dziwne wspomnienie, wiem. Nie wiem nawet, na ile prawdziwe. Czyż nasze wspomnienia nie są jednak tylko subiektywnymi kłamstwami o tym, co kiedyś przeszliśmy, na dodatek wymyślone przez nas z dodatkowo subiektywnego punktu widzenia?
Tak czy siak, Ballard oparł się dosyć luźno na własnym życiu. Zgadza się to, że faktycznie II wojna światowa zastała go w Szanghaju jako dzieciaka wchodzącego w swoje dziesiąte lata. Faktycznie był internowany w obozie w Lunghua. W książce zupełnie pominął ze swoich wspomnień swoją siostrę, najważniejszą różnicą jest jednak to, iż jego bohater i nieco alter ego, Jim Graham, zostaje rozłączony z rodzicami - trafiają do innego obozu.
Dla czytelnika, który o działaniach wojennych w Azji i na Pacyfiku wie tyle, że były, książka może być małym rozczarowaniem. Mimo tego, że Jim nie jest narratorem pierwszoosobowym, narrator trzecioosobowy przyjmuje punkt widzenia dzieciaka, który - mówiąc wprost - nie ogarnia rozgrywających się wokół niego wydarzeń. Obserwujemy atak Japonii na Szanghaj, zajęcie przez nich dzielnicy międzynarodowej, załamanie się jakiegokolwiek oporu, rozpad istniejących społeczności, zajęcie przez okupanta domów dawnej europejskiej burżuazji, itd. Wcześniej mieliśmy mały wgląd w życie bogatej białej elity miasta, przyjęć w luksusowych willach z basenami i wypadów do dzielnic z nocnymi klubami, pełnych Azjatek-prostytutek. Wojna rozgrywająca się w Europie docierała do miasta w postaci uchodźców, Żydów z Europy Wschodniej, którym udało się uciec z piekła, mniejszości niemieckiej przyjmującej nazistowskie wzorce z ojczyzny leżącej za morzem, uciekinierów z Polski i Czech sprzedającej na ulicach resztki dobytku, żeby przeżyć. Gdzieniegdzie skupiają się biali emigranci z czerwonej Rosji. Więcej jest wokoło pozostałości to krwawej i barbarzyńskiej wojnie japońsko-chińskiej. Wrzenie ogarnia same Chiny, rozdarte między komunistów i nacjonalistów.
Widać rozwarstwienie społeczne, nakładające się na podziały etniczne. Zostawiony sam sobie Jim, żyjący przez jakiś czas w opuszczonych rezydencjach, szybko zdaje sobie sprawę, że wszystko co nakładano mu do głowy przestało właśnie obowiązywać. Jeszcze zanim władza okupantów okrzepła, sam szukał u Japończyków ochrony przed szabrownikami i zorganizowanymi i uzbrojonymi grupami bandytów.
Po tym, jak Jim trafia do Lunghua, akcja przenosi się o parę lat w przód, gdy klęska Japonii jest już przesądzona. Dla mieszkańców obozu nie jest on złym miejscem do życia. Nie pracują, nie ma egzekucji. Mogą nawet próbować wymykać się z obozu, by poszukiwać więcej pożywienia niż otrzymują w stale zmniejszanych porcjach. Wraz ze schyłkiem wojny, gdy cała okolica zostaje zalana przez rozmaitych dezerterów, maruderów i pospolitych przestępców najróżniejszych ras i narodowości, obóz staje się jedynym bezpiecznym miejscem w okolicy. Wynędzniali więźniowie, mimo tego, że wielu z nich ginie ze słabości w czasie likwidacji obozu i marszu na stadion w Szanghaju, po tym, jak zostają porzuceni przez wycofujących się Japończyków, wracają do obozu i sami się w nim zamykają. Jim nie może się pogodzić z przegraną Japonii, uważa żołnierzy spod flagi ze Wschodzącym Słońcem za najodważniejszych na świecie, chociaż amerykańskie bombowce i myśliwce podobają mu się bardziej niż sprzęt cesarski. Jego przemyślenia, nie raz mogące wprawić czytelnika w osłupienie, to największy plus świata przedstawionego w książce.
Przekonany o wybuchu III wojny światowej, chłopiec chce odnaleźć rodziców i nakłonić ich, by pozostali w swoim obozie, bo będą tam bezpieczni. Silna władza, nawet okupacyjna i ludobójcza jest dla niego skutecznym źródłem ochrony przed złym zewnętrznym światem.
Czytelnik nie widzi jednak praktycznie żadnych działań wojennych, za to ma okazję poznać najpierw rozpad eklektycznej społeczności (przygody Jima w domach wywiezionych w nieznane europejskich bogaczy oraz jego własnym przywodziły mi na myśl... Kevina samego w domu; wiem, bardzo odległe i absurdalne skojarzenie), potem warunki życia w japońskich obozach dla internowanych. Japończycy potrafili robić niewiarygodnie okrutne rzeczy (ot, chociażby oddział 731 przychodzi na myśl), jednak akurat tamten obóz nie umywał się do wynalazków niemieckich czy stalinowskich. Doświadczenia wojenne bez wątpienia wywarły na autorze ogromny wpływ, nie da się go jednak zestawić z traumą jaką przeżywali ci, którzy przeżyli niemieckie obozy zagłady czy GUłagi. Nie ten poziom ciężkości.
Jestem fanem twórczości Ballarda, więc i ta książka przypadła mi do gustu. Fakt faktem, jest inna od reszty jego dzieł i dziełek.

niedziela, 9 listopada 2014

Łukasz Orbitowski "Złe wybrzeża"

Niepozorna książeczka będąca debiutem książkowym autora. Trzy opowiadania połączone jedną z postaci - co ciekawe, postaci pobocznej - policjanta prowadzącego przedstawione w nich sprawy.
Nie można odmówić autorowi solidności, fakt faktem jednak, nie pokazał tam jeszcze na co go stać. Jego debiut powieściowy - Horror Show - przypadł mi do gustu znacznie bardziej, gdyż autor przyjął w nim bardziej eksperymentalną formę, zwłaszcza przy dialogach.
Ogólnie rzecz biorąc, ostatnio autora jest dosyć dużo koło mnie. Tę książeczkę znalazłem przypadkiem u bukinistów, gdzie nie chciałem się zatrzymywać, mignęła mi okładka, opowiadanie Orbitowskiego było w którejś z ostatnich Chimer, felieton był w Noise Magazine... jakby wszystko to chciało mi przypomnieć, żebym się w jego nowsze rzeczy uzbroił.
Pierwsze z opowiadań - Ciało - spodobało mi się najbardziej. Ze względu na bardzo interesujący mnie temat - relatywizmu tzw. dobra i zła oraz uwolnienia się z niewoli tych pojęć. Tyle, że głównemu złemu chodziło o osiągnięcie pełni, był zawsze dobrym człowiekiem, postanowił popełnić coś przerażającego, straszliwego i złego, by się sprawdzić, czy mógłby coś takiego zrobić. Zrobił, i poczuł się świetnie. Czytelnik poznaje go w momencie, gdy celuje z pistoletu do przybranego ojca (był adoptowany) i opowiada mu, jak porwał i torturował swoją przybraną siostrę. Nie zabił jej jednak - za niego zrobił to zbieg okoliczności, za pomocą leśnego zwierzęcia. Zakończenie pokazało, że nasz domorosły wulgarny stirnerysta nie był taki twardy, za jakiego chciał uchodzić.
Czysta śmierć to miejska opowieść niesamowita o przemianie wewnętrznej policjanta i tajemniczym facecie otrzymującym pokaźne spadki po tragicznie zmarłych celebrytach. Takie tam.
Głowa Hieronima zaś opowiada o głowie Hieronima, jasnowidza-celebryty o złotych zębach i jego pośmiertnych przygodach z hienami cmentarnymi. Fajna puenta.
Nic wielkiego, ale i nic słabego, jak ktoś gdzieś znajdzie, to może śmiało kupić.

Wojciech Gunia "Powrót"

Zbiór opowiadań autora zaangażowanego w weird fiction, tłumacza Ligottiego (BTW dzisiaj przed godziną - gdy piszę te słowa, jest 19:24 - ogłoszono w końcu premierę Teatro Grottesco), publikującego m.in. w Trans/wizjach.
Jak autor przyznał w wywiadzie (generalnie polecam wywiady z Gunią, jest niezwykle inteligentnym i oczytanym gościem), siedział nad Powrotem kilka lat. Jedno z opowiadań - Wojna - ukazało się wcześniej w wydanej również przez Aghartę antologii Po drugiej stronie - weird fiction po polsku. Prawie równo rok temu pisałem o tej książce na niniejszym blogu, po upływie czasu muszę przyznać, że nieco zmieniło mi się spojrzenie na weird fiction jako takie. Nie zmienia to faktu, że i Powrót musiałem sobie dawkować.
Różnica między mną i autorami po linii Ligottiego (niedokładne określenie obejmujące także autorów żyjących wcześniej) jest taka, że ja widzę Coś tam, gdzie oni widzą Nic. Nie deprecjonuję przy tym jakichkolwiek ludzkich zdolności poznawczych, zdając sobie sprawę przy tym z zarówno subiektywności ludzkiego postrzegania, z tego, że sama koncepcja ja jest błędna, jak i z tego, że rozum nigdy nie przeniknie Nieznanego, bo jest na to zbyt miałki a otaczająca nas rzeczywistość - zakładając, że jej elementy są obiektywne - zbyt skomplikowana. Subiektywizm i dekonstrukcja, relatywizm odnośnie uznanych norm i znaczeń powszechnie obowiązujących pojęć, często obecne w weird, także i u Guni, przywodzą mi na myśl moich ulubionych filozofów - Maxa Stirnera, Fryderyka Nietzschego - mojego ulubionego z mistrzów podejrzeń,  Ernsta Jüngera, Jeana Baudrillarda. Nie oznacza to, że weird jest postmodernistyczne, lecz że pewne wątki twórczo przejawiają się na łamach nie raz bardzo odległych od siebie autorów.

W blurbie od Dawida Kaina widnieje porównanie twórczości Guni do Schulza, Kafki i Ligottiego. Abstrahując od tego, że blurby zazwyczaj nie mówią niczego istotnego, jest to bardzo trafne porównanie. Z czego najwięcej zapewne jest Ligottiego, bo Ligottiego znam najmniej, przez co ten punkt odniesienia, którego nie znam, zaświecił mi najmocniej.
Pierwsze co rzuca się w oczy, to styl autora. Używa niezwykle plastycznego języka, potrafi odmalować słowem tysiące odcieni szarości pochłaniającej jego światy i przechodzącej w czerń. Nie śpieszy się z fabułą, snuje nieraz bardzo długie monologi wewnętrzne swoich bohaterów, lub z namaszczeniem i zadziwieniem odpisuje zwyczajnie niezwyczajne krajobrazy, niby takie, jakie rozpościerają się za oknem, a jednak dotknięte czymś obcym, zwyrodniałym, niepojętym. Dawno nie czytałem niczego takiego, niczego napisanego w taki sposób, że każde zdanie można smakować.
Wątki poruszane przez autora są rozmaite. Jest idealny (i totalitarny zarazem) system polityczny, w którym panuje dyktatura ślepej litery prawa, ustrój raz uruchomiony i działający od tamtej pory w bardzo okrutny sposób (Bardzo długo była tylko ciemność), jest trochę o pierwotnych instynktach drzemiących pod kruchymi i spłowiałymi maskami społecznych i kulturowych uwarunkowań (Słowa brzmiały jak ich własne) jest bardzo przewrotna i przepełniona czarnym humorem opowieść o paranoiku pragnącym przystąpić do ogólnoświatowego, antyludzkiego spisku (Spisek), jest fascynacja manekinami jako swoistymi symulakrami człowieka, wystarczającymi do istnienia w społeczeństwa zamiast ludzi jako takich (Ostrza), jest przewrotna fascynacja krajobrazem (post)industrialnym (Kombinat), jest długa opowieść o naprawieniu czegoś, czego główny bohater niegdyś nie dopilnował, bo stchórzył (tytułowe), jest i przejmująca historia o ludzkich tragediach i wypieraniu tragedii (Syn), jest drobny pstryczek w nos różnym grupkom literackim i zarazem opowieść o fascynacji przenoszącej się wraz z osobowością autora (Zachwyt), wreszcie są i utwory będące takim weird w weird, czyli nie podejmujące konkretnych tematów, poza przejmującym i przenikającym świat przedstawiony Nieznanym (Dom, Ojciec). Łącznie opowiadań, z których najkrótsze mają po ~3-5 strony, jest w zbiorze trzynaście.
Jak wspomniałem wcześniej, czytając tę książkę, musiałem robić przerwy. Nie jestem pesymistą, raczej wykształciłem w sobie rodzaj wewnętrznej równowagi, pogody ducha, uznanie iż w całej swojej złożoności, przypadkowości, może i absurdalności świat może być pięknym miejscem. Zaś Nieznane może się ujawnić nagle i w skąpanym w blasku słońca osiedlu nowych, kolorowych domów wielorodzinnych. Wolę postawę znacznie bardziej heroiczną niż poddanie się negacji, wolę bohaterów rozbijających się o obłęd i szaleństwo wynikające z załamania się ich światopoglądu w pełnym pędzie życia, niż stopniowo poddających się coraz większej depresji i poczuciu beznadziejności; wynika to z różnicy między Czymś i Niczym, wyłożonej przeze mnie wcześniej. Stąd też ogólny pesymistyczny wydźwięk twórczości Wojciecha Guni czasem mnie męczył. Nie raz było go jak na mój gust za dużo. Mam wrażenie, że autor chwilami upajał się zabierającym wszelką nadzieję wydźwiękiem jego słów. Gdyby część opisów zastąpił bardziej neutralnymi sformułowaniami, niż bardziej i bardziej rozpaczliwymi, jego opowiadania nie straciłyby niczego ze swojej wyrazistości i wydżwięku. Ale to tylko moje zdanie. Fani konwencji powinni być w siódmym nieistniejącym niebie.
Autor zna też zapewne mało znany a bardzo dobry film Society. Jeśli w jednym z opowiadań maleńka wzmianka przywodząca na myśl jego fabułę znalazła się przypadkiem, bo po prostu wymyślił coś zbliżonego, nie zmieni to faktu, że przy tej maleńkiej wzmiance znający ten film uśmiechną się.
Tak czy owak, jest to jedna z najlepszych książek jakie czytałem w tym roku. Fani gmerania w duszach i przemyśleniach bohaterów, ci, których nie odstraszy ogrom opisów i nieraz brak akcji, fani weird i orbitujący gdzieś nieopodal weird (jak ja) powinni być bardzo ukontentowani. W kolejnej około horrorowej niszy w Polsce coś zaczęło drgać.

sobota, 8 listopada 2014

Robert Rankin "Nostradamus zjadł mi chomika"

Jedna wielka beka z teorii spiskowych, przemysłu filmowego (ciekawostka - z notki o autorze możemy się dowiedzieć, że jako statysta grał m.in. w którejś części Star Wars), popkultury i literatury. Zaliczyłbym to do bizarro.

Opowieść o opowieści o opowieści, Adolf Hitler podróżujący w czasie za pomocą latającego spodka, trochę jakby lovecraftowskie bóstwo, super zaawansowana technologia do kręcenia filmów wykradziona z przyszłości, UFO, podróże w czasie i przestrzeni, Arka Przymierza wysyłająca do innego wymiaru całą knajpę wraz z gośćmi w pewien bożonarodzeniowy wieczór, fajtłapowaty, dobrze ułożony główny bohater zakochany w barmance-striptizerce potrafiącej zrobić szpagat w czasie stania na głowie i będącej tak na prawdę przybyłą z przeszłości kochanką Hitlera, skład niezwykłych i dziwacznych rekwizytów filmowych prowadzony przez byłego reżysera kina eksploatacji jako przykrywka do niezwykle mrocznych interesów, Surfujący Naziści z Morskiej Piany oraz Archiwum X, czas płynący odwrotnie, usunięcie kręgosłupa i przemiana w pozbawioną uczuć quasi-maszynę jako droga do osiągnięcia długowieczności, wreszcie przypisy od autora tłumaczące różne rzeczy (raczej oczywiste) lub w których puszcza do czytelnika oko i przeprasza, że żarty nazistów są niepoprawne politycznie... długo można by wymieniać, co jeszcze autor z niebywałą lekkością i iście ułańską fantazją nawrzucał do treści tej humorystycznej, absurdalnej, niewiarygodnie zakręconej w różnych kuriozalnych kierunkach książki.

Całość napisana jest przystępnym językiem, akcja toczy się wartko, fabuła gmatwa się i potyka o kolejne wątki ostatecznie w cudowny sposób łączące się ze sobą, wszystko nieco z pogardą dla związków przyczynowo-skutkowych. Chwilami autor zdaje się uderzać w poważniejsze tony, np. w przypadku istot zrobionych z "części zamiennych" lub nawiązuje do weird przy opisaniu.... no, czegoś, co opisał.

Kupiłem kiedyś za 5zł w jakiejś taniej czy tam przecenionej sieci księgarni, jedno z najlepiej wydanych 5zł w moim życiu. Dziełko wybitnie rozrywkowe, w sam raz do przeczytania np. w pociągu.

niedziela, 2 listopada 2014

Ernst Jünger "Na marmurowych skałach"

Tuż po Awanturniczym sercu (II).

Ostateczne odejście od wysławianego jeszcze w Robotniku świata technicystycznego kolektywizmu następuje u Jüngera w jednej z jego najsłynniejszych i najważniejszych książek – Na marmurowych skałach. Ukazanie się tej książki było sensacją i odbiło się szerokim echem wśród pisarzy emigracyjnych. Uznano ją za dzieło opozycyjne. A przypomnijmy, że w międzyczasie Republika Weimarska przepoczwarzyła się w III Rzeszę.

Jakiś czas temu (uh, rok temu) już o Marmurowych wspominałem - tutaj - ale zapomnijmy o tej notce.

Świat przedstawiony to na poły oniryczne, na poły magiczno-realistyczne, ujmujące baśniowością „Nigdziebądź”. Świat przypomina Europę basenu śródziemnomorskiego, Jünger śmiało miesza własne pojęcia i nazwy z nabierającymi rangi symboli odniesieniami do geografii świata rzeczywistego. W księstwie Wielkiej Mariny życie toczy się wolno, wśród małych, sennych miasteczek i rozległych pól. Panujący tam ład społeczny kojarzy się ze średniowieczem, autor jednak wymienia mimochodem postaci znacznie późniejsze, jak Linneusza, XVIII-wiecznego botanika. Mieszkańcy księstwa harmonijnie bytują w ramach naturalnej zbiorowości i w koegzystencji z przyrodą. Przyszłość kraju jest jednak zagrożona przez złowrogie siły, które zawisły nad nią zarówno ze wschodu, jak i zachodu. Z jednej strony wśród skrytych w wiecznym półmroku zwyrodniałych drzew bagien i puszcz nadciąga Nadleśniczy i jego hordy. Pochodzi z Mauretanii (zbieżność nazw z rzeczywiście istniejącą Mauretanią zapewne nie jest przypadkowa, lecz nie chodzi Jüngerowi o konkretną, osadzoną w czasie i przestrzeni Mauretanię). Mauretańczycy są też rodzajem zakonu. Ich wódz, Nadleśniczy jest mrocznym, czarnym romantykiem, wielbiącym dzikość natury i nienawidzącym ludzkiej cywilizacji. W pewnym sensie jest konserwatywny, ale to, co on i jego zwolennicy robią z przejmowanymi przez nich tradycjami, zakrawa na ich bluźnierczą parodię. Z mroku historii wybywają oni również zapomniane, prymitywne, chtoniczne kulty. Cieszą się postępującym rozpadem cywilizacji, zagładą tego, co stanowiło od wieków podwaliny szczęścia i harmonii w Wielkiej Marinie. Osłabione księstwo nie jest w stanie przeciwstawić się rozpadowi swoich struktur, postępującemu zwielokrotnieniu dzikości i pierwotnego barbarzyństwa. Najpierw Nadleśniczy zinfiltrował znajdującą się w granicach księstwa Campanię, gdzie do ludzi z lasów przyłączyli się znudzeni życiem synowie notabli i młodzi ludzie, którym wydawało się, iż nadchodzi godzina nowej wolności. Negowano odwieczny trud uprawiania ziemi i cały ład ukonstytuowany na nim, w świecie atawistycznych pasterzy widząc wzór do naśladowania. Dawne tradycje zostają splugawione, gdy ludzie Nadleśniczego zaczęli się do nich odwoływać i włączyli je do własnej propagandy. Nie oszczędzili nawet kultu zmarłych, przeznaczonych dla wybitnych bohaterów, a odprawianych zupełnym parweniuszom uzurpującym sobie przynależność do elity. Zagrożenie wynika też z przejmowania przez nich uświęconego języka i zamieszanie wśród znaczeń. To wszystko nadciągało i do Mariny, dawkowane rozmyślnie przez Nadleśniczego w starannie wydzielonych dawkach strachu. Nadleśniczy stopniowo infiltruje społeczeństwo księstwa osłabionego wojnami, skupiając wokół siebie nie tylko barbarzyńskich pasterzy wegetujących wśród leśnych ostępów, lecz też miejski lumpenproletariat, przestępców i włóczęgów którzy wymknęli się hyclom i katom spod ręki, anarchistów, Cyganów, Hunów, Tatarów, albigensów, członków kacerskich sekt, ludzi z marginesu (jak prostytutki), wreszcie rozproszone gromady wielkich band zbójeckich z Polski i znad Dolnego Renu. W lasy Nadleśniczego uciekali też zagrożeni karą śmierci przez spalenie na stosie wróżbici i czarnoksiężnicy a także pojedynczy, dobrze znani wrogowie ładu, jak piszczkarz z Hammeln wraz z uprowadzonymi dziećmi. Hordy Nadleśniczego nie wiedziały, co to honor i co wypada cywilizowanemu człowiekowi. W walce wykorzystywali nieczyste zagrania, pułapki i hodowane bestie, nie wahali się przed użyciem trucizny i skrytobójstwa, nie był im obcy pospolity rozbój.

Zagrożenie Mariny nadciągnęło jednak nie tylko z Mauretanii. W sporze o władze nad ginącym księstwem brał też udział technokrata i niebezpieczny utopista Braquemart, oderwany od tradycji i naturalnych cykli życia, związanych z naprzemiennością pór roku.

Głównymi bohaterami książki jest dwóch braci, wiodących w Pustelni Rucianej mało skomplikowane, proste życie. Zajmowali się oni badaniem owadów i roślin a także dyskusjami o historii. Mieli burzliwą przeszłość polityczną i wojskową. W odosobnieniu znaleźli harmonię i wewnętrzny spokój. Chcąc nie chcąc, w celu obrony Mariny przed Nadleśniczym musieli skorzystać z pomocy Braquemarta, wiedząc jednak doskonale, że jego rządy byłyby dla kraju równie katastrofalne, jak Nadleśniczego. Braquemart został przedstawiony jako Nietzscheanista oczekujący na nowe wartości, pragnący zniszczyć konserwatywną społeczność księstwa i zastąpić ją scentralizowanym, stechnicyzowanym systemem państwowego nadzoru, z władcami i niewolnikami zamiast znających od wieków swoje miejsce w naturalnym ładzie i akceptującym go mieszkańców. Bracia zdają sobie sprawę, że Braquemart to druga strona tej samej monety, co Nadleśniczy, a moneta ta to rozpad ich spokojnego świata i zagłada wszystkiego, co z tym światem się wiązało. Zresztą, zarówno bracia, jak i Braquemart w dawnych czasach związani byli z Mauretańczykami.

Nieunikniona staje się konfrontacja, zwłaszcza po tym, jak bracia znajdują ukrytą w leśnej głuszy katownię. Sprawy poszły za daleko, finalnie dochodzi do konfrontacji sił konserwatywnych z nihilistycznymi (przy bierności nieliczącego się w tym starciu świata mieszczańskiego, nie będącego w stanie przeciwstawić się Nadleśniczemu i stopniowo przez niego rozkładanego i wchłanianego), bracia zmuszeni są uciec z rodzinnych stron, dzięki życzliwej neutralności przywódcy najemników również niegdyś związanego z Nadleśnicznym Biedenhorna, stacjonującego w portowym mieście. Mimo tego, że tracą cały dobytek i dorobek życia, zachowują spokój i wewnętrzną równowagę, przekonani, że ostatecznie wszystko wróci do punktu wyjścia. Zabierają ze sobą wiedzę o prawidłach rządzących światem oraz pokorę wobec sił stojących za tymi prawidłami. Autor rozgraniczył bowiem widmo klęski od byciem w twierdzy zagrożonej lub zdobytej. Klęska przekracza historię, a właściciele twierdz się zmieniają, twierdza jako taka istnieje nadal. W finalnym starciu po ich stronie obrońców starego świata oprócz braci staje książę Sunmyry, wspomniany wcześniej Braquemart (obaj giną, a ich zwłoki zostają okaleczone), chrześcijański mnich ojciec Lampros i stary żołnierz Belovar, jowialny i temperamentny.

Odczytanie treści Na marmurowych skałach możliwe jest na kilku płaszczyznach. Sam Jünger nieprzychylnie odnosił się do najsilniej narzucającej się interpretacji, według której Nadleśniczy to Hitler. Uznał, że opisał pewne typy, nie historie konkretnych ludzi. Stwierdził, że takie historie powtarzają się w rozmaitych miejscach i czasach. Wzdrygał się przed takim alegorycznym odczytaniem swojej książki, bo redukowałoby ją to tylko do historii o konkretnym państwie i konkretnym ustroju, byłoby to dla niego niebezpieczne, jako dla autora żyjącego w Niemczech, wreszcie otwierałoby możliwości na inne interpretacje, wśród których znalazła się i diametralnie inna, funkcjonująca w kręgach nazistowskich – główni bohaterowie mieli według niej symbolizować Niemcy zagrożone przez złowrogie siły drzemiące na nieprzyjaznym zachodzie (nihilistycznym) i wschodzie (barbarzyńskim), obok wciąż jeszcze niepewnego Mussoliniego (przywódca najemników). Przywódca stada zdziczałych psów Nadleśniczego nosi imię Chiffon Rouge, czyli Czerwona Flaga. Jünger znów dał się poznać jako nominalista twardo stojący na gruncie niemieckiej tradycji romantycznej i transcendentalizmu Georga Hamanna. Idąc tokiem alegorii związanej z III Rzeszą, Jünger siebie i brata Friedricha portretowałby jako głównych bohaterów, w tym siebie jako pierwszoosobowego narratora. Nadleśniczy byłby bez wątpienia Hitlerem. Braquemart – moim zdaniem – ma pewne cechy rewolucyjnego konserwatysty takiego jak sam Jünger, ale Jünger piszacy Robotnika, nie Jünger piszący Na Marmurowych Skałach. Mogła to też być aluzja do lewicowej frakcji w ramach samej NSDAP (rzecz jasna, lewicowej jak na kontekst samej NSDAP). Za to nie ulega wątpliwości, że optyka Jüngera zmieniła się diametralnie. Stanął w obronie świata, którego zmierzch z takim zapałem jeszcze kilka lat wcześniej obwieszczał. Znawca twórczości Ernsta, Wojciech Kunicki przeprowadza w artykule zamieszczonym w tym samym numerze Literatury na świecie, co Na marmurowych bardzo szczegółową wiwisekcję książki Jüngera, analizując krok po kroku każdy aspekt użytej przez autora przebogatej symboliki (zgodnie z założeniem samego Jüngera, że wszystko co widzialne swoje korzenie ma większej całości, nie manifestującej się materialnie), nie ma jednak sensu jej tutaj dokładniej przytaczać.

Świat totalnej mobilizacji wkrótce po wydaniu książki wyciągnął rękę po człowieka, który go opisał. Ale to inna historia.

Ernst Jünger Na Marmurowych Skałach, tłum. W. Kunicki, [w:] Literatura na świecie nr 9 (182)/1986

Ernst Jünger "Awanturnicze serce" oraz "Sycylijski list do człowieka na Księżycu"

Przed Robotnikiem, po Sturmie, przed Eumeswil.

Równie ważna jak polityczna i filozoficzna była dla Ernsta Jüngera płaszczyzna artystyczna. Już w Sturmie jednym z powodów wyobcowania tytułowego bohatera spośród towarzyszy broni, oprócz pochodzenia z innej klasy społecznej i posiadanie wyższego od nich wykształcenia, była wewnętrzna sprzeczność między postawą artysty a żołnierza. Jedna z możliwych interpretacji zakończenia Sturma pokazuje nam rozbitego człowieka, rozdartego między dwoma sprzecznymi postawami, który wybiera to, co wybrał, gdyż nie jest zdolny do dokonania wyboru między tymi dwoma drogami.

Tak naprawdę Jünger napisał dwie książki o tytule Awanturnicze serce. Wydanie pierwsze, z 1929 roku, noszące tytuł Das abenteuerliche Herz. Aufzeichnungen bei Tag und Nacht różni się od kolejnego, z 1938 roku, noszącego tytuł Das abenteuerliche Herz. Figuren und Capricios zmienioną treścią 220 z około 262 stron.

Wydanie pierwsze dobrze oddawało sprzeczności targające autorem, w którym kumulowały się napięcia i sprzeczności wojennego i weimarskiego pokolenia, nie dziwota więc, że zostało uznane za manifest pokolenia. Autor wołał tam o autentyczność, o zwrot ku sferze elementarnej, o anarchię serca. Książka ta była też jego osobistym rozliczeniem z własną przeszłością, kolejnym Nietzscheańskim przewartościowaniem wartości, których wcześniej miał już trochę na swoim koncie. Być może z perspektywy czasu postronny czytelnik nie zauważyłby wszystkich niuansów weimarskiej sceny politycznej i tamtejszych nacjonalistów i rewolucyjnych konserwatystów, lecz to, co nierzadko wyglądało identycznie, wychodziło z diametralnie innych kierunków i wyciągało diametralnie inne wnioski.
Tak czy owak, ówczesny Jünger, w jednym z kolejnych listów do Alwensa (przyjaciel Ernsta, nazista), Jünger nie patyczkuje się z nikim i niczym, rozprawia się zwłaszcza z przyjęciem przez ruch młodzieżowy dorosłych, zastanych idei politycznych. Zamiast tego Jünger optuje za wypracowaniem własnego, świeżego, radykalnego i rewolucyjnego stanowiska: (...) Otwarcie mówić rzygam na to całe etyczne bajdurzenie, tę mięczakowatą problematyczność, te skacowane skargi na to, że się jest niezrozumianym, to niedojrzałe i rozmarzone wzdychanie do księżyca i ten przeflancowany do psychiki kult gonad. Wszystkim tym ludziom należy wsadzić race w dupy i je podpalić, aby nauczyli się skakać i krzyczeć swoim naturalnym głosem. Wszyscy ci ludzie to wspaniałe chłopy, gdy wytrąci im się szczudła spod pach i nauczy ich, że zdrowe ruchanko jest czymś bardziej przyzwoitym i naturalnym niż ta cała amerykańska koleżeńskość tak wymieszana z nordyckim kultem nagości, że epiderma wygląda na garbowaną skórę. To jest społeczeństwo, które ze swoich światopoglądowych i seksualnych niedostatków chciałoby skleić kodeks moralny, i należy raz na zawsze zastopować te bezkrytyczne roszczenia i szaloną pychę, pokazując tym trzykrotnie rozwodnionym eichendorffowskim nicponiom, jak wyglądają prawdziwe nicponie i ptaki wędrowne i jak zazwyczaj zachowuje się młode wino.
O czym Ernst właściwie pisał?
Świetne pytanie. Tak zwany ruch młodzieżowy był konglomeratem najróżniejszych i najdziwniejszych ugrupowań młodzieżowych, grupek wzorowanych na harcerstwie, lecz mających nierzadko neopogański i volkistowski charakter. Największym z takich ruchów, zresztą wewnętrznie zróżnicowanym, był Ruch Wandervögel, czyli Ptaki Wędrowne, którego członkiem był Ernst razem z bratem Friedrichem Georgiem (również niemieckim nacjonalistą, żołnierzem i rewolucyjnym konserwatystą, reprezentantem jednak nie modernizacyjnej lecz zielonej frakcji) przynajmniej od roku 1911, był zjawiskiem specyficznie niemieckim. W pewnej mierze inspirował zarówno późniejszy volkizm i romantyczny nacjonalizm jak i, przez emigrantów do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, późniejszy ruch hippiesowski.
Główną cechą wyróżniającą bardzo niejednorodny i wewnętrznie zróżnicowany ruch był bunt przeciw światu mieszczańskiemu i postulowany powrót do natury. Bunt ten nie ograniczał się tylko do negacji, lecz łączył się z próbami rekonstrukcji bezpośrednich, naturalnych więzi społecznych, uwolnionych niejako spod władztwa mieszczańskiej moralności. Ptaki Wędrowne nie przyleciały znikąd – na początku XX wieku w II Rzeszy popularne były hasła reformy życia, postulowano wychowawczy liberalizm, kultem otaczano sport, zdrowy tryb życia, rozwój tężyzny fizycznej, propagowano naturyzm, pojawiały się postulaty wegetariańskie, emancypacji kobiet i ochrony środowiska. Powstawały projekty miast i budowli wkomponowanych w wielkie obszary zielone lub wkomponowane w naturalny krajobraz. Z jednej strony była to reakcja na postępującą i przyśpieszającą dynamiczną modernizację państwa, z drugiej strony reakcja na rozczarowanie tymi procesami, połączona z kryzysem dotychczasowych wartości (zarówno wywodzących się z tradycji oświeceniowej, jak i z chrześcijaństwa), a ponadto dźwięczały w reformie życia popularne wówczas hasła darwinizmu społecznego, higieny rasowej, życia w trzeźwości, itd.
Wandervögel był młodzieżowym odłamem wielu nurtów składających się na Lebensreform. Historia ruchu sięga 1895 roku, kiedy zostaje założony przez Hermanna Hoffmanna i Karla Fischera. Na początku ruch przypominał skauting, organizowano dla młodzieży licealnej piesze wycieczki poza miasto. Biwakowano pod gołym niebem, grano na gitarze, poznawano niemiecką przyrodę; dziewczęta i chłopcy razem kąpali się nago, co miało zharmonizować wychowywaną w miastach młodzież z naturą i znieść szkodliwe tabu. Z czasem ruch przybrał formy ideologiczne – anty-burżuazyjne i neopogańskie. U szczytu popularności jego różne odłamy miały liczyć łącznie około pięćdziesięciu tysięcy członków.
Ruch nie tylko szybko zaczął się dzielić na wewnętrzną „prawicę” i „lewicę”, pre-hippiesów i volkistów sympatyzujących z nacjonalizmem, ale w latach '30 XX wieku zaczął się degenerować. W sytuacji pogłębiających się podziałów społecznych i wzrastających napięć między komunistami i narodowymi socjalistami, w warunkach kryzysu ekonomicznego, powstawały młodzieżowe gangi wywodzące się – przynajmniej w ogólnych zarysach światopoglądowych – z Wandervögel. Grupy te wykształciły własne obrzędy i zwyczaje, wśród których pogański „chrzest” często kończył się rozpasaną orgią. Niektórzy badacze zjawiska nazywali schyłkowy ruch mianem spontanicznego powrotu do barbarzyństwa.
Po wielu latach (w Przybliżeniach) Jünger opisze Wandervögel jako ruch częściowo popierany, częściowo zwalczany przez pedagogów. Ruch nie kierujący się jasno sprecyzowanymi ideałami, nie mający celów politycznych, akademickich bądź wojskowych. Ptaki wędrowne kierowały się uczuciem, działalność zamykała się w romantycznych wędrówkach, wspólnym gotowaniu, śpiewaniu, siedzeniu przy ognisku. Ptaki nocowały w szopach lub stodołach – od biedy także i pod gołym niebem. Zyski z tego postępowania były pokaźne, ale straty jeszcze większe. Formalnie ruch postulował życie w trzeźwości i zabraniał swoim członkom spożywania alkoholu w czasie wędrówek, ale były od tej zasady wyjątki, jak we wspominanym przez Jüngera zwiedzaniu browaru, które skończyło się dla niego i jego towarzyszy (poza jednym, trzymającym się sztywno zasad organizacji) ciężkim kacem. Za najbardziej wartościową część wędrówek odbytych z Ptakami, autor uznał wspólne rozmowy, ciągłą wymianę myśli i poglądów. Wiele kwestii tam poruszanych zapadało na całe życie w pamięć: nauki, które z trudem trzeba by sobie przyswajać, pozyskiwano na skróty. Środowisko było silnie zintegrowane - nawet po upływie lat Ptaki wędrowne utrzymywały ze sobą luźne kontakty.
Obecność Jüngera wśród Ptaków Wędrownych można zinterpretować jako pierwszą próbę przeniesienia przez przyszłego pisarza sfery swojej autonomii i poszukiwania wolności ze świata wyobraźni, fikcji literackich do rzeczywistości.

Tymczasem Ernst z 1929 roku obraził się na ruch młodzieżowy za to, że przyjmował dorosłe - czyli stateczne, mieszczańskie, czasem też około-parlamentarne ideały. Przypomnijmy, że nacjonalizm niemiecki w wersji nazistowskiej był dla autora również zjawiskiem mieszczańskim, ewentualnie specyficznie pojętym mieszczańsko-lumpenproletariackim. Autor wołał o wrzenie krwi, o wypracowanie zupełnie nowej formuły, rozsadzającej stare ramy, zamiast usiłującej się do tychże ram dopasować.

To też mniej-więcej w tym okresie czasu głównym wrogiem Jüngera stał się mieszczanin, nie tylko dlatego, że optował za liberalnym i demokratycznym państwem, że kultywował wartości humanistyczne, racjonalistyczne, uogólniając, oświeceniowe. Mieszczanin stał się uniwersalnym symbolem zupełnej nijakości, bezsensu, bezpostaciowości, reprezentantem antyświata pozbawionego kształtu bytu. Na tym polu rozeszły się drogi Jüngera i Thomasa Manna, wcześniej czasem i zahaczające o siebie. Mann rozgraniczał filistra i mieszczanina oraz mieszczanina i bourgeois'a. Podstawą Manna była arystokratyczna kategoria mieszczańskości, Jünger stworzył z niej obraz wroga, który jest nie tyle przeciwnikiem politycznym, co filozoficznym czy wręcz metafizycznym, a poza tym ceni w życiu święty spokój, jest ślepy i głuchy na zew sfery elementarnej i upojenie, co dla każdego awanturniczego serca było (i jest) nie do przyjęcia. Strzeżmy się największego zagrożenia, jakie istnieje: tego, aby życie nie stało się dla nas czymś zwyczajnym, napisał Jünger w pierwszym wydaniu Das abenteuerliche Herz.

Jednak tuż przed pierwszym Awanturniczym sercem autor dostąpił jakiegoś rodzaju objawienia, doświadczenia epifanii, nagłego olśnienia. Dzięki temu wydarzeniu autor, oprócz bycia rozpoznawalnym myślicielem, stał się też prekursorem nurtu literackiego zwanego realizmem magicznym. Określenia tego, wobec specyficznej twórczości Jüngera reprezentowanej przez Sycylijski list do człowieka na księżycu czy właśnie Awanturnicze serce, używa Wojciech Kunicki, np. w swojej książce Rewolucja i regres. Radykalizm wczesnej twórczości Ernsta Jüngera. W Sycylijskim liście Jünger zamanifestował wspomniane przeżyte doświadczenie epifanii, nagłe olśnienie, którego być może doświadczył w czasie wyjazdu na Sycylię, w rejon masywu Monte Gallo, odbytego w 1929 roku. Realizm magiczny Jüngera definiuje więc par excellence jego reakcyjny modernizm (zob. google Jeffrey Herf lub notka o Robotniku), gdyż w Sycylijskim liście wyzwolił się – jak to określił Wojciech Kunicki – spod triumfu miary i ratio. Na przykładzie Księżyca autor przedstawił swoją optykę postrzegania rzeczywistości, poprzez nie nadawanie jej sensu, lecz doświadczania i opisywania konkretnego bytu przez symbol, odzwierciedlający tenże byt jako projekcję rzucaną na niego przez jego formę bytu. Samo określenie forma bytu zostało przeze mnie szerzej przedstawione w podlinkowanej wyżej notce o Robotniku. Ciało niebieskie, empirycznie poznawalny obiekt będący obszarem eksploracji i badań naukowych, dla Jüngera było jednocześnie istotą tajemną, w fantazji odbieraną jako posiadającą twarz. Po raz pierwszy na łamach Sycylijskiego listu Jünger wołał o topografię tamtej strony, co rozwinął znacząco wiele lat później w Przybliżeniach. Księżyc patrzył na Ziemię, tak samo jak Jünger na niego, widział toczące się nocami życie ludzi, przepełnione upojeniem i żądzami, obserwował świat zachowując przy tym szeroką perspektywę, widział zmieniające się formy manifestujące się na przestrzeni historii.

Fascynacja autora mrocznymi siłami nocy uwypuklona została przez autora właśnie w pierwszej wersji Awanturniczego serca. Jünger twardo stał na stanowisku, iż rozum nie jest jedynym instrumentem poznania rzeczywistości. Przyśpieszenie i postęp miały trwać, myśl konserwatywna miała sprowadzić je do roli instrumentu. Uwypuklony został magiczny charakter świata. Jünger oddolnie budował swój system – od szczegółu do ogółu, od uchwycenia (spostrzeżenia) punktu, z którego rozchodzi się wszelki ruch, wszelka zmiana; gdy rzeczywistość rozwija się w czasie, spostrzeganie jest w stanie skupić ją w jedną wiązkę – zapośredniczone przez nowoczesne szkiełko mędrca oko mogło i widzieć tylko spokój oglądanej rzeczywistości, dlatego Jünger zszedł w inne rejony, snu, upojenia, stanów granicznych, ekstazy, subiektywnie doświadczanej mistyki. Pomiędzy jednym i drugim światem uznawał istnienie punktu ciężkości, dzięki któremu indywiduum nie zostało zmiecione przez ruch Malströmu (element weird fiction w filozofii Ernsta). Indywiduum przeciwstawione jednostce Jünger uznał za zdolne do osiągnięcia wewnętrznej iluminacji, jeśli przezwycięży zróżnicowane ja. Jak zauważa Wojciech Kunicki, postawa taka przypomina koncepcje Salomo Friedländera. Rolę rozumu widział też Jünger w uwypukleniu ukrytych mechanizmów motywacyjnych ludzkich działań. W Awanturniczym sercu pojawił się magiczny punkt zerowy, stanowiący prototyp późniejszych Przejść – Małych i Wielkiego (zob. Przybliżenia, zob. Eumeswil). Czas linearny miał znaczenie o tyle, o ile ujmował dążenia zjawisk do dotarcia do tegoż punktu – rozum znosił sam siebie, przez swoją dynamikę zmuszał aparat i instancje poznawcze do ogarnięcia świata zjawisk we współczasowości. Rytm wybijany przez kolejne następujące jedne za drugimi rewolucje i ewolucje powodował przyśpieszenie obejmujące różne warstwy czasu. Wojciech Kunicki użył zaczerpniętego z de Saussure'a pojęcia synchronia na opisanie współistnienia u Jüngera w danym momencie czasowym. W Awanturniczym sercu Jünger odszedł od nacjonalistycznych sformułowań, od języka partyjnej propagandy, jednak pozostał niesiony impetem dawnej żarliwości i uwarunkowanych pojęć obecnych w dyskursie. Korzystając z terminologii jednego z mistrzów Jüngera, Oswalda Spenglera (zob. znów notka o Robotniku lub google), Wojciech Kunicki nazywa Awanturnicze serce mianem pseudomorfozy – następującej, gdy stara treść napiera na nowe formy, wypełniając je.

A teraz przejdźmy do roku 1938, który to natomiast przyniósł drugie, znacząco zmienione wydanie Awanturniczego serca. Od roku jego wydania Jünger zaczął być postrzegany jako autor literatury pięknej, nie jako autor polityczny (przypomnijmy, był już po Totalnej mobilizacji i po Robotniku). Figury z podtytułu książki dotyczą pewnych całości, pozwalających dostrzec uogólniony sens doświadczenia. Jünger nadal poszukuje tego, co nieznane, tego, czego przejawy widzi w rzeczywistym świecie, ale co stoi daleko poza rzeczywistym światem. Jego optyka więc nie zmienia się zasadniczo, w stosunku do analogicznych rozważań z lat poprzednich. W porównaniu do pierwszej wersji książki, w późniejszej wszelkie doświadczenia osobiste, wyznania i wspomnienia, zostały zastąpione chłodnym, historycznym dystansem, próbą budowania historii na bezczasowości, wyprawami w świat wizji i snów. To, co jeszcze nie odkryte, jeszcze nie gotowe jest w stanie wyrwać awanturnicze serca z domowych pieleszy. Tak fascynująca dla autora technologia coraz bardziej nabiera złowrogich, wręcz przerażających cech. Obrazy takie jak odmalowane przez niego w części książki Fioletowe endywie rozciągają odhumanizowanie i podporządkowanie człowieka technologii aż do otwartego kanibalizmu. Żywioł nowoczesności zarysowany w Robotniku nabrał cech znacznie groźniejszych, czego pierwsze przejawy autor zarysował już w O bólu. Nie sposób odnieść wrażenia, że w międzyczasie autor zdecydowanie przeszedł na pozycje bardziej konserwatywne, widząc zagrożenia dla balansującego na krawędzi rzekomego ładu i rzekomego pokoju człowieka tam, gdzie kiedyś widział głównie ścierające się państwa i zmieniającą się społeczną rzeczywistość. Coraz większego znaczenia w jego twórczości zaczęła nabierać jednostka wrzucona w przerastające ją procesy rozgrywające się na świecie i tylko częściowo możliwe do opisania i sklasyfikowania.
Ważną rolę autor przypisał językowi. W czasach propagandy totalitarnego – bądź demokratycznego - państwa język uległ zmianie, rozpadł się ze względu na masowość propagandy i pustosłowia, które nic nie znaczyło. Jünger starał się przywrócić językowi moc kreatywną i poznawczą, odzyskać i zaoferować czytelnikowi takie użycie języka, które neguje to, co jeszcze jakiś czas wcześniej niezmiernie go fascynowało – język jednokierunkowego komunikowania masowego. Wyostrzyła się technika widzenia świata, którą Jünger rozwijał przynajmniej od Sycylijskiego listu, a która pod zakłamaniem propagandy odkrywa zupełny banał. Nadal za znakami stoją większe całości, bezczasowe i wiszące nad historią gatunku ludzkiego. Oczekiwanie i próby Jüngera przypominały wręcz rodzaj teologii, czekającej na zamanifestowanie się bóstwa, transcendencji.

Ostateczne odejście od wysławianego jeszcze w Robotniku świata technicystycznego kolektywizmu następuje u Jüngera w jednej z jego najsłynniejszych i najważniejszych książek – Na Marmurowych Skałach. Ukazanie się tej książki było sensacją i odbiło się szerokim echem wśród pisarzy emigracyjnych. Uznano ją za dzieło opozycyjne. Ale to zupełnie inna historia.


Ernst Jünger Awanturnicze serce. Figury i Capriccia, tłum. i posłowie W. Kunicki, Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 1999
Ernst Jünger, Sycylijski list do człowieka na Księżycu, tłum. W. Kunicki, [w:] Zeszyty Literackie nr 37/1992, s. 33-40