poniedziałek, 28 lipca 2014

George R.R. Martin "Tuf Voyaging"

Eksplorując nieznane
Klik!


Tufa Wędrowca już na niniejszym blogu przedstawiałem. Wiele lat temu. Na tyle dawno, że dobrze mi zrobiło odświeżenie sobie tej pozycji (i może lepiej w link do mojej - ekhm - recenzji z roku 2011 nie klikajcie, co?). Okazja ku temu nadarzyła się sama. Pewnego dnia w czasie miłego spędzania chwili wolnego czasu w lokalu należącym do sieci księgarnio-kawiarni zauważyłem tę książkę stojącą na półce z literaturą anglojęzyczną. Wydanie z 2014 roku, Gollancz (imprint Orion Publishing Group), Wielka Brytania. Pierwsze opowiadanie (nie chronologicznie pierwsze) w pierwotnej wersji autor popełnił w 1976 roku, ostatnie w 1986. Użyty papier (eko, z recyklingu) (a może to zasługa użytego atramentu lub farby drukarskiej?) ma miły, intensywny zapach.
Tuf Wędrowiec był jedną z pierwszych książek należących do szeroko pojętego science-fiction, jaką w życiu czytałem. Po raz pierwszy natrafiłem na nią w miejskiej bibliotece w rodzinnym mieście jeszcze w pięknych i beztroskich czasach późnej podstawówki. Wtedy jej lektura była dla mnie  istnym objawieniem, tym bardziej, że nie miałem jej do czego porównać, wyróżniała się znacznie pośród rozmaitych innych pozycji wtedy przeze mnie wchłanianych plastycznością i złożonością świata przedstawionego, ciekawymi rozwiązaniami fabularnymi, nietuzinkowymi bohaterami, umiejętnościami pisarskimi autora.
Po latach przeczytałem oryginał, niedawno skończyłem, muszę przyznać, że był to dla mnie zimny prysznic (w sumie dobrze, w końcu jest tak diabelnie upalnie). Świat przedstawiony okazał się być dosyć plastikowy, rządzące nim prawidła absurdalnie naiwne, postacie - oprócz tytułowego bohatera - pozbawione głębi, pełniące w większości jedynie rolę dekoracji, gadających głów zlecających questy. Jedyne co po latach nadal się broni to sam pomysł, umiejętności pisarskie autora (ta książka jest naprawdę dobrze napisana, na tyle dobrze, że przy ogólnej czytadłowatości - w końcu mamy do czynienia ze space operą - nie mogłem się od niej oderwać) oraz jego wyobraźnia, którą nieźle rozruszał przy tworzeniu kosmicznych bestii, zwierząt i rozumnych ras.
Jest to zbiór opowiadań, tyle że opowiadań złączonych w jeden chronologiczny ciąg, z początkiem, rozwinięciem i finałem akcji. Tuf jest kosmicznym kupcem. Wysokim, łysym mężczyzną. Jest flegmatykiem, nieco stoickim. Potrafi przegadać każdego, i to przegadać inteligentnie, na dodatek bez podnoszenia głosu. Jest przy tym słowny i trzyma się sztywno swoich zasad oraz raz danego słowa. Ma szczęście do hazardu i podejmowania ryzyka - na końcu zawsze jego wypływa na wierzch. Jest wegetarianinem. Uwielbia koty.
Tuf przypadkiem staje się posiadaczem Arki, mającego ponad 30 kilometrów długości ogromnego seedshipu należącego niegdyś do nieistniejącego od setek lat Federalnego Imperium (w skład tej obrastającej mitami grupy politycznej wchodziły m.in. Ziemia i Prometeusz), a dokładnie formacji o nazwie Ecological Engineering Corps. Na okręcie znajdują się próbki DNA roślin, zwierząt, bakterii, grzybów, itd. pobranych z tysięcy planet wraz z kompletnymi instalacjami do klonowania i przyśpieszania wzrostu. Okręt ten to potężna broń biologiczna, zdolna w mgnieniu oka niszczyć ekosystemy całych planet - lub tworzyć kompletnie nowe ekosystemy od zera, przy użyciu istniejącego życia lub zaprojektowanego na miejscu.
Tuf rozpoczyna więc swoją karierę jako samozwańczy inżynier-genetyk, lata od galaktyki do galaktyki oferując swoje usługi. Wszędzie, gdzie się pojawia wzbudza zdumienie, czasem przy okazji realizowania zamówień zdarza mu się obalać lokalne systemy religijno-społeczno-polityczne, zwłaszcza wtedy, gdy uderzają w jego przekonania (opowiadanie A Beast For Norn, gdzie rozwala lokalny zwyczaj związany z walkami zwierząt lub przejmujące historie o świecie borykającym się z przeludnieniem i panującą religią akcentującą rozmnażanie się - Loaves and Fishes, Second Helpings, Manna From Heaven). Mimo tego, że opowiadania traktują o inżynierii genetycznej i ingerowaniu w ekosystemy planet na poziomie - dosłownie - kosmicznym, przygody Tufa mają silny wydźwięk pro-ekologiczny i często zawierają krytykę przeciw zastałym i szkodliwym tradycjom oraz religijnemu fundamentalizmowi.
Autor posługuje się łatwym do zrozumienia językiem. Nie używa ani zbyt wielu neologizmów (za wyjątkiem nazw własnych), ani terminologii fachowej. Dialogi Tufa to majstersztyk, jego język również, jego powolne dochodzenie do sedna sprawy nawet w sytuacjach kryzysowych, nadużywanie zwrotów grzecznościowych balansujące na granicy kpiny, jego pozorna powolność ale i błyskotliwość rozumowania i argumentowania to jedne z najjaśniejszych zalet książki.
Fascynująca jest sama koncepcja seedshipów, a Arki w szczególności. Gargantuiczny okręt, dryfujący w kosmosie, na pokładzie którego znajduje się wiedza i technologia zaginiona w odmętach czasu po rozpadzie Federalnego Imperium (co zamieszkaną przez ludzi część kosmosu cofnęło w rozwoju o całe lata, trochę jak po zagładzie Imperium w Fundacji Asimova ale nie aż na taką skalę), plątaniny klaustrofobicznych korytarzy, przejścia wiodące z nieznanego w nieznane - wielka szkoda, że autor nie napisał ani jednego opowiadania o samotnej eksploracji statku przez Tufa, już po tym, gdy został jego jedynym posiadaczem. Taka sceneria pasowałaby wręcz do horroru. Z drugiej strony niewiarygodnie naiwnym ze strony autora było uczynienie z Tufa jedynego członka załogi (nie licząc gromadki kotów) odnalezionej na rubieżach kosmosu Arki.
Podsumowując - na pewno zweryfikowałem po latach swój zachwyt tę książką. W sumie to jest tylko tylko lub aż space opera, naiwna i mało skomplikowana, na pewno nie jest to przełomowe arcydzieło, za jakie tę książkę miałem jeszcze parę lat temu. Mimo tego dzieło Martina może się podobać, w swojej kategorii jest naprawdę dobre, autor późniejszej Gry o tron nie schodzi poniżej pewnego poziomu (czego nie można powiedzieć o redagowanych przez niego antologiach, ale to inna historia).

Shaun Hutson "Ślimaki"

Ślimaki to debiutancka powieść angielskiego autora horrorów i thrillerów Hutsona, wydana w 1982 roku. Została zekranizowana w 1988.
Niedawno wraz z grupką znajomych rozmawialiśmy o najbardziej kuriozalnych pomysłach na horror. Wpadłem wtedy na pomysł - skwitowany zgodnym wybuchem śmiechu wszystkich obecnych - że horror o ślimakach zjadających ludzi to by było coś.
A potem w pewnym antykwariacie natrafiłem na tę książkę i bardzo nie było mi do śmiechu.
Wydawnictwo PIK wydało tą książkę w roku 1991, korzystając z tej samej fali, która poniosła Amber Horror czy Phantom Press. Konwencja dla tego typu wydawnictw wydających takie książki była jedna - tanio, tłumaczenie mniej lub bardziej daremne (tutaj tłumaczka nie wiedziała, że w zależności od kontekstu słowo sex może mieć różne inne znaczenia niż to samo narzucające się), nie raz obrzydliwe i ociekające krwią okładki. Okładka Ślimaków jest jedną z lepszych (i brutalniejszych zarazem), jakie widziałem wśród tego typu książek. Ciekawostka - PIK wydało tę książkę w serii Mistrzowie Grozy - cóż, nigdy wcześniej o Hutsonie nie słyszałem.
Nie oszukujmy się - Ślimaki to kuriozalne czytadło klasy B, porównywalne do co lepszych części cyklu Kraby autorstwa Guya N. Smitha (co ci angole mieli w baniach, to ja nawet nie). Czarne, zmutowane, gigantyczne ślimaki mające zęby sieją zniszczenie i popłoch w małym miasteczku rolniczym nieopodal Londynu. Na ich trop wpada inspektor sanitarny. Z pomocą zaufanych - kanalarza i młodego kustosza muzeum - rozpoczyna nierówną walkę z potworami. Rzecz jasna, władze im nie wierzą, są więc pozostawieni sami sobie i są zdani tylko na własne siły. Ostateczne starcie (chociaż zakończenie jest otwarte) dokonuje się z pogwałceniem obowiązującego prawa. Autor ze szczegółami odmalował angielską kanalizację, gorzej mu wyszło wykreowanie zabójczych ślimaków. Mimo tego, że mordowały swoje ofiary nie raz ze szczególnym okrucieństwem a i sam autor z lubością polewał treść gore (scena w restauracji, gdzie z jednego z bohaterów wprowadzonych do treści tylko po to, by ich potem uśmiercić widowiskowo wychodzą oślizłe istoty, zabijając go przy tym i rozrywając mu oczy była pyszna) fakt faktem mamy do czynienia ze ślimakami. Ze ślimakami. Przecież to bardziej absurdalny pomysł niż kraby. Sądzę, że gdyby autor napisał książkę o czymkolwiek mniej bekowym niż ślimaki, np. o szczurach czy zmutowanych polnych myszach, zjechałbym tę książkę znacznie bardziej.
Tak czy siak, wszystkim fanom kuriozów z lat 90. polecam gorąco. Wszyscy pozostali i tak po to nie sięgną.

Guy N. Smith razy trzy

1) Odwet

Piąta część cyklu o krabach, ta, w której kraby wchodzą na ląd i okazuje się, że cierpią na nowotwór.
Znacznie lepsza od nieszczęsnej części szóstej, poza tym - na standardowym poziomie Smitha i niezbyt wysokim poziomie tłumaczenia. Seks i przemoc, wszystko nie tak przygnębiające jak w części szóstej. Na swój sposób nadal poczciwe. Czyj odwet i dlaczego odwet - nie wiadomo, oryginalny tytuł to Crabs on the Rampage. Wbrew tytułowi, chociaż bohaterowie zastanawiają się i nad taką teorią, kraby nie mszczą się na ludziach za swój los, ani też ludzie nie mszczą się na krabach w żaden nowy, nieznany jeszcze sposób.
Ryzykując życie (oraz kryzys w małżeństwie) profesor Davenport znów staje do walki z krabami, które masowo wychodzą na ląd w samej Wielkiej Brytanii. Zdają się zmierzać w jedno miejsce, niszcząc po drodze wszystko, z czym się zetkną. Nie oszczędzają nawet elektrowni, zagładzie ulega spora część Londynu, sytuacja jest tragiczna. Po tym, gdy okazuje się, że kraby są trawione przez potężne nowotwory, profesor tworzy teorię, jakby zmutowane bestie szukały miejsca, gdzie mogłyby spokojnie umrzeć - jakiegoś własnego "cmentarzyska słoni". Oczywiście biurokraci i wojskowi nie zawsze chcą go słuchać, do tego nie można użyć chemikaliów, by nie zniszczyć środowiska i nie przetrącić do reszty rybołówstwa, itd. Taka konwencja.

2) Dzwon śmierci

Do leżącej na zadupiu wioski Turbury sprowadza się tajemnicza rodzina. Zajmują starą posiadłość, w której rozegrała się niegdyś rodzinna tragedia z morderstwem w tle. Przybysze nie integrują się z mieszkańcami. Pan domu przywiózł z Tybetu tajemniczy dzwon, który wkrótce zawisł w przydomowej kaplicy.
Dźwięk dzwonu (odczuwany bardziej jako dudniące wibracje w głowie, niż jako sam dźwięk) powoduje spustoszenie we wsi. Ludzie umierają przez ataki migreny, innym zmienia się zachowanie - stają się agresywni i niebezpieczni dla otoczenia. Spokojne życie w mieścinie zmienia się w koszmar. Niektórzy - w tym głuchoniemi - pod wpływem dźwięku dzwonu wpadają w trans i widzą dziwne, mroczne postacie.
Jak zwykle w takich "przeglądowych" książkach autor przedstawia plejadę postaci, z których zabija/gwałci (czasem wielokrotnie, w tym po śmierci) większość. Kilkoro bohaterów podejmuje nierówną walkę z bliżej nie sprecyzowanymi siłami ciemności, zakończoną, rzecz jasna, zwycięstwem (chwilowym, ale o tym później). Oczywiście, nikt z władz spoza miasteczka nie wierzy, że za tym wszystkim stoi dzwon i jego tajemniczy wyznawcy, itd., wiecie jak to jest w takich przypadkach.
Finał jest durny jak cholera i nie pasował mi do tego, co było przez autora przedstawione wcześniej. Zwłaszcza spotulniały pan Hamilton i łzawa historyjka o mrocznej sekcie i jego synu.
Czytadło-średniak. Kuriozalna okładka, nawet jak na ówczesne standardy.

3) (Dzwon śmierci II) Demony

Od wydarzeń przestawionych w Dzwonie śmierci minęły lata. Turbury jest wymarłą mieściną, przygotowywaną do zalania wodą - dolina, w której się znajduje ma zostać przerobiona na zalew. Grupka drobnych przestępców dla zabawy wiesza leżący w pogorzelisku dzwon, którego ciche dudnienie zwabia kolejnych nowych wyznawców. Nawet zalanie mieściny wodą nie przynosi rezultatu, zresztą niedługo potem znów wynurza się na powierzchnię. Kilkoro ostatnich starych mieszkańców  okolicy z przerażeniem zdaje sobie sprawę, że dzwon znów wisi i bije na zgubę ich wszystkich.
Mocne, otwarte zakończenie. Kilka scen, jak ekshumacja zwłok na starym cmentarzu, zapada w pamięć. Widać też, że Smith, "zielonkawy" około-konserwatysta nie przepada za hipisami. Tytułowych demonów w sumie tu nie ma - raczej oddziałują na pojedyncze ofiary.
Okładka równie kichowata, jak poprzedniej części. Czytadło nieco lepsze - przynajmniej jak na mój gust - od części pierwszej.

środa, 23 lipca 2014

William Gibson, Bruce Sterling "Maszyna różnicowa"

http://www.kronikinomady.pl/p/eksplorujac-nieznane.html
Kliknij w obrazkę, jeśli nic nie schrzaniłem to powinien tam być link.

Uczta Wyobraźni, Mag, 2010. Co prawda rzecz z 1991 roku, ale klasyk w obrębie swojej stylistyki, którą niejako ukonstytuował (a w każdym razie wpłynął na jej kształt) - steampunku. Do tego klasyk mało popularny w Polsce, więc powinien się nadać do zaprezentowania w ramach Eksplorując nieznane. Jeśli nie, to trudno. Zapewne można się spierać, na ile steampunk jest jeszcze s-f. Jak na mój gust jest s-f w takim samym zakresie, w jakim s-f są opowieści o teleportacji czy radosnym lataniu w te i we wte po kosmosie.

Gibson jest znany z innej niszy w ramach szeroko pojętej fikcji spekulatywnej - cyberpunku. Swoje cyberpunkowe obsesje i strachy przeniósł zresztą bardzo łatwo i do steampunku. Steampunk jest raczej - na ile się orientuje, wybitnym znawcą nie jestem - stylistyką stanowiącą tło dla opowieści bardziej przygodowych, niż zawierających przemyślenia przywodzące na myśl myśl Baudrillarda i quasi-filozoficzny wymiar Matrixa. Tutaj jednak udało się Gibsonowi dołożyć tego typu spostrzeżenia - bohaterowie mimochodem zastanawiają się nad dominującą rolą obrazu nad treścią w nim zawartej (lub raczej nie zawartej), nad rolą masowej, nowoczesnej propagandy w bujnie rozwijającym się, przeżywającym gorączkową modernizację świecie, roztrząsają kwestie . W każdym razie znając kilka książek Gibsona założyłem z góry, że to jego wkład do tej książki, nie Sterlinga.
Kilka spostrzeżeń (o wojnie na Krymie i o wojnie na terenie Ameryki Północnej, w świecie przedstawionym podzielonej na kilka zwalczających się organizmów państwowych w tym niepodległy Manhattan gdzie wybuchła zakończona sukcesem rewolucja komunistyczna kierowana m.in. przez samego Marxa) przywodziło mi na myśl wręcz Ernsta Jüngera i jego początkowy (tak gdzieś do ~1934 roku) zachwyt nad wojną materiałową, czyli odejściem od wojny widzianej jako wielki pojedynek zastąpionym przez starcie wzajemnie kotłujących się mas żelaza, ogromnych pokładów materiału ujarzmionego przez swoich operatorów, jednocześnie podporządkowanych tejże nowoczesnej technologii.
Szalenie interesujące są też przemyślenia o samoświadomości Maszyny, czy wręcz rodzaju jej zlaicyzowanego przebóstwienia.
Powieść jest wielowątkowa, autorzy zdają się być zafascynowani wykreowanym przez siebie światem na tyle, że umiejętnie wplatają akcję w szerszy kontekst, skomplikowane życie polityczne Wielkiej Brytanii w alternatywnej rzeczywistości przełomu wieku XIX i XX. Czytelnik nie ma pełnego obrazu rzeczywistości, wie tylko tyle, ile manipulowani przez rozmaite siły bohaterowie mozolnie usiłujący połapać się w grze wywiadów i grup rewolucjonistów i określić chociaż swoje miejsce pośrodku wszechogarniającego chaosu sięgającego od zaułków najgorszych slumsów po quasi-okutystyczne zakony do których przynależą najwyższe elity władzy. Bohaterowie Gibsona i Sterlinga są ludzcy. Trzeba to autorom przyznać, stworzyli postacie niezwykle żywe, czasem zachowujące się idiotycznie w sytuacjach zagrożenia, mające swoje mniejsze i większe przywary, strachy, nadzieje, osobowość, kochające się i nienawidzące. Czytelnicy znający historię Wielkiej Brytanii mają dodatkową radość z rozpoznawania takich postaci jak Disraeli, Wellington, Keats, Marx, Engels i inni w nowych kontekstach i przy innych uwarunkowaniach. Sama wizja świata jest niezwykle rozbudowana i bardzo przemyślana. Wszystko do siebie pasuje i wszystko się ze sobą łączy. Nastrój epoki gwałtownego rozwoju nauki i industrializacji, gwałtownych i radykalnych przemian społecznych, postępującego rozwarstwienia społecznego, galopującego zanieczyszczenia środowiska, kształtowania się radykalnych filozofii w tym politycznych, pauperyzacja starej arystokracji z gnuśniejących rodów szlacheckich i wybicie się nowej, mieszczańskiej arystokracji pieniądza... to wszystko i więcej jest tutaj, doprawione parowymi pojazdami jeżdżącymi po asfaltowych drogach, metrem, dowodami osobistymi, czymś w rodzaju pra-komputerów, indywidualnymi telegrafami, z dorzuconymi smaczkami w rodzaju YMAA (Young Men Agnostic Association) zamiast YMCA, itd...
Jak już wspomniałem, intryga obraca się wokół tajemniczych perforowanych kart służących do kodowania danych w Maszynach, czymś w rodzaju analogowych komputerów. Tzn. nie ma niczego tajemniczego w nich jako popularnym nośniku danych, tamten konkretny zestaw jest tajemniczy i niewiadomego przeznaczenia. Zawiera dane mające ogromną wagę dla świata (motyw bardzo cyberpunkowy, wspomnijmy chociażby scenariusz Johnny'ego Mnemonica napisany przez Gibsona). Różne siły usiłują go dostać, a nieco przypadkowo trafia do cenionego paleontologa. Od tego momentu jego życie zmienia się w koszmar. Wcześniej o karty otarła córka bohatera luddystów, zmuszona do pracy jako prostytutka, wmanipulowana w rozgrywki między wywiadem brytyjskim i teksańskim (w świecie przedstawionym Teksas, Kalifornia, CSA, USA i Manhattan są osobnymi państwami) generałem Houstonem. Drogi tej dwójki bohaterów nie krzyżują się, za to drogi pociągających za sznurki - owszem. W gruncie rzeczy Maszyna różnicowa to thriller kryminalny, autorzy nie bali się seksu i przemocy.
Autorzy wrzucili do swojej książki też trochę czarnego humoru. Jeden z bohaterów leczył się u post-mesmerysty, potem okazało się, że na jego dolegliwość - źle zdiagnozowany syfilis - okładanie  magnesami i odwracanie pól energetycznych na wiele się nie zdało. Prztyczki w nos dostali socjaliści/komuniści, ale zwolennicy każdej innej ideologii również. Różni bohaterowie mieli zresztą różne poglądy.
Tłumaczenie dobre, korekta przeoczyła kilka braków spacji między wyrazami, nic wielkiego. Solidne wydanie, niepokojąca grafika na okładce (autorstwa Piotra Chylińskiego).
Mnie się podobało.

niedziela, 20 lipca 2014

"Wielka księga potworów", tom 2

Drugi tom antologii, podobnie jak pierwszy wygrzebany został przeze mnie w koszu z książkami w jakimś supermarkecie.
Tom pierwszy niespecjalnie mi podszedł, oprócz kilku opowiadań nie było tam niczego, co przykułoby moją uwagę na dłużej lub mile połechtało zmysły, tom drugi zdecydowanie bardziej trafił w moje gusta. Może dlatego, że znaleźli się tu autorzy, których twórczość mniej-więcej znam (Silverberg, Barker, Wagner) i lubię, i się tym zasugerowałem, może i nie. Kto to wie. Tak czy siak, obiektywizm przecież nie istnieje.
Każde z zebranych tutaj opowiadań w jakimś stopniu dotyka kwestii potworów. Ponieważ żyjemy w nieznośnych na dłuższą metę czasach, autor nie żyje, wszystko już było, itd., autorzy na różne sposoby podchodzą do potwora. Nieco go odpotworniają, to znów ukazują go nie tam, gdzie wydawałoby się, że jest, to snutą przez siebie opowieść traktują jako tło czegoś innego, może i mądrzejszego, może i głębszego. Nie ma sensu, bym pochylał się nad wszystkimi opowiadaniami, raczej skupię się na tych, które najbardziej mi przypadły do gustu. Ok, o ile w przypadku pierwszego tomu tylko kilka opowiadań zapadło mi w pamięć, w tym przypadku, jak na złość, bo wcale nie chciałem aż tyle pisać, zapamiętałem wszystkie.
Tanith Lee we Wzgórzu uderza w nieco Lovecraftowe tony. Trudno stwierdzić, kto tu dokładnie jest potworem. Autorka dorzuca nieco toporną głębię psychologiczną głównej bohaterki, stąd tytuł nie mający w sumie z akcją książki zbyt wiele wspólnego.
Joe R. Landsdale w Psychoterapii Godzilli robi sobie jaja z jakże modnych współcześnie psychoterapii, tych wszystkich niezawodnych inaczej metod pracy nad sobą w rodzaju zmień się na niedookreślone lepsze w 666 krokach, z klasycznych gigantycznych potworów dewastujących miasta (antropomorfizacja) a także z polityki społecznej Stanów Zjednoczonych. Nieco groteskowy tekst, zapadający w pamięć.
Karl Edward Wagner w Swifcie .220 nawiązuje do klasycznego heroic fantasy i legend o małych ludziach mieszkających wśród starożytnych wzgórz. Miłośnik konwencji się nie zawiedzie, mimo umiejscowienia czasu i miejsca akcji we współczesności.
Robert Silverberg wskrzesza dinozaury w Naszej Pani Zauropodów dzięki inżynierii genetycznej. Coś w rodzaju rezerwatu znajduje się na obcej planecie. Naukowcy przeprowadzający tam badania nie spodziewają się, że dzięki klonowaniu przywrócą do istnienia także i coś w rodzaju dinozaurzej cywilizacji niematerialnej. Przekona się o tym główna bohaterka (opowiadanie ma formę wpisów z jej dziennika), ofiara przepychanek politycznych i nieszczęśliwego wypadku nie będącego wypadkiem. Opowiadanie gorsze od długich form autora, ale zdecydowanie dobre. Albo to tylko daje znać o sobie mój sentyment do autora.
Basil Cooper w Mięczakach nawiązuje i do dystopii, i do post-apo, i - na swój sposób - do Lovecrafta. Albo tentacle porn. Albo tak naprawdę nawiązuje do tego, co czego nawiązuje.
W spustoszonym świecie, gdzie Komitet Centralny wysyła swoich przedstawicieli i naukowców, by pochylili się nad problemami udręczonych nielicznych mieszkańców, jedna z osad boryka się z dziwnym problemem. Grupa naukowców wyruszających by zbadać zagadkowe mutacje szybko styka się z czymś, co nie powinno istnieć. Zastanawiałem się, czy ostatecznie autor nie zrobi na koniec małego przewartościowania, w stylu pomiędzy zakończeniem Metra 2033 Głuchowskiego a Pieśni dla Lyanny Martina, ale jednak nie, zrobił coś innego. Autorowi bardzo sugestywnie udało się oddać nastrój spustoszonej ziemi oraz przekonywająco skrystalizować wizję panujących stosunków społecznych (i bliżej niesprecyzowanego reżimu biurokratycznego w tle, bez jakiegokolwiek wartościowania, co się chwali). No i ta Polka-reproduktorka na dalszym planie.
Robert Holdstock w Srebrnym kresie rekonstruuje mity o pewnej mitycznej rasie, wzbogacając je o mnóstwo szczegółów biologicznych i nieco naturalistyczne podejście. Dodaje do tego ciekawy motyw winy i odkupienia związany z głównym bohaterem.
Michael Marshall Smith uderza pociesznym i podobnym new weird o akcji rozgrywającej się w pociągu Nie mój problem. Główny bohater styka się z czymś, czego być nie powinno - po czym ma to gdzieś i idzie się zająć swoimi sprawami. Wyborne.
Clive Barker w Królu Trupiogłowym serwuje najcięższe gatunkowo opowiadanie w antologii. Pradawna istota budzi się po wiekach uśpienia i sieje terror w małej mieścicie. Tekst genialny, ale w tym przypadku nie jestem obiektywny bo mam sentyment do gościa.
Kim Newman w W lodowatym uścisku nieznanego (piękny tytuł, tak swoją drogą) snuje historię o starszym łowcy potworów i o około-ludzkich potworach, jak na złość przybywających w pewnym momencie życie do pewnego zadupia w Connecticut. Pomysł wielce sympatyczny ale wykonanie jakieś takie... błahe. Jak dla mnie najsłabsze opowiadanie w antologii, na równi z otwierającym książkę Wzgórzem.
Książka warta swojej supermarketowej, obniżonej ceny. W kategorii cenowej ~10zł rzecz warta polecenia, ale mimo wszystko okładkowych 34,90zł bym za to nie dał. Tak szczerze powiedziawszy, to za mało którą książkę bym był w stanie dać tyle, poza jakimiś pewniakami, np. z Uczty Wyobraźni. Takie życie, taki świat.

Odpryski XL

1) No, to od jakiegoś czasu jestem magistrem. Było, minęło, czas ruszyć naprzód. Uwagi o jednej z najlepszych uczelni w kraju i jednym z najlepszych (w swojej klasie) kierunków zachowam dla siebie, poza ogólnym spostrzeżeniem - jeśli tak to wyglądało tutaj, to strach pomyśleć, jak to wygląda w miejscach w dole rankingów oraz strach się zastanawiać nad kondycją nauk humanistycznych i społecznych we współczesnej Polsce. Co najbardziej wartościowego wyniosłem z tych studiów (oprócz grona przyjacielsko-koleżeńsko-towarzyskiego)? Stypendium.
Może to masochizm lub rodzaj syndromu Sztokholmskiego, ale spróbuje się dostać na studia III-go stopnia. Co prawda, etatów na uczelni nie ma i nie będzie przez minimum dziesięć lat, ale i tak już tyle lat tu przesiedziałem, że jeszcze kilka nie zrobi mi różnicy. No, ale pożyjemy, zobaczymy.

2) Co tam ciekawego w świecie wirtualnym? Wyszły nowe wersje modów do poczciwych klasyków, w które czasami gram - Restoration Project 2.3.3 do Fallouta 2 oraz Horns of the Abyss 1.3.3 do Heroes of Might & Magic III. Nie chce mi się wypisywać, co dokładnie zmieniają i dodają, bo nie starczyłoby tu miejsca, użyjcie wyszukiwarki jak i tak gnijecie codziennie w internecie. Uogólniając, RP przywraca elementy planowane przez twórców Fo2 które w grze się nie znalazły, a HotA dodaje do Hirosłów nowe miasto - Cove - bez usuwania żadnego innego. Poza tym naprawiają mnóstwo błędów, także takich niezauważanych przez casualowego gracza, wprowadzają nowinki techniczne lub przynajmniej się z nimi nie gryzą (tymi nowinkami są kolejno - HD Mod dla HoMM3, sfall oraz Hi-Res Patch dla Fo2), itd., itp, etc, ecie-pecie. Jeśli dla kogoś świat gier komputerowych skończył się gdzieś w latach 2005-2009 (co nastąpiło w moim przypadku), to polecam serdecznie wspomniane mody. Wprowadzają powiew świeżości do wysłużonych podstawek.

3) Przeszedłem się wczoraj na koncert, a właściwie to na coś w rodzaju mini-festiwalu zorganizowanego za własne pieniądze (wstęp za darmo) przez ludzi, którzy skrzyknęli się przez stronę facebookową. Nazywało się to I Ogólnopolski Zlot Miłośników Folk Metalu. Mają być kolejne. Zostałem pozytywnie zaskoczony poziomem imprezy i grających tam kapel (z których wcześniej znałem jedną). Tak czy siak, pogo w sali bez klimatyzacji i przy temperaturze sięgającej ~30 stopni to nie był mój najlepszy pomysł tygodnia. Nic mi się nie stało, ale na tyle się zmachałem, że nie byłem w stanie zostać do końca. Szkoda.

Guy N. Smith "Poświęcenie"

Szósty tom cyklu o gigantycznych, morderczych i obdarzonych iście ludzką inteligencją krabach. Przez wiele lat był to tom ostatni (uff), w 2012 roku Smith popełnił jednak jeszcze jeden.
O ile poprzednie tomy, mimo ogromnego stężenia przemocy i seksu, miały jakiś taki nieuchwytny klimat ogólnej poczciwości (coś na zasadzie haha, zabójcze kraby, ale beka, ojej, to jest tak złe, że aż zajebiste), to w niniejszym tomie autor pojechał po bandzie.
Jeśli zastanawiacie się, o co chodzi z tytułem, to spieszę z wyjaśnieniem, że nikt się nie poświęca dla nikogo, tytuł oryginalny brzmi Crabs: The Human Sacrifice. Już takie a nie inne tłumaczenie tytułu wystawia świadectwo ś.p. Phantom Pressowym tłumaczom, potem jest tylko zabawniej. Mamy tutaj zabójcze natężenie zdań nie mających najmniejszego sensu, dziwaczne kalki językowe, postawione w losowych miejscach przecinki, itd. Jakby sama książka nie była wystarczająco zła, tłumaczka (której personalia litościwie pomińmy, pewnie była młoda i potrzebowała pieniędzy, zdarza się) dorzuciła drugie tyle bezbrzeżnego badziewiarstwa od siebie.
Zabójcze kraby wymierają, toczone efektownie opisaną chorobą nowotworową, przypominającą raczej jakiś rodzaj trądu. Na mokradłach Walii radykalizuje się grupka obrońców praw zwierząt i działaczy ekologicznych. Pod przewodnictwem charyzmatycznego lidera przeradzają się w coraz bardziej odjechaną sektę z nieomylnym obłąkanym kapłanem na czele. Pal licho naszprycowanie trucizną kurczaków w hurtowni mięsnej, grupka zaczyna własnoręcznie mordować ludzi, zaczynając od myśliwych a kończąc na subiektywnie wybranych wrogach. Wkrótce lider ogłasza się kapłanem krabów, które uznał za nowych bogów, obejmujących właśnie ziemię w posiadanie. Sekta zaczyna im składać ofiary z ludzi.
Rzecz jasna, główny zły nie może być po prostu szurnięty. Korzysta z samurajskiej szabli, jest wynaturzonym sadystą znęcającym się nad swoją upodloną dziewczyną, strachem podporządkowuje sobie członków organizacji.
Jeden z głównym bohaterów poprzednich książek o krabach, profesor Davenport zostaje okaleczony przez zdychającego kraba i wyłączony w ten sposób z akcji książki. Dziwny zabieg autora, o tyle kuriozalny, że we wcześniejszych tomach dokonywał iście nadludzkich czynów w walce z wychodzącym z morza zagrożeniem. Aż by się prosiło o wątek uprowadzenia profesora przez głównego złego, skoro Davenport jak nikt inny przyczynił się do przetrzebienia krabiej populacji. Zamiast tego autor wprowadza postać byłego komandosa, który ma dobry powód do okrutnej zemsty na demonicznym kapłanie krabów - jedną z ofiar sekty była jego dziewczyna, 18-letnia córka producenta futer.
Zresztą, autor albo był nie trzeźwy, albo goniły go terminy, albo zawinił nieszczęsny polski wydawca, nie mnie oceniać - w każdym bądź razie scena okaleczenia profesora jest praktycznie identyczna jak w piątym tomie cyklu, tyle że znacznie skrócona. Nie wiem, jak to wyjaśnić. Smitha goniły terminy? Pogubił się sam w tym, co gdzie w jakiejś książce opisał? Kolejny wielki minus.
Bohaterowie są przerysowani, fabuła jest co najmniej dziurawa, ostateczne starcie wyjątkowo drętwe, zombie-kraby wzbudzają u czytelnika raczej mieszaninę odrazy i politowania niż ekscytację samym faktem, że są gigantycznymi krabami mordującymi ludźmi, nadmiar turpizmu i okrucieństwa niezbyt pasującego chociażby do estetyki pierwszych kilku tomów, wreszcie obecność scen w rodzaju masturbacji na małego, martwego kraba spełniającego funkcję ołtarza czynią tę książkę raczej mrocznym i dziwacznym kuriozum. Nie zrozumcie mnie źle, turpizm i okrucieństwo bardzo ok, sam pomysł na sektę składającą krabom ofiary z ludzi też bardzo ok, ale zarówno autor jak i tłumaczka oraz zapewne nieobecny edytor/korektor zrobili bardzo dużo, by w takiej formie, jaką toto ma, było toto niestrawne. Przy poprzednich książkach można było się pośmiać z durnoty bohaterów Smitha, jego fantazji erotycznych i samej koncepcji krabów, tutaj pozostaje tylko niesmak i niedosyt, że przez długie lata właśnie tak nijako i topornie się ta ciągnąca się przez kilka książek historia kończyła.

piątek, 18 lipca 2014

H.P. Lovecraft "Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści"

Cegła wydawnictwa Vesper (792 strony). Zbiór opowiadań (czy też raczej noweli - np. Przypadek Charlesa Dextera Warda mi mignął niedawno w księgarni jako oddzielna książka jakiegoś innego wydawnictwa) autorstwa kultowego autora, bez którego nie byłoby dzisiejszego horroru  - Samotnika z Providence, Howarda Philipsa Lovecrafta.
Wszystkie utwory zamieszczone w niniejszym tomie zostały przetłumaczone specjalnie z myślą o niniejszym tomie przez Macieja Płazę, który napisał też wnikliwe posłowie.
Fakt faktem, udało mu się dokonać rzeczy - zdawało by się - niemożliwej. Mimo tego, że doskonale znałem wszystkie zamieszczone w Zgrozie teksty, bo czytałem je już wiele razy, zarówno w oryginale, jak i w rozmaitych polskich tłumaczeniach, przeczytałem je wszystkie jednym tchem i wywarły na mnie wielkie wrażenie. Na chwilę obecną jest to najlepsze tłumaczenie Lovecrafta, jakie miałem przyjemność przeczytać. Co więcej, tłumacz przetłumaczył późne, uzupełnione i poprawione wersje utworów Lovecrafta. W kilku miejscach natrafiłem na wątki, których nie pamiętałem z poznanych wcześniej wersji. I tak, w zbiorze znalazły się: Dagon, Ustalenia dotyczące zmarłego Arthura Jermyna i jego rodu, Wyrzutek, Muzyka Ericha Zanna, Szczury w murach, Święto, Zew Cthulhu, Przypadek Charlesa Dextera Warda, Kolor z innego wszechświata, Zgroza w Dunwich, Szepczący w ciemności, W górach szaleństwa, Widmo nad Innsmouth, Cień spoza czasu, Nawiedziciel mroku.
Na jak najbardziej pozytywny odbiór całości wpłynęła też szata graficzna. Wydawnictwo wykorzystało grafiki Johna Coultharta. Nie ważne, czy czytelnik patrzy na ilustracje przedstawiające nieludzki krajobraz R'lyeh, umierającego Wilbura Whateley'a, ponure gmachy dotknięte Nieznanym czy podobizny bóstw z Lovecraftowej mitologii przypominające coś w rodzaju mrocznych, psychodelicznych ikon, za każdym razem ma ciarki na plecach. Pod względem formy książka ta to mroczne arcydzieło, może i nieco kiczowate, może i nieco patetyczne, ale taka jest konwencja, tak pisał też Lovecraft, nieco nawiedzony konserwatysta, zmagający się ze stanami depresyjnymi i zapewne rozmaitymi fobiami.
Posłowie tłumacza, zatytułowane W przeddzień potwornego zmartwychwstania, to świetny esej o Lovecrafcie, idealny dla tych, którzy znają jego sylwetkę pobieżnie. Autor nie tylko odwalił kawał dobrej roboty, tłumacząc od nowa klasyczne opowieści HPLa, lecz też bardzo sensownie i ze znawstwem napisał o samym Lovecrafcie. Uwypuklił kilka szczegółów, które na co dzień i w powszechnym odbiorze są skryte pod rakowatymi naroślami popkultury na mitologii Cthulhu. Lovecraft pozostał ateistą i dumnym wychowankiem kultury anglosaskiej zarazem. Jego strachy mają wyraźne - przynajmniej dla mnie - źródła w jego konserwatyzmie. Wpływy romantyzmu i powieści gotyckiej szybko zanikają u niego zanikają.
Jest sobie taki naukowiec, który zwie się Jeffrey Herf. Herf stworzył pojęcie reakcyjnego modernizmu (org. reactionary modernism), aby opisać takie zjawiska jak rewolucję konserwatywną w Republice Weimarskiej lub fundamentalistyczny, islamski terroryzm. Odrzucając płaszczyznę polityczną pojęcia, można je wykorzystać do opisania nastroju epoki autorów weird, gdyż - przynajmniej w przypadku Lovecrafta - reakcyjny modernizm pasuje do nich przynajmniej w ogólnym zarysie. Widzimy jak na dłoni z jednej strony przyśpieszenie cywilizacyjne, nagły skok technologiczny, rozwój nauki rozbijającej stare mity, podania, klechy i legendy, z drugiej - brak postępu społecznego, brak modernizacji na gruncie światopoglądowym, brak zmian w specyficznie pojętej nadbudowie; wytwarza się rodzaj pseudomorfozy (gdy nowe treści wchodzą w stare ramy, zamiast je rozsadzić), nie wytwarza się nowy, kompletny światopogląd, nie dokonuje się faktyczny postęp poza polem samej technologii i nauk ścisłych jako takich. Lovecraft fascynował się nauką, co widać w jego twórczości, czerpał od darwinizmu po przeżywającą rozwój astronomię, z drugiej strony tęsknił za swojskością, za stałością starego świata, który zaczął się rozpadać. W paradoksalny sposób zlało się to u niego ze strachem i odrazą wobec starości i tego, co było wcześniej, spoza idealizowanego okresu protestanckiej kultury Nowej Anglii w czasie jej rozkwitu. Strach przed nieznaną nowoczesną technologią i tym, co może ona przynieść autor połączył więc ze strachem przed obcymi, nie anglosaskimi kulturami (oraz zdegenerowaną kulturą anglosaską). Przeniósł poza tym niechęć do socjalizmu i faszyzmu (w jego czasach były to ustroje w których manifestował się pęd nowoczesności) wraz z niechęcią do procesów modernizacyjnych i rozwojem technologii aż do takiego stopnia, w którym stałaby się niezrozumiała dla szarego człowieka, na nieco groteskowe rasy żyjące na przedludzkiej ziemi miliardy lat temu lub trwające na niej i współcześnie. Wielka Rasa, Mi-Go czy inne gatunki zaludniające strony Lovecraftowych opowieści były autorowi równie obce jak Chińczycy, Włosi czy Polacy (chociaż w późniejszym okresie twórczości złagodził zdecydowanie swój rasizm; niezależnie od tego, że w jego utworach zwykli, ciężko pracujący katoliccy imigranci z Europy mogli nawet odgrywać pozytywną rolę, stykający się z nimi jego bohaterowie i tak czuli się nieswojo). Bohaterom Lovecrafta zaczynają się przytrafiać dziwne rzeczy równocześnie z ich postępującą alienacją ze zdrowego, (post)protestanckiego środowiska, także wtedy, gdy nie potrafią się oni odnaleźć wśród nowych mieszkańców, nie posługujących się na co dzień językiem angielskim.
Lovecraft zachował bardzo pesymistyczną postawę antropologiczną, jakże odległą od optymistycznego nastroju epoki mającym swoje źródła w oświeceniu oraz pozytywizmie. Uznał za niemożliwe pełne poznanie, upajał się wręcz niemocą ludzkiej percepcji, niemożnością obiektywnego poznania rzeczywistości - upajał się, lecz jednocześnie napełniała go ona przejmującą, paraliżującą trwogą. Czytelnik koniecznie musi zwrócić uwagę, że cały panteon Lovecrafta to nie są bogowie w metafizycznym sensie - to istoty dzierżące absolutną potęgę, czczone przez swoich wyznawców (ludzkich i nieludzkich) jako bogowie, lecz nie będące nimi faktycznie (dopiero kontynuatorzy i następcy Samotnika z Providence, tacy jak Derleth, spieprzyli sprawę, wprowadzając wartościowania metafizyczne zaczerpnięte z chrześcijaństwa). Tak samo magia u Lovecrafta ma znacznie więcej wspólnego ze współczesnym rozumowym okultyzmem, leżącym bliżej eksperymentalnej psychologii, filozofii czy alchemii niż prostackim zabobonom i gusłom w stylu współczesnych małopolskich znachorów z Nowego Sącza. Momentami zaawansowana technologia nieludzkich ras nabiera cech magicznych - i vice versa. Rzecz niezwykła - bohaterowie Lovecrafta zetknięci z Nieznanym, aczkolwiek Nieznanym nie mającym wrogich zamiarów, z czasem, przy bliższym poznaniu i oswojeniu się, są w stanie sympatyzować z tym mniej-Nieznanym przeciwko absolutnemu i absolutnie złowrogiemu Nieznanemu (ot, chociażby w Cieniu spoza czasu). Gdy Lovecraft pisze o nieludzkich bluźnierstwach, są one dla niego bluźniercze na kilku płaszczyznach - przeciwko optymizmowi szkiełka i oka oraz przeciwko sentymentom protestanckim. Zarówno nauka jak i religia nie odpowiadają na jakiekolwiek z zadanych przez Lovecrafta pytań, który notorycznie przyprawia swoich post protestanckich, oświeconych bohaterów o obłęd lub zabija ich stawiając przeciwko czemuś, czego ludzki rozum nijak nie jest w stanie choćby pobieżnie zrozumieć. O ile więc źródła koszmarów nękających Lovecrafta mają źródła w jego złożonej osobowości i jego konserwatyzmie, to ich wydźwięk jest ostatecznie anty konserwatywny - autor z iście masochistyczną przyjemnością rozbija zastane konserwatywne wizje świata swoich bohaterów. Ku przestrodze i ku refleksji.
Lovecraft zestarzał się tylko w takim stopniu, w jakim był produktem swojej epoki. Mnóstwo hipotez branych za pewnik w jego czasach zdążyło się zdezaktualizować. Poza tym nie dość, że jego świat nie jest do końca przemyślany (Przykład pierwszy z brzegu - Zew Cthulhu - Cthulhu się przebudził. I co dalej? Poszedł spać znów? To chyba nie tak miało wyglądać?), to jeszcze w świetle dzisiejszej estetyki niektóre jego straszliwe bluźnierstwa raczej śmieszą, niż straszną. Czy współcześnie kogokolwiek jest w stanie przestraszyć opis przedstawiciela Wielkiej Rasy lub Mi-Go? Śmiem wątpić.
Za to strach przed nieznanym/Nieznanym jest uniwersalną częścią człowieczeństwa, niezmienną i stałą. Na palcach jednej ręki można policzyć autorów, którym udało się go uchwycić tak przejmująco, jak Lovecraftowi, którzy tak jak on sięgnęli pewnej pierwotności drzemiącej w autorze, atawistycznej strefy pierwotnych lęków tkwiących w nas od czasów naszych odległych przodków odkrywających ogień. Całe bogactwo jego prozy zachwyca i zadziwia nadal, także dzięki tłumaczeniu Płazy, pomijając ogólną przestarzałość i zarzuty przedstawione pokrótce wyżej.
O ile sam nie jestem aż takim pesymistą jak Lovecraft i zwolennicy filozofii weird, jak współcześni autorzy tego nurtu reprezentujący - nazwijmy to umownie - frakcję Thomasa Ligottiego, odczuwam mieszaninę lęku przed kosmicznym przestworem połączoną z chorobliwą fascynacją tym, co wymykające się ludzkiemu poznaniu. Zdecydowanie bardziej wolę postawę heroiczną zabarwioną postmodernistycznym relatywizmem, niż uznanie a priori, że ludzkość i jednostkowe indywidualne życie to absurd, przypadek i nic nieznaczący kaprys losu, fakt faktem jednak to dzięki autorom takim jak Lovecraft te same gwiazdy widziane co noc na niebie za każdym razem świecą równie niesamowicie i zagadkowo.

Jack Kerouac "W drodze"

Opowieść - nomen omen - drogi oparta na doświadczeniach autora. Sportretował w niej siebie samego oraz swoich kumpli i znajomych, wśród których przewija się śmietanka beat generation, z Burroughsem na czele.
Jak na beat generation, Kerouac wydaje się być całkiem spokojnym gościem, zwłaszcza na tle wspomnianego Burroughsa (Starego Byka Lee) czy postaci ukrytej pod personaliami Dean Moriatry. Tak właściwie, to to jest książka o relacji głównego bohatera (i pierwszoosobowego narratora zarazem) z Moriarty'm. Dean był kompletnym wariatem, ale niekoniecznie w negatywnym sensie. Pensjonariusz poprawczaka, gość kradnący samochody po to, by się nimi przejechać i je porzucić, gnany ciągle przed siebie wolny duch, kilkukrotnie żonaty, kilkukrotnie rozwiedziony w najróżniejszych częściach Stanów, typ potrafiący autentycznie cieszyć się życiem, rozkoszujący się chwilą i łapczywie łapiący wszelkie możliwe doznania. Szalony włóczęga nieprzywiązujący wagi do niczego, kierujący się w życiu silnymi podnietami, typ świętego głupca, jak to ładnie ujął Sal Paradise, czyli alter ego autora.
Bohaterowie Kerouaca jak i on sam gnają przed siebie, przemierzają kraj w te i we wte. Autostopem, na gapę pociągami towarowymi, napędzani nieokreśloną potrzebą. Zbierają się w danym miejscu, czas upływa im na dorywczej pracy, libacjach, orgiach, atmosferze wystąpienia poza społeczne normy i uwarunkowania, na granicy prawa i wbrew dominującej wizji tego, jak powinno się żyć. Następnie przejściowo się wypalają/zaczynają się kłócić, następuje moment refleksji nad sobą i swoim miejscem w świecie. Rozjeżdżają się po kraju, każdy w swoją stronę (jeśli mają rodzinę, jak autor, to mają łatwiej). Z czasem niektórzy się wykruszają, innym próby ustatkowania się nijak nie wychodzą. Nie mija zbyt wiele czasu, jak znów spotykają się w drodze. Niektórzy nie są w stanie żyć inaczej, dla innych taki tryb życia staje się z czasem autodestrukcyjny. Niektórzy zdają się w ten sposób uciekać przed samymi sobą, inni znajdują się po drodze na tej permanentnej drodze.
Autor miał dobry zmysł obserwacji. Uchwycił wiele szalenie interesujących obrazów z Ameryki przełomu lat 40. i 50. XX wieku. Barwnie odmalował świat trampów, wszelkiej maści włóczęgów, prowincjonalną oraz wielkomiejską Amerykę w momencie powojennego przyśpieszenia, zarówno nastroje panujące wśród statecznych obywateli (ciotka głównego bohatera) jak też w półświatku; oddał wyśmienicie gorączkową wolę do przemieszczania się, nie tylko po kraju, lecz też wgłąb siebie i po obszarach granicznych leżących obok konserwatywnego społeczeństwa.
Czytelnik nadający w minimalnym chociaż stopniu na podobnych falach, którego też od czasu do czasu coś gna z miejsca na miejsce (lub który chociaż rozmyśla, jakby to było fajnie gnać z miejsca na miejsce, po czym jedyną jego wędrówką jest spacer z pokoju do kibla) będzie w czasie lektury miał wielką ochotę rzucić wszystko w diabły i bez grosza przy duszy wyruszyć czymkolwiek i jak się da na drugi koniec Polski.
Kerouac bardzo spoko, nie taki szur jak Burroughs, ale również warty wnikliwszego poznania.

niedziela, 13 lipca 2014

Brian W. Aldiss "Chwila zaćmienia"

Czyli zbiór opowiadań The Best Of. Wydawnictwo Solaris trochę się zamotało w tekście na ostatniej stronie tylnej okładki - bo z jednej strony wybór (...) został przez niego dokonany specjalnie dla polskiego czytelnika a z drugiej strony światowa premiera zbioru The Best of Brian W. Aldiss. To specjalnie, czy jednak nie specjalnie?
Tak czy siak, zbiór opowiadań tak różnorodny i dotykający najróżniejszych kwestii, jak i sam autor. Część z tych opowiadań czytałem niegdyś w zbiorze Kto zastąpi człowieka?, większości nie znałem wcześniej.
Uogólniając, mamy tutaj opowiadania krótsze i groteskowe, przewrotne i żartobliwe, przywodzące w sumie na myśl bizarro, radosne pasaże surrealizmu i odrealnienia prowadzone przez autora z rozmachem i nagle kończone przewrotną puentą, nieraz wywracającą sens opowiadania do góry nogami (Swastyka; Generał Calex poległ, pożoga na końcu świata, bułeczki pyszne; Mortistan; Człowiek z osiołem; Historyczny dzień nad jeziorem Dohani; Tarzan wśród Alp). Bywają też dłuższe, pełne zadumy nad kondycją człowieka i człowieczeństwa, o pesymistycznym, melancholijnym wydźwięku, piętnujące ludzkie przywary lub całą cywilizację jako taką, ew. cywilizację zachodnią; czasem wystają z tych opowiadań lekko lewicowe, zielonkawe poglądy autora bądź ogólne przemyślenia o polityce lub filozofii (W stoczni kosmicznej; Nieszczęsny, mały wojowniku; Klucz do kości; Bezgłowy; Tygrys w mroku; Wiejski oszust; Lot o zmierzchu; Promienie słońca; Chwila zaćmienia; Kwiecie eocenu; O tym, jak wrota otwarły się i zamknęły). W kilku autor stawia pytanie o granice między człowieczeństwem a sztuczną inteligencją, o granice między człowiekiem i rozumną maszyną w światach, gdzie jedno i drugie potrafi bardzo się do siebie upodobnić - lub wręcz gdzie maszyny potrafią być bardziej ludzkie, ewentualnie gdzie popełniają typowo ludzkie błędy (Kto zastąpi człowieka?; Superzabawki na lato; Superzabawki zimą; Superzabawki przez resztę roku; Nigdy nie zapytałeś, jak się nazywam; Na zewnątrz). W jeszcze innych autor zahacza o specyficznie pojętą metafizykę, nawiązuje do pojęć i postaci związanych z mitologią chrześcijańską, wcześniejszymi wierzeniami, lub uniwersalnych pojęć; gdzieniegdzie ta grupa jego opowiadań przywodzi na myśl weird (Łyżka jest potężniejsza; Mroczny tłum; Obiekt okołoziemski; Chwila chwały Evansa; Taniec Judasza). Mamy też opowieści o ewolucji świata post-ludzkiego, zamieszkałego przez najbardziej niesamowite twory natury (i nie tylko natury) żyjące na sposoby wykraczające poza granice ludzkiego poznania; w jednym przypadku taka kreacja służy za tło dla historii o jednym z tematów przewodnich wymienionych wyżej (Kiedy ranne wstają zorze; Na pokładzie Błogostanu; Miasta płoną najlepiej w zerze absolutnym [jest to zarazem przykład na formę eksperymentalną]).
Tłumacze spisali się bardzo dobrze, nic nie zazgrzytało. Autor potrafi korzystać z języka na najróżniejsze sposoby, za każdym razem daje z siebie wszystko i nawet, jeśli nad jakimś tekstem trzeba się intensywniej zastanowić, samo zastanawianie się jest przyjemnością. Wszystkie opowiadania stoją na wysokim poziomie, nawet jeśli część z nich może wydawać się błaha lub całkiem zwyczajna. Aldiss świetnie się odnajduje zarówno w kreowaniu wariacji "tu i teraz", jak i w wymyślaniu od podstaw skomplikowanych i rozbudowanych wizji świata, do tego przyciętych do rozmiarów opowiadania.
Jak na mój gust, jest to świetny zbiór, przeczytałem go z przyjemnością.

Westerny które warto zobaczyć II

Kolejna część niewielkiego cyklu rozpoczętego szmat czasu temu. Uwaga na spoilery. Tym razem będą to westerny, które warto zobaczyć, ale jednak raczej jednorazowo.
Wszystkie należały do podgatunku spaghetti westernów zwanego twilight spaghetti. Podgatunek obejmował filmy schyłkowe, powstające w latach 70. XX wieku, kiedy spaghetti przejadło się już zarówno widzom jak i krytykom i zaczęło zjadać własny ogon. Próbowano odświeżyć konwencję, powstawały obrazy eklektyczne i dziwaczne, przełamujące bariery gatunkowe.
Sam spaghetti western jako taki już przełamywał bariery. Był bowiem wariacją europejską nawet nie na temat historii Stanów Zjednoczonych, co zabawą formą, treścią i konwencją westernu jako takiego. Europejskie westerny zaliczane do spagów były surrealistyczne - o tyle, o ile surrealizm to nie tylko absolutny pojazd po estetycznej bandzie w stylu - chociażby - Psa andaluzyjskiego, lecz też gra motywami, odrealnienie, przejaskrawienie i pogrubienie konturów, wszystko okraszone bogatą symboliką i odniesieniami do tego, co tylko bogata wyobraźnia twórców zdołała wymyślić i tam nawrzucać. Schyłkowe spaghetti próbowało wyjść z siebie i stanąć obok - co tylko potęgowało uczucie przejmującej dziwności, odrealnienia, nieraz onirycznego, nieraz gęstego jak koszmarny sen.

Koszmarnym snem - przynajmniej dla mnie - bez wątpienia jest film Matalo! z 1970 roku. Powszechnie uznawany za jeden z najbardziej oryginalnych i dziwacznych westernów jakie powstały kiedykolwiek, wyróżnia się na tle gatunku na wielu płaszczyznach. Przede wszystkim - i jest to powód, dla którego musiałem robić w czasie oglądania przerwy - technicznej. Pal licho fragmenty zrealizowane w slow-motion, i to takie jak długa sekwencja tortur - ten film jest niewyobrażalnie kwaśny. Kamera pływa. Pływa tak bardzo, że głowa boli od samego patrzenia. Pływa, fruwa, czasem najeżdża na dosyć przypadkowe obiekty w kadrze. Czasem obraz ma coś dziwnego w sobie pod względem kontrastu i nasycenia, co tylko podkreśla przećpany klimat.
Kostiumy bohaterów wpasowują się w klimat epoki idealnie - spodnie-dzwony, akcesoria flower-power, jeden z bohaterów, u którego łatwość zabijania wręcz przeraża, nosi tatuaż z motylkiem. Ścieżka dźwiękowa zaś to coś pomiędzy wczesnymi Pink Floyd i Hendrixem; do tego dźwięki tła dobrano perfekcyjnie, np. ciche zawodzenie i odległe śpiewy rozbrzmiewają w czasie scen na cmentarzu.
Brzmi dziwacznie? To jeszcze nie wszystko. Scenarzysta dorzucił do tego femme-fatale najprawdopodobniej zabijającą pocałunkiem (chyba, że coś opacznie zrozumiałem, ale w przypadku akurat tego filmu nie trudno czegoś nie zrozumieć), wątki sado-maso, symbolikę rodem z Freuda (jak w żadnym innym westernie tutaj pistolet wyjątkowo dobitnie nie jest tylko i wyłącznie pistoletem) oraz finałowy pojedynek w czasie którego jeden z bohaterów... używa bumerangu. Przy odrobinie wyobraźni z dość typowej jak na spag fabuły o zemście, zdradzie, złocie i (głównie cielesnej) miłości udało się twórcom zrobić coś, co bardziej przypomina narkotyczne, psychodeliczne wizje niż zwykły film. Jak dla mnie, obraz Cesarego Canevari to film na raz, mimo tego gorąco polecam, bo to ewenement i dzieło absolutnie oryginalne, niezależnie od tego, że formalnie jest to remake starszego Kill the wicked!. Trzeba jednak przyznać, że hippisi nie mieli szczęścia do westernów, a i twórcy westernów nie przepadali za hippisami, nawet twórcy o jednoznacznie lewicowych przekonaniach, jak Sergio Corbucci (nie wyobrażam sobie, by ktoś, kto oglądał The Specialists [1969] był w stanie kiedykolwiek zapomnieć końcową scenę).

Równie surrealistycznym spagiem bliższym jednak klasycznej konwencji (bez całej ahistorycznej, eklektycznej otoczki, lecz również z wielopiętrową symboliką) jest Se sei vivo spara (znany także pod tytułem Django Kill, if You live, Shoot!). Film ten nie miał rzecz jasna niczego wspólnego z kamieniem milowym gatunku, klasykiem Django z 1966 roku. Nagminną praktyką było podszywanie się przez autorów bądź dystrybutorów danego filmu pod tytuły znacznie bardziej znanych (i zazwyczaj lepszych) filmów z gatunku. I tak, filmów z Django w tytule były dziesiątki, w tym tylko jeden oficjalny sequel. Podobny los spotkał Sabatę, Saratanę czy Trinity'ego - doczekali się dziesiątków zupełnie przypadkowych spin-offów i filmów bezczelnie nawiązujących do oryginalnych obrazów o ich przygodach.
Django Kill... łączy western z horrorem. Brzmi intrygująco? Cóż, można było zrobić to znacznie lepiej. Tutaj mamy konwencję znacznie bardziej zbliżoną do kina artystycznego, do tego z mnóstwem odniesień politycznych i całkiem niezłymi efektami gore.
Na samym początku główny bohater wydostaje się z płytkiego grobu. Wystająca z ziemi dłoń jasno określa koneksje gatunkowe. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy po prostu został nie do końca zabity (uh, jak to brzmi), czy też wskrzeszony przez dwóch obecnych przy jego zmartwychwstaniu Indian. W przebłyskach widzimy, co się stało. Historia stara jak gatunek - grupa bandytów pokłóciła się o podział łupów (tutaj do tego dochodzi wątek rasistowski, gdyż grupka białych wymordowała Meksykanów). Wraz z dwoma Indianami, główny bohater trafia do miasta zwanego The Unhappy Place. Mieszkańcy byli w stanie samodzielnie rozprawić się z bandytami, nasz Nieznajomy ochrzczony w tytule mianem Django ma możliwość wywarcia zemsty tylko na jednym ze swoich (niedoszłych?) morderców, za pomocą złotych nabojów wytopionych z części zagrabionego złota. The Unhappy Place poraża swoim odrealnieniem oraz stężeniem przedstawionego tam, namacanego wręcz zła, bijącego spod dobrze ubranych, porządnych obywateli. Scena, w której główny bohater wjeżdża do nienaturalnie sterylnego, bijącego wręcz absurdalnością i odrealnieniem miasta zapada w pamięć na długo. Pijak siedzący na ganku trzyma nogę na leżącej małej dziewczynce, mały chłopiec stoi nagi i bawi się penisem, przez okno widzimy, jak mężczyzna szarpie się z kobietą, która go gryzie.
The Stranger, jak w filmie zwracają się do niego inni bohaterowie, zostaje wmieszany w konflikt między dwoma grupkami chcącymi przejąć zrabowane złoto. Jedną z nich jest gang odzianych na czarno kowbojów-homoseksualistów jeżdżących na białych koniach. Przewodzi nimi wzorowany na Mussolinim herszt zwany Zorro (lub Sorrow lub jakoś podobnie - prawdę powiedziawszy, w mojej kopii filmu czasem trudno było zrozumieć dubbing). Uprowadzają synka właściciela saloonu. Główny bohater postanawia go uwolnić, ale nie udaje mu się to. Wzorowani na faszystowskich bojówkach kowboje w czerni gwałcą chłopca w czasie wielkiej popijawy (nie zostaje to pokazane wprost, ale to, co pokazano, pokazano bardzo sugestywnie), następnego dnia rano nieszczęśnik popełnia samobójstwo. Film wyreżyserował Guilio Questi, związany w czasie wojny z antyfaszystowskim ruchem oporu we Włoszech, stąd też wątki polityczne.
Oprócz gangu o złoto konkuruje jeszcze wspomniany wyżej właściciel saloonu i jego wyrachowana partnerka oraz lokalny potentat przetrzymujący w zamknięciu szaloną żonę (stręczy ją głównemu bohaterowi, by ten zdecydował się opowiedzieć za nim w narastającym konflikcie).
Fabuła jest zakręcona i wielowątkowa. Obfituje nie tylko w aluzje polityczne, lecz też i religijne (motyw ukrzyżowania). Scen przemocy nie ma wiele, ale jak już są, to bardzo brutalne (jak na ówczesne czasy). Możemy zobaczyć np. scenę skalpowania (stary Indianin pada ofiarą dystyngowanych, elegancko ubranych mieszczan), śmierci przez oblanie roztopionym złotem, tortury za pomocą nietoperzy-wampirów, itp. W internecie można znaleźć plotki, że w pierwotnej wersji filmu, później ocenzurowanej mieliśmy jeszcze kanibalizm i zabijanie prawdziwych zwierząt. Poza tym, tak naprawdę nie wiadomo, jakim cudem główny bohater właściwie przeżył/żyje, skąd się wzięli ludzie Sorrowa, o co właściwie chodzi z The Unhappy Place i czemu to miejsce jest tak niewiarygodnie spaczone, itd. Widz jest wrzucony z rozmachem w świat przedstawiony przypominający znów świat rodem z halucynacji niż cokolwiek realistycznego. Również film na raz, nie umywający się nawet pod względem budżetu do klasyki gatunku, ale warty obejrzenia z racji na swoją absurdalność i odrealnienie.

Wątki horrorowe i nieco przećpany klimat przeplatają się również w Four of the Apocalypse, spag westernie z 1975 roku wyreżyserowanym przez samego króla włoskich horrorów Lucia Fulciego. Film ten jest niezwykły z kilku względów. Przede wszystkim czworo głównych bohaterów - hazardzista i oszust karciany przywiązany do wygody i luksusów, ciężarna prostytutka, alkoholik oraz czarnoskóry grabarz widzący duchy - jest tak odległych od stereotypowego bohatera spag westernu, jak to tylko możliwe. Przez większość część filmu hazardzista Preston, główny bohater, nie używa nawet broni, bo tego nie lubi, a cała czwórka raczej ucieka przed niebezpieczeństwami, niż stawia im czoło.
Czworo [jeźdźców] Apokalipsy zostaje wyprawione w nieznane z miasta. W czasie podróży w nieznane stopniowo odkrywane są portrety psychologiczne postaci i cała złożoność ich osobowości. W tyle przygrywa kwaśny folk-rock, co zupełnie rozbija klimat filmu. Muzyka jest wybitnie niedobrana, rozbija zupełnie napięcie, chociaż kapela odpowiedzialna za ścieżkę dźwiękową nie jest zła sama w sobie - Bixio, Frizzi & Tempera.
Pewnego dnia na drodze czwórki staje bandyta Chaco, charyzmatyczny i pewny siebie. Po pierwszych oporach Prestona i reszty dołącza do czworga bohaterów ze względu na swoje umiejętności strzeleckie. Fenomenalny aktor Tomas Milian nadał swojemu arcyzłemu bohaterowi cechy Charlesa Mansona. Niedługo później noszący hippisowską przepaskę długowłosy Chaco częstuje swoich towarzyszy podróży halucynogenami, wiąże ich a następnie gwałci ciężarną Bunny, w tym momencie już zakochaną z wzajemnością w Prestonie. Odjeżdża w nieznane z resztą dobytku i wozem czworga, pozostawiając ich na pewną śmierć.
Naszym bohaterom udaje się uratować, trafiają do na poły opuszczonego miasteczka górniczego, gdzie Bunny umiera przy porodzie. Preston postanawia zostawić dziecko pod opieką mieszkańców, sam wyrusza w poszukiwaniu Chaco, by pomścić swoją ukochaną...
Film zdecydowanie stonowany, większą wagę kładący na psychikę bohaterów niż dynamiczną akcję. Nie ma tu charakterystycznych dla gatunku epickich pojedynków z najazdami kamery na krople potu powoli spływające po ogorzałych twarzach stojących na przeciwko siebie bohaterów. Bardzo mało westernowy jest ten western, podobnie jak mało horrorowy. Nie jest to zły film, jest jednak bardzo specyficzny. Próba przedefiniowania gatunku i tchnięcia w niego odrobinę świeżości nie wyszła jednak Fulciemu, głównie ze względu na ścieżkę dźwiękową i brak tego wszystkiego, co stanowiło esencję gatunku.

Znacznie lepszym horroro-westernem był hiszpański Condenados a vivir {pol. Skazani na życie} znany lepiej pod tytułem Cut-Throats Nine z 1971 roku. Doczekał się remake'u w roku 2011. Szokował efektami gore (głowa trafiona pociskiem nigdy w westernie nie wyglądała tak realistycznie, podobnie jak i trawione ogniem, rozpadające się ciało), naturalizmem w przedstawianiu śmierci i odhumanizowanego okrucieństwa. Na dodatek akcja rozgrywała się w zimę, w klaustrofobicznych, zaśnieżonych lasach i odludnych chatach. Jest to jeden z najbardziej depresyjnych, przygnębiających filmów, jakie w życiu widziałem.
Siedmiu skutych ze sobą łańcuchami zbrodniarzy wojennych (z Wojny Secesyjnej), w tym gwałciciel, psychopata, mordercy, itp., strażnik więzienny ich eskortujący oraz jego młoda córka na skutek serii wydarzeń kończących się rozbiciem transportującego ich dyliżansu zostają zmuszeni do pieszej wędrówki przez góry do znajdującego się za nimi więzienia. Strażnik, sierżant Brown ma osobisty powód, by konwojowanych nie lubić - jeden z nich zabił jego żonę - on jednak nie wie, który z nich to zrobił. W czasie wędrówki najpierw kilku przestępców ginie, potem okazuje się, że łańcuch, którym są spętani jest ze złota, a cała historia z więzieniem to pretekst, by je dostarczyć, następnie następuje moment kulminacyjny - wycieńczona gromada dociera do samotnej chaty, gdzie strażnik zostaje sadystycznie skatowany a jego córka zgwałcona. Na odchodnym pozostali przy życiu bandyci opuszczają chatę, podpalają ją zabijając przy tym sierżanta. Zostało to wszystko dosadnie pokazane.
Zgwałcona Sarah kontynuuje marsz wraz ze swoimi oprawcami. Zakochała się w jednym z nich, najmłodszym i sprawiającym wrażenie najnormalniejszego z całej bandy degeneratów. Chciał obronić ją przed gwałtem, przez co też został pobity przez swoich kompanów. Pragnęła też zobaczyć śmierć wszystkich pozostałych jej oprawców i morderców jej ojca.
Biedna dziewczyna nie wie, że to właśnie jej wybranek ma na rękach krew jej matki. Historia ta pojawia się czasem w przebłyskach różnych bohaterów. Reżyser wykorzystał do ich wkomponowania w film proste a sugestywne metody - przed każdym flashbackiem film się zatrzymuje, także w trakcie ujęcia.
Grupa dociera do leżącej na rozstajach stacji transportowej czy czegoś w tym stylu, gdzie dochodzi do finału, którego nie powstydziłaby się antyczna tragedia.
Mimo niskich nakładów finansowych i słabej strony technicznej film ten nadrabia niepowtarzalnym klimatem, dusznym, depresyjnym, przygniatającym widza ogromem okrucieństwa i bezsilnością wobec zła, bijącym na głowę nawet inny zimowy spag western, The Great Silence (1968) Corbucciego.

Kir Bułyczow "Utwory wybrane 3. Osada"




Wydawnictwo "Współpraca", W-wa 1989, tłum. Tadeusz Gosk.
Trzeci tom utworów wybranych Bułyczowa. O dwóch poprzednich już pisałem - w 2012 i 2011 roku. Z perspektywy czasu przyznać muszę, że tamte notki nie nadają się do niczego. Zarówno pod względem formy, jak i pod względem treści. Cóż, człowiek doskonali warsztat z każdym kolejnym namazanym słowem.
Tak prawdę powiedziawszy, to o fragmencie Osady też już tu było. Obszerną część książki, noszącą tytuł Przełęcz, dawno, dawno temu wydała w zeszytowej formie Nowa Fantastyka. Czytałem ten fragment już wiele lat temu, zrobił na mnie wielkie wrażenie.
~~ Nadal nie wiem, czemu w Polsce Bułyczow drukowany był raz jako Kirył a raz jako Kir. Jeśli ktoś wie i może mi zdradzić tę mroczną tajemnicę to byłbym niezmiernie rad. ~~
Osada opowiada o losach małej ludzkiej społeczności na odległej planecie. Społeczności nielicznych rozbitków, zmuszonych do opuszczenia wraku statku kosmicznego ze względu na skażenie. Musieli stawić czoła ciężkiemu klimatowi oraz groźnej faunie i florze. Mozolnie wznieśli niewielką osadę wiele kilometrów dalej od miejsca rozbicia się statku, w prymitywnych warunkach zbudowali namiastkę cywilizacji. Ziemskie nazwy roślin i zwierząt nadawali napotykanemu na swojej drodze życiu. Metodą prób i błędów nauczyli się rozpoznawać rośliny jadalne od trujących, zwierzęta możliwe do oswojenia od niebezpiecznych drapieżników.
Kolejne pokolenie nie pamiętało już ani statku, ani tym bardziej Ziemi. Ich światem stała się planeta, którą znali od urodzenia i na której czuli się pewniej od swoich rodziców. Niektórzy zaczęli powątpiewać w możliwość ratunku i powrotu do Układu Słonecznego. Stara ziemska wiedza, przekazywana przez pierwsze pokolenie osady, zaczęła tracić na znaczeniu. Zwyczajne ludzkie namiętności, marzenia i dążenia, pierwsze miłości i szukanie swojego miejsca w życiu - konflikt starego i młodego pokolenia oraz okres burzliwego dorastania młodzieży wyglądał pod obcymi gwiazdami tak samo jak na Ziemi.
Po latach postanowiono podjąć wyprawę do obrastającego legendami wraku statku. Wyprawa skończyła się częściowym sukcesem, rozbudziła wyobraźnię niektórych sceptyków, przywróciła nadzieję na możliwość opuszczenia planety.
Czas mijał. Jeden z młodych członków społeczności, zainspirowany ziemską historią, postanawia skonstruować balon, by dzięki temu móc szybciej dotrzeć do statku (kolejna ekspedycja miała spróbować naprawić urządzenia do kosmicznej komunikacji) i lepiej poznać otaczający osadę nieznany świat. Projekt został zrealizowany nakładem pracy całej społeczności. W czasie jednego z lotów zauważono coś, co było jednoznacznym dowodem na obecność na planecie innych ludzi...
Bułyczow pisał niezwykle melancholijnie. Jego twórczość jest przesiąknięta mieszaniną smutku, nadziei i jakimś nieuchwytnym pogodzeniem się ze światem. Nawet jeśli na drodze jego bohaterów stają przeszkody - wydawałoby się - nie do pokonania, z nieco naiwną dobrodusznością wszystko kończy się dobrze. Nie inaczej jest i tym razem. Mimo licznych problemów i osobistych konfliktów wśród załogi naukowej ekspedycji na nieznaną planetę, ostatecznie udaje im się nawiązać kontakt z osadą rozbitków. Heroiczny wysiłek przyniósł rezultaty.
Co ciekawe, nie jest to pierwsza książka autora w której nadzieja na odwrócenie złego losu, na coś w rodzaju zeświecczonego zbawienia od niedostatków cywilizacyjnych i problemów społecznych spełnia się dzięki interwencji bardziej zaawansowanych technologicznie i kierujących się przy tym rozumnym humanizmem przybyszy z kosmosu, z zewnątrz, skądinąd; także ze strony wyżej i bardziej rozwiniętej gałęzi ludzkości. Było tak w chociażby w Mieście na górze oraz kilku opowiadaniach guslarskich. Trudno stwierdzić, na ile było to wynikiem kontekstu historycznego a na ile rzeczywistej wiary i poglądów autora, zresztą nierozerwalnie sprzęgniętych ze społecznymi i politycznymi uwarunkowaniami, w ramach których kształtował się jego światopogląd.
Znając fragment Osady (i nie wiedząc o tym, że jest to fragment większej całości) obawiałem się nieco, jak wypadnie kompletna książka, tym bardziej, że Przełęcz wyglądała mi na utwór skończony i o zamkniętym zakończeniu. Nie zawiodłem się.

sobota, 12 lipca 2014

Edward Redliński "Krfotok"

Książka, która miała być sztuką teatralną. Nadal nosi wyraźne cechy dramatu, nie epiki, akcja jest z grubsza statyczna i rozgrywa się głównie przez dialogi.
Alternatywna historia, w której generał Wojciech Jaruzelski nie wprowadza stanu wojennego, a zamiast tego mieliśmy wojnę domową przerwaną przez interwencję Układu Warszawskiego (na prośbę zachodu zresztą). W 1982 roku w zamachu terrorystycznym wylatuje w powietrze Pałac Kultury i Nauki. Rok później zawarto pokój w Terespolu, Ziemie Zachodnie wracają do NRD, Warmia i Mazury do ZSRR. W bliżej nieokreślonej przyszłości sytuacja stabilizuje się, lecz Polska nie jest niepodległym krajem.
Trzeba autorowi przyznać, że przekonywająco wykreował całą alternatywną geopolitykę i spójną wizję świata po wojnie światowej, która wybuchła w międzyczasie. Udała mu się żonglerka postaciami historycznymi, które obsadził w innych rolach i kontekstach.
Zresztą, jego dramato-epika ma dwie płaszczyzny na jakich można ją rozpatrywać. Z jednej strony jest to dość kontrowersyjna jak na szeroko rozpowszechnioną obecnie topornie anty"komunistyczną" narrację opowieść o losach rodziny zmielonej w trybach historii, z drugiej - historia o historii w kontekście wieloświata i alternatywnych rzeczywistości, pojawiających się w momentach licznych i rozlicznych rozwidleń możliwości wyboru.
Jedna gałąź rodziny wraca ze Stanów, druga żyje w Polsce od lat, jeden gość właśnie wrócił z Syberii, gdzie zdarzyło mu się uciec z łagru w taki sposób, jak uciekano z Nazino (dwóch starszych stażem i jeden młodszy - tzw. "świnka" - tamtych dwóch go zjadało w czasie ucieczki). Jak w kalejdoskopie w rozmowach między bohaterami autor przedstawia mnogość postaw wobec zastanej rzeczywistości i historii Polski. Są spadkobiercy tradycji romantycznej, wychowywani w kulcie kolejnych (zazwyczaj niezbyt sensownych i mało roztropnych, o ile powstania można nazwać roztropnymi) powstań, w tym ostatniego z 1981 roku, "drugiego styczniowego", które zakończyło się tak samo jak większość poprzednich. Są wychowani w PRLu, którzy nie znają innej Polski, którzy wszystko osiągnęli w PRLu, którym PRL dał szanse na wyjście z biedy, opuszczenie wsi, otrzymanie wykształcenia i dorobienie się. Jest syn robotnika, który na antykomunizm przeszedł dla dizewczyny pochodzącej z przedwojennej "dobrej" rodziny. Są realiści polityczni, są zwolennicy takiej czy innej frakcji w wojsku. Są najróżniejsze motywacje, są czyny straszne i momenty refleksji. Są przypadki, które zapoczątkowały lawinę wydarzeń. Redliński w fascynujący sposób splótł ze sobą wydarzenia konstytuujące świat przedstawiony z historią przedstawionej w książce rodziny.
Autor sam zdaje się uznawać gen. Jaruzelskiego za patriotę i ewentualny stan wojenny za mniejsze zło wobec tragedii, którą uniemożliwił. Z ust jego bohaterów płyną czasem bardzo gorzkie słowa, np.: Tylko że Breżniew wcale nie wszedłby do Polski - gdybyśmy go nie sprowokowali. A kto go sprowokował? Janosikowie z Matką Boską w klapie! A kto tych Kmiciców i Ondraszków rozzuchwalił? Nie on? (...) On reanimował ten najgorszy patriotyzm. Dewocyjny! "Boże coś Polskę - przez tak liczne wieki - otaczał blaskiem potęgi i chwały". Nie otaczał! I nie przez liczne! Tylko przez trzy wieki - na dziesięć! (...) "Coś ją osłaniał tarczą swej opieki..."? Bujda! Nie osłaniał! Trzy wieki osłaniał, a siedem wieków gnębił! Poniewierał! Najeżdżał Tatarami, Krzyżakami, Szwedami, Turkami, Moskalami, Prusakami, Austriakami, bolszewikami, hitlerowcami! A ta ciemnota niewiedząca, gdzie Rzym, gdzie Krym, podniosła łby i zaryczała: Hajże na Moskala! Ruskim tak przyp...limy, że moskiewskie kuranty zagrają Mazurka Dąbrowskiego! Zwyciężymy! Matka Częstochowska i Ojciec Święty załatwią to nam u Pana Boga! Okazja! lub Że tak długo wierzyłem - pośrednikom. Nie przyszło mi do głowy, że to mogą być... fałszerze. Wierzyłem w... mądre miny. Siwe włosy. Zmarszczki na czole. Ściągnięte brwi. Uroczyste gesty. Eleganckie garnitury. Skąd mi się wzięło przekonanie, że pan w muszce [ahaha - dop. ja] na pewno jest szlachetny, a pani w garsonce musi być mądra? Wierzyłem w wysokie pokoje i w stylowe meble. I w stare pomniki. Stare nazwiska! Czcigodne przydomki! Mój ojciec ma rację: rechotałem z innymi durniami z Marksa - ale przecież ja nie przeczytałem ani jednego zdania Marksa. O Marksie wiedziałem tylko od pośredników. Rechotałem z Lenina, z Bieruta, Gomułki - ze ślepych kuchni, z trabanta, z pegeerów... bo wszyscy rechotali. I klękałem przed Piłsudskim, papieżem, Wałęsą - bo wszyscy klękali. Nabrałeś mnie, Ako, rację ma Zygmunt: wy, starzy, załatwialiście jakieś swoje stare porachunki z Rosją, z Bierutem - i wciągnęliście w to nas, młodych, głupich. Dość tego.
Mocne, ale coś w tym jest. Zdecydowanie coś w tym jest.
Książka do zastanowienia się nad sobą i nad światem. Wiwisekcja polskiego ducha i polskich mitów. Próba zdiagnozowania, co takiego siedzi w nas, mieszkających w tym smętnym kraju leżącym nad Wisłą, próba zderzenia ze sobą postaw i pozycji, polskie spory toczące się wciąż i wciąż i wciąż od wieków, polska gorączka, przekrzykiwanie się, kto jest lepszym patriotą a kto jest zdrajcą czego i dlaczego.

H.P. Lovecraft, August Derleth "Czyhający w progu"

Klasyk wydany przez Zysk i Spółkę w 2004 roku w tłumaczeniu Roberta Lipskiego. Egzemplarz nieco wymięty, bo używany, przynajmniej był tani.
Bardzo zabawny tekst na tylnej okładce (tuż za krawędzią naszego świata czają się starożytne demony Cthulhu rodem z otchłani piekieł, które tylko czekają, by ktoś przyzwał je z powrotem) zwłaszcza iż tym razem to nie Cthulhu czyha na progu.
Tłumaczenie poprawne, ot, kilka chwastów dziwnych czasem tłumaczowi wyrosło, a jeden raz dowiedziałem się czegoś nowego (byłem pewien, że bullfrog tłumaczy się jakoś na polski - jak się okazało, pewność mnie zawiodła).
Sama historia jest do bólu Lovecraftowa. Rozwój fabuły poznajemy ze wspomnień bohaterów. Każda z trzech części książki to punkt widzenia innego bohatera. Nie wszyscy z nich zostaną z czytelnikiem do samego końca, nie wszyscy też zostaną sobą we własnej osobie do samego końca. Książka została napisana przez Derletha na bazie dwóch niedokończonych opowieści Lovecrafta w 1945 roku. Ciekawostka - odniesienia do przedstawionej w niej historii znajdują się w innych utworach Samotnika z Providence, np. w At the Mountains of Madness z 1931 roku.
Ambrose Dewart przybywa z Europy do najbardziej odludnej i zapyziałej części Massachusetts (na północ od Arkham) objąć w posiadanie posiadłość należącą do jego dalekiego przodka. Jak się okazuje, na terenie posiadłości znajdują się dziwne budowle niewiadomego przeznaczenia a ród Dewarta cieszy się wyjątkowo złą opinią. Nasz bohater mozolnie odkrywa mrożące krew w żyłach fakty...
Stephen Bates jest kuzynem Ambożego. Dewart prosi go w histerycznym liście o jak najszybsze przybycie. Bates przybywa więc jak tylko może najszybciej, tylko po to, by zderzyć się na miejscu z murem wrogości. Z czasem dochodzi do wniosku, że jego kuzyn cierpi na rozdwojenie jaźni. Szybko przekonuje się jednak, że hipotetyczne rozdwojenie jaźni Ambrożego byłoby jego najmniejszym problemem. Wśród mrocznych lasów i bagien Stephen wielokrotnie jest świadkiem czegoś, czego być nie powinno i czego nie da się wytłumaczyć.
Życie Winfielda Phillipsa płynęło spokojnym nurtem pracownika naukowego Uniwersytetu Miskatonic aż do chwili, gdy los zetknął go z błagającym o pomoc i znajdującym się na krawędzi załamania nerwowego Stephenem Batesem. Bates przedstawił grupie uczonych mrożącą krew w żyłach historię. Była zadziwiająco podobna do treści starożytnych, bluźnierczych ksiąg przechowywanych w zakamarkach uniwersyteckiej biblioteki i nie udostępnianych do wypożyczenia szerokiemu gronu czytelników.
Niedługo potem Bates znika bez śladu a na barkach Winfielda ląduje los wszechświata.
Historia zawiera w sobie kilka chwytów wprost zaczerpniętych z Lovecrafta lub powtórzonych przez niego samego - list Dewarta przypomina list Henry'ego Akeley'a z The Whisperer in Darkness, motyw bohatera odkrywającego mroczną przeszłość własnego rodu przewijał się przez kilkanaście opowieści Lovecrafta, tutaj najbardziej przypomina historię z genialnej noweli The Case of Charles Dexter Ward. Zakończenie troszkę rozczarowuje - zadziwiająco łatwo i szybko udaje się ekipie z Uniwersytetu Miskatonic zapobiec kosmicznemu kataklizmowi.
Derleth zrobił coś bardzo złego - a w każdym razie przynajmniej tak mi się wydaje, że to jego sprawka, bo na ile znam twórczość Lovecrafta, nie było u niego takiego rozróżnienia - wprowadził wartościowanie istot z Mitologii Cthulhu. Starsi Bogowie mieli pokonać i spętać Zewnętrznych Bogów. Zewnętrzni Bogowie nadal, jak u Lovecrafta, są źródłem niewyobrażalnego zła przez sam fakt swojego istnienia, zaś Starsi Bogowie nagle wydają się być całkiem sympatyczni, przynajmniej w porównaniu z Zewnętrznymi. W górach szaleństwa Lovecraft wprowadził co prawda całkiem sympatyczne Starsze Istoty - ale sympatyczne w porównaniu do Cthulhi, Mi-Go oraz - przede wszystkim - shoggotów, wobec człowieka były one tak samo złowieszcze, obce, plugawe i wrogie jak wszystkie pozostałe istoty z Lovecraftowego uniwersum. Zaś u Derletha wartościowanie na dobre i złe bóstwa zaczyna zahaczać o jakąś metafizykę. Być może chciał po prostu uporządkować Lovecraftowską hierarchię bytów, ale podział na mniej i bardziej złych jednak zaburza same podstawy - że wszystkie one są tak samo obce, złe i niepojęte dla człowieka.
Fani HPLa pewnie czytali już dawno, reszta może sobie odpuścić. Jak dla mnie - solidny kawał tekstu.

wtorek, 8 lipca 2014

Raymond Chandler "Siostrzyczka"

Wydawnictwo Dolnośląskie, Klasyka kryminału. Półka z tanimi książkami w supermarkecie.
W sumie to się nie znam na kryminałach. Nawet nie bardzo lubię kryminały. Czytałem wiele lat temu Aghatę Christie, oglądałem Hitchcocka, biało-czarną klasykę kina noir, serial o poruczniku Colombo i coś tam jeszcze było po drodze, ale już nie pamiętam. W czasach podstawówki przerobiłem wszystkie tomy Przygód trzech detektywów i Nowych przygód trzech detektywów jakie znalazłem w miejskiej bibliotece. Od dłuższego czasu zaś klimat noir kojarzy mi się przede wszystkim z doom jazzem, wykonawcami takimi jak Bohren & der Club of Gore, Heroin And Your Veins czy Somewhere off Jazz Street. Inni wykonawcy tego gatunku nie wzbudzają aż takich skojarzeń z zadymionymi podłymi knajpami pełnymi antybohaterów w wytartych prochowcach.
Fabułą wydaje się prosta. Ot, zahukana młoda kobieta z prowincji szuka zaginionego brata, który w wielkim mieście związał się z bliżej nieokreśloną bohemą artystyczną. A że główny bohater - prywatny detektyw Philip Marlowe - lubi zahukane młode kobiety to decyduje się jej pomóc, i to za marne 20 dolarów, które ona jest w stanie mu zaoferować. Sytuacja, rzecz jasna, bardzo szybko się komplikuje i wykracza poza zwykłe odszukanie zaginionego.
Akcja toczy się wartko, wątki się mnożą, główny bohater rozwiązuje intrygę w sumie przez przypadek, stawia wszystko na jedno kartę nieraz opierając się na dosyć wątłych podstawach. Trup ściele się gęsto, świat przedstawiony jest pełen cynicznych skurczybyków, z głównym bohaterem na czele. Mało co jest tym, czym wydaje się być. W natłoku postaci i zdarzeń mniej uważny czytelnik może się pogubić. Pogubić się też może w relacjach między postaciami, które komplikują się znacznie wraz z kolejnymi odkrywanymi przez autora elementami układanki.
Pierwszoosobowy narrator zintegrowany z głównym bohaterem rzuca często trafne uwagi dotyczące świata - jakbyśmy to dziś nazwali - celebrytów, wśród których obraca się rozwiązując sprawę; prócz tego też trafiają mu się bardziej ogólne myśli, trochę konserwatywne i oddające zmęczenie życiem, ale pasujące do ironicznego twardziela jakim jest Marlowe.
Rzecz się trochę zestarzała, trzeba przyznać, zwłaszcza pod względem kreacji samego świata przedstawionego jako takiego, ale mimo wszystko czytało się to nieźle. W końcu to Chandler, nie na darmo jest uznawany za klasyka gatunku i autora niezwykle zasłużonego dla popkultury.

niedziela, 6 lipca 2014

J. G. Ballard "W pośpiechu do raju"

Mój kolejny Ballard, kolejny z kieszonkowej serii Książnicy, kolejny kupiony w przecenie. Tym razem w upadłej już aczkolwiek nadal istniejącej księgarni na Placu Centralnym.
W okładce tkwiła drzazga. Pomiędzy kolorową okładką a jej białą, wewnętrzną stroną. Nie cierpię takiej inwazyjnej ingerencji w coś, co ma określony kształt, barwę, kolor. Sam obiekt - drzazga - jest odpychający, godzący w integralność czegoś, w jego materię.
I tak, znam Freuda. Ale nie widzę związku.
Książkę tę, wraz z drugą, którą tego dnia nabyłem, otrzymałem ładnie spakowane w papier. Tak po prostu. Zamiast papierowej reklamówki z sieciówki. Echo innej kultury, innego podejścia do książki i do czytania. Nie dziwota, że nie wytrzymali konkurencji.
Ballard snuje opowieść surrealistyczną. Odrealnioną. Niby jest to mniej-więcej nasze tu i teraz, a tak naprawdę każdy jeden kontur jest zarysowany słowami bardzo grubo, postaci są nieco nienaturalne, stanowią rozmazujące się i przenikające się tło. Niektóre są wyjątkowo tekturowe, tak bardzo nieprawdziwe i będące tylko dalszym tłem dla czegoś, co rozgrywa się wyraźniej.
Historia, jak to u Ballarda, jest też niesamowita. Mogłaby się wydarzyć, a jednak czuć bijącą od tego fikcję. Jest zakorzeniona tu i teraz, ale pewne wątki świata przedstawionego są rozdmuchane, autor wyciągnął ze spostrzeżeń wnioski i stworzył ich logiczne ekstrema.
Autor snuję historię o wzajemnym stosunku młodego Neila i doktor Barbary Rafferty. Pani doktor jest bardzo radykalną obrończynią praw zwierząt, wraz z Neilem i starszym od niego Hawajskim separatystą wyrusza na samotną wyspę, gdzie stacjonujący francuscy żołnierze mordują albatrosy. Neil zostaje postrzelony przez jednego z żołnierzy, zostaje to uwiecznione na filmie, film robi furorę na świecie, troje bohaterów zostaje bohaterami międzynarodowej opinii publicznej. Zdobywają sponsorów, mnóstwo sympatyków, ludzie z całego świata dołączają do kolejnej wyprawy.
Kolejna wyprawa osiąga zamierzony skutek. Wyspa zostaje zajęta i - decyzją pani doktor - zmieniona w rezerwat dla wszystkich zagrożonych zwierząt z całego świata. Na skrawek lądu pośrodku oceanu przybywają kolejni ochotnicy, zaopatrzenie a wkrótce i potencjalni deweloperzy...
Barbara fascynuje Neila zarówno jako kobieta, jak i jako osoba obdarzona poczuciem misji i ogromną charyzmą. Chłopak bagatelizuje pierwsze ostrzegawcze sygnały, że z jej pomysłami jest coś nie w porządku. Bagatelizuje też postępującą radykalizację społeczności, która zaczęła nabierać charakter kastowy. Niedługo potem przywódczyni społeczności rozkazuje zniszczyć wszystkie zapasy przywiezione przez sponsorów i zwykłych ludzi z całego świata, a potem zaczynają znikać ludzie. Na odciętej od świata wyspie powstaje ekologiczny raj, niekomercyjny i budowany mozolnie rękoma swoich mieszkańców. Ale czy na pewno wyjdzie z tego raj?
Dalszy rozwój historii to coś pomiędzy Jądrem Ciemności, eksperymentem więziennym Zimbardo, opowieściami o zdradzonych rewolucjach, pamiętnikiem członka Świątyni Ludu oraz zarazem pobieżne studium psychologiczne dwójki głównych bohaterów, ich relacje oparte na wzajemnej fascynacji, niechęci i jednocześnie czymś w stylu syndromu sztokholmskiego. A także zapis postępującego obłędu i radykalizacji pani doktor, w przypadku której nad zdrowym rozsądkiem i w miarę racjonalnie przedstawionymi pierwotnymi celami zaczynają górować fanatyzm, sekciarstwo, prymitywizm i napędzane nienawiścią szalone, pierwotne instynkty. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że pani doktor dawno temu przestała być panią doktor - za zabijanie ciężko i nieuleczalnie chorych pacjentów...
W tyle wszystko zależy zaś od obrazów przekazywanych przez wszechobecną telewizję i media.
Przejmująca historia o tym, że gruntowną świata w imieniu choćby i szczytnych, ale i abstrakcyjnych i niesprecyzowanych idei, wypadałoby zacząć od siebie. I, dla bezpieczeństwa swojego i postronnych, na sobie skończyć. Ewentualnie - nie pozwolić na naturalne i instynktowne wykształcenie się kultu jednostki.
Tłumaczenie nieco kulało momentami, ale rozkręcało się (znaczy się, robiło się lepszym) wraz z postępami w fabule.

Robert Louis Stevenson "Doktor Jekyll i pan Hyde"

Arcydzieła Literatury Światowej, Vesper.
Stevenson to klasyk już nieco zapomniany. Jeden z wielkich klasyków literatury awanturniczej i przygodowej, rozpalający wyobraźnię kolejnych pokoleń mniej lub bardziej domorosłych poszukiwaczy przygód, rzucających wyzwanie Nieznanemu i dążących do świata wolnego od cichej, spokojnej i uporządkowanej cywilizacji sam był - jak to często w takich przypadkach bywa - człowiekiem chorowitym. Zwiedził co prawda kawałek świata, ale szukał dobrego miejsca dla swojego zdrowia, nie przygód. Za młodu był socjalistą (mówimy o wczesnym, XIX-wiecznym okresie rozwoju tej gałęzi myśli politycznej), potem zgnuśniał jako taka typowa, brytyjska konserwa.
Tak czy siak, tytułami takimi jak Wyspa skarbów (czytałem jeszcze w czasach podstawówki, razem z Vernem, Mayem, Szklarskim, Bahdajem, i in.) czy właśnie Doktor Jekyll... na stałe wpisał się do historii literatury. Wikipedia podaje, że twórczość Stevensona inspirowała m.in. Hemingwaya, Borgesa, Prousta, Brechta, Kiplinga, Londona... Bez Doktora... nie byłoby też kilkorga superbohaterów i superzłoczyńców, z Hulkiem i Two Facem na czele.
Doktor Jekyll i pan Hyde to nowela znana głównie ze swoich około stu dwudziestu trzech adaptacji filmowych (lecz nie tylko - pamięta ktoś jeszcze grę Dr Jekyll and Mr Hyde na NESa?) nieraz bardzo swobodnie podchodzących do oryginalnej treści. Dziełko Stevensona uchodzi za klasykę zarówno horroru (groza związana z przemianami bohatera tytułowego) jak i fantastyki naukowej (przemiany bohatera tytułowego jako rezultat eksperymentu naukowego). Cóż, przynajmniej moim zdaniem zestarzała się zarówno jako horror (wątpię, żeby była w stanie przestraszyć/wzbudzić niepokój w kimkolwiek, szczególnie, że główny motyw jest jednak znany w popkulturze w oderwaniu od znajomości książki, z której pochodzi) jak i jako s-f. Trzeba zaznaczyć, że jak na ówczesne czasy (1886 rok), to autor napisał rzecz przełomową, tyle, że to było w 1886. Od 1886 roku świat się trochę zmienił. Nie deprecjonuje wagi tej noweli dla literatury jako takiej, bo musiałbym być idiotą, zauważam tylko, że historia jest jak na współczesne czasy dosyć prostacka i naiwna.
Historia opowiedziana w noweli jest całkiem prosta i mało skomplikowana - z szanownym i szanowanym obywatelem, człowiekiem o nieposzlakowanej opinii i kryształowych wręcz zasadach moralnych dzieje się coś złego. Jego przyjaciel postanawia dowiedzieć się, co się stało, i co ma wspólnego z Jekyllem niejaki Hyde, wyjątkowo plugawa kreatura, ropiejący wrzód na starym, dobrym, protestanckim społeczeństwie Anglii. Sytuacja się komplikuje, gdy Hyde - tak dla beki i z głupia frant - popełnia morderstwo.
I tak wszyscy wiedzą, o co chodzi, więc mogę zaspoilerować - okazuje się, że Jekyll i Hyde to jedna i ta sama osoba. Doktor pracował nad specyfikiem do dłubania w ludzkiej naturze (blah). Rezultatem było przemienienie się w Hyde'a, nie tylko psychiczne, mentalne, lecz też fizyczne. Doktor zasmakował w anonimowym czynieniu zła pod postacią Hyde'a, aż nagle zdał sobie sprawę, że nie dość, że jest uzależniony od przyrządzanego przez siebie specyfiku umożliwiającego przemianę, to jak na złość specyfik przestaje działać, a zmiany zaczynają zachodzić samoczynnie. Hyde zaczął przejmować nad Jekyllem kontrolę.
Morał jest jasny - nie igrajcie ze złem ludkowie, bo zło i Zły sobie okręci Was wokół pyty i wszystko co Dobre, Piękne i Prawdziwe w Waszym życiu ulegnie zagładzie, a Wy sami nie poradzicie sobie z uniesieniem brzemienia niegodziwości, których się dopuściliście. Z mojego punktu widzenia wizja taka nie dość, że jest chrześcijańska, to jeszcze naiwna i spłycająca jednostkę ludzką do pyłku zależnego od absurdalno-absolutnych pojęć niosących za sobą jasno sprecyzowany sens. Najlepiej być Dobrym, Statecznym Obywatelem, nawet nie warto interesować się niczym, co może chociażby nieco wpłynąć na nasze postrzeganie świata (w końcu Jekyll pastwił się nad ludzką naturą przy pomocy preparatów chemicznych, wniosek - lepiej nauki nie ruszać, bo jeszcze Zły wyjdzie z niej). Rzecz jasna nie ma ani absolutnego dobra, ani absolutnego zła, mamy tylko miliardy odcieni szarości, niejednoznacznych i osadzonych każdy w swoim własnym kontekście, skomplikowanych tak bardzo, jak tylko skomplikowany może być człowiek. Ja zaś więc odczytuję książkę przewrotnie i inaczej niż autor i jemu współcześni - jako zapis nerwic na tle religijnym, najwyraźniej bardzo popularnych w społeczeństwie ery wiktoriańskiej. Jako wyraz strachu przed wszystkim co w człowieku naturalne, dzikie, pierwotne, zasnute smogiem cywilizacji, konwenansów, tabu, wyparte, stłamszone i obłożone najcięższymi głazami abstrakcyjnych pojęć i jeszcze bardziej abstrakcyjnych wartości i norm. Jekyll boi się samego siebie, więc swoje ukryte marzenia i pragnienia przerzuca na Hyde'a (być może ważny jest też motyw anonimowości i tego, co komu wypada w zgnuśniałej, ściśle hierarchicznej strukturze społecznej). Hyde'owi brakuje jednak równowagi w tym, co robi. Wahadło się przechyla - świętoszkowaty Jekyll wychyla się w skrajną przeciwną stronę, przez co radykalnie odrzucający normy społeczne Hyde nie cofa się przed przypadkowym popełnieniem morderstwa, bo jego niechęć do zastanych foucaltowskich instytucji władzy sięgających metafizycznych, niebiańskich szczytów wszystkiego omija instynkt samozachowawczy i wpada w autodestrukcyjną negację dla samej negacji. Jekyll ostatecznie nie może poradzić sobie z własnym człowieczeństwem tłamszonym przez społeczeństwo Pań Dulskich i umiera. Nie był w stanie oswoić i wchłonąć Hyde'a w samego siebie, pogodzić z drzemiącym w nim "złem", przerobić się w kogoś rozpoznającego pustkę za pojęciami i wszechobecne uwarunkowania lecz jednocześnie potrafiącego przetrwać w zastanym społeczeństwie. Tak naprawdę poniósł jednak klęskę już na poziomie rozmyślań o ludzkiej naturze, bo "ludzka natura" to nic więcej poza pojęciem o doraźnie definiowanej treści w zależności od miejsca i czasu. Podobnie jak "prawo naturalne" i jakieś inne tego typu fantazmaty.
Nieortodoksyjny punkt widzenia, wiem. Ale zawsze lubiłem Żiżka i jego karkołomne analizy filmów i sam zawsze chciałem odczytać coś zupełnie inaczej, niż się odczytuje, tyle, że na płaszczyźnie książek. Stevenson aż się prosił o taki gwałt na treści.