czwartek, 30 lipca 2015

Czas na Cokolwiek #11

Pokrótce zmienia niniejszym nazwę na Czas na Cokolwiek. Czemu tak? Bo tak. Bawmy się, w końcu na końcu wszyscy umrzemy. Numeracja będzie kontynuowana.

***

Byłem na Jagaconie. Miałem być od piątku (jej, ile to już czasu w sumie minęło, ile piątków), ale nie wyszło, byłem w sobotę i niedzielę. Dobrze było zobaczyć starych i nowszych znajomych i przyjaciół, nie będę wymieniać nikogo, bo 1) kompletnie Was nie interesowałoby czytanie o tym jak pozdrawiam kumpli jeszcze z liceum, 2) jeszcze pominąłbym kogoś i ten ktoś poczułby się obrażony.
Nie wiedziałem, jak mi się poustawia grafik w robocie i urlopy, ostatecznie ustawił się zbyt późno by mi się chciało jechać tam z prelekcją. Ale za rok może będę miał możliwość lepszego zaplanowania wielu różnych rzeczy, bez niepewności do ostatniej chwili, czy w ogóle uda mi się tam wyrwać.
Widać wyraźnie rozwój samej imprezy, dużo bloków, punkty programu rozplanowane do godzin porannych. Droga przez las na dworzec kolejowy była oznaczona przyzwoicie.

***

Zgodnie z przepisami Unii Europejskiej musisz informować użytkowników z krajów unijnych o plikach cookie wykorzystywanych na Twoim blogu. W wielu przypadkach przepisy wymagają również uzyskania ich zgody.
Aby ułatwić Ci spełnienie tych wymagań, dodaliśmy na Twoim blogu powiadomienie o wykorzystywaniu przez Google określonych plików cookie Bloggera i Google, w tym plików cookie usług Google Analytics i AdSense.

Na Tobie spoczywa obowiązek upewnienia się, że to powiadomienie jest odpowiednie dla Twojego bloga i wyświetla się na nim prawidłowo. Jeśli stosujesz inne pliki cookie, na przykład związane z dodaniem funkcji innych firm, to powiadomienie może nie być wystarczające. Dowiedz się więcej o tym powiadomieniu i Twoich obowiązkach.


Chłodna historia blogspocie.

***

Bardzo poczciwa gra - Sad Satan (link do artykułu o niej, nie do niej jako takiej)

***

Powrót do Krk po urlopie nad morzem potrafi zaboleć - dopiero po detoksie w świeżym nadmorskim powietrzu czuć jakim syfem tutaj człowiek oddycha na co dzień.

***

W ciągu ostatniego czasu miałem niewątpliwą przyjemność narażenia na szwank oczu oraz kręgosłupa przy sporej ilości książek i filmów, jakby siedzenie przy kompie w pracy ~8 godzin/dzień nie było wystarczająco autodestrukcyjne.

Guy N. Smith Szatan

Klasyk Phantom Pressu. Kuriozalne czytadło, niezłe w swojej kategorii, ale cała ta kategoria to takie książkowe Birdemiki. Wskrzeszony pierwszy sekretarz KC KPZR wprowadza bardziej hardkorową wersję stalinizmu, do tego dysponuje nadludzkimi zdolnościami.
Widać dość konserwatywne poglądy autora, jest sporo rozmaitych uproszczeń (Crowley jako wraży satanista, itp.). Pozycja w sam raz do przeczytania w pociągu. Mój egzemplarz wypożyczyłem z biblioteki, gdzie ktoś go oddał w darze (bardzo mocno brzmi to słowo, ale jest nawet naklejka na okładce od środka - TA KSIĄŻKA JEST DAREM OD CZYTELNIKA. Sądząc po cenie napisanej ołówkiem z tyłu książki - 1zł - ten ktoś przynajmniej nie przepłacił.

Guy N. Smith Przyczajeni

Thriller bez wątków ponadnaturalnych (co ostatecznie wyjaśnia się na zakończenie), dosyć mdły i niczym się nie wyróżniający pośród setek podobnych pozycji. Pisarz z rodziną przeprowadzają się do zabitej dechami wiochy, której mieszkańcy bardzo nie lubią obcych i nie kryją się z tym. Wprowadzają się do starego domu, o którym krążą mroczne i mrożące krew w żyłach legendy.
Mam pisać dalej? (pyt. retoryczne).
Też dar od czytelnika. Kosztowała 2zł. Tym razem ten ktoś przepłacił.
Zastanawiam się czasem, czemu w ogóle tracę życie na czytanie czegoś takiego. To chyba sublimacja nieuświadomionego masochizmu, nie znajduję innego wytłumaczenia.

 F. Paul Wilson Twierdza

Kolejny klasyk z lat '90, tym razem jednak nie Phantom Press tylko Amber Horror. II wojna światowa, oddział Wehrmahtu pod dowództwem nieco jungerowskiego Prusaka zostaje przerzucony do Rumunii, gdzie zajmuje tajemnicze zamczysko. Pazerni żołnierze budzą Coś, co zaczyna ich mordować. Sprowadzony na miejsce oddział SS nie radzi sobie z sytuacją. Wyjście z sytuacji znajduje sprowadzony ze stolicy żydowski profesor, któremu udaje się skontaktować ze złem zamieszkującym tytułową twierdzę.
Sympatyczne czytadło w ciekawy sposób nawiązujące do wątków wampirycznych, do tego kilka nawiązań do Lovecrafta. Napisane/przetłumaczone dużo lepiej niż Smithy Phantom Pressu, ale w gruncie rzeczy nie wyrasta poza poziom literatury wagonowej.

Wiesław Myśliwski Traktat o łuskaniu fasoli

Cała książka ma formę monologu człowieka łuskającego fasolę, mieszkańca/strażnika osiedla domków letniskowych na zupełnym wypizdowie, do którego przychodzi tajemniczy nieznajomy. Czasem monolog bardziej przypomina rozmowę, ale kwestii tego drugiego bohatera nie widzimy. Być może tej postaci po prostu nie ma, widnieje tylko dla narratora.
Od spostrzeżeń ogólnych i historii o życiu (bardzo bogatym życiu, pełnym zwrotów akcji, dodajmy) autor wychodzi do rozważań natury ogólnej o człowieku i świecie.
Mimo dosyć statycznej formy czyta się bardzo dobrze, przestoje w akcji i przeskoki w fabule nie przeszkadzają. Autor nie popada w patos, nie użala się nad sobą, ze szczegółami odnotowuje zapamiętane szczegóły swojego życia, jak radził sobie z losem rzucającym go po Polsce i świecie. W opowieściach snutych przez niego jest wiele czułości, pogodzenia się ze sobą, łagodnej melancholii.
Nie każdemu przypadnie do gustu, ale gorąco polecam.

Andrzej Stasiuk Nie ma ekspresów przy żółtych drogach

Rzecz dużo dojrzalsza niż wczesna Dukla. Mniej tu egzystencjalnego niepokoju, więcej melancholijnego pogodzenia się z rzeczywistością, chociaż z morzem uśpionych konfliktów z samym sobą w tle.
Zbiór reportaży, felietonów i pozycji pośrednich pierwotnie publikowanych przez autora na łamach rozmaitych periodyków. Znów mamy wiwisekcję własnych wspomnień, światło i jego wpływ na ludzi i krajobraz, wyraźnie odczuwaną więź z naturą, gorączkę podróżowania oraz obrazy bardzo mocno siedzące gdzieś w głębi autora (jak świnie karmione małżami). O czymkolwiek Stasiuk by nie pisał, czuć, że to Stasiuk. Wyżej od tej pozycji stawiam jednak Duklę. Sięgnę kiedyś po inne książki autora.

Fritz Daum Wil Scott wyjęty spod prawa

Niemiecki western dla młodszych czytelników. Urocze przygodowe czytadełko (momentami bardzo ale to bardzo dziwnie przetłumaczone) o młodym gniewnym wchodzącym w konflikt z prawem w imieniu wyższych racji. Główny bohater oczywiście dysponuje niemożliwymi zdolnościami strzeleckimi, wychodzi cało z najgroźniejszych opresji, itd.
Pierwsza część trylogii. Dorwałem na targu za 5zł, w sumie nie żałuję.

China Miéville Miasto i miasto

Kryminał czerpiący pełnymi garściami z noir jak i weird i podobnych (czuć gdzieś tam Schulza). Opowieść o niesamowitych tytułowych miastach, wplecionych umiejętnie w realia postzimnowojennego świata. Wykreowani bohaterowie i ich pogmatwane losy, morderstwo spajające fabułę, polityczne spiski mające miejsce gdzieś w tle, potężne służby dysponujące magicznymi wręcz zdolnościami, to wszystko to blaga, tło, pierdoły, tak naprawdę jest to historia o ponad-historycznym i wręcz metafizycznym Mieście i Mieście, dwóch potężnych konstruktach, Państwach w Państwach i Miastach w Miastach. Będąc w jednym musisz "przeoczać" drugie, chociaż często granice biegną wzdłuż ulicy czy kroją dany budynek na dwie części. Nie da się całej złożoności i odrealnienia świata przedstawionego opisać w kilku zdaniach. Zwyrodniała, panoptyczna struktura Miast, odciskających niezatarte piętno na swoich mieszkańcach, budynki żyjące własnym życiem, przestrzenie pomiędzy, ludzie podporządkowani przerastającym ich wyobrażenia dziwacznym prawom, zredukowani do mrówek zamkniętych w przytłaczających kompleksach - to główne tezy autora, prawdziwy sens i treść książki.
Gorąco polecam.

China Miéville Żelazna rada

Kolejna część cyklu, jednak da się czytać bez poznania pozostałych. Trochę estetyki westernowej, mutacje magiczno-genetyczne, przytłaczające swoim rozmachem państwo i miasto pełne slumsów, walka klas, ścierające się ze sobą i z władzą frakcje, tajne wojny, pradawne demony, obce bóstwa, dziwaczne rasy i rozmaite bestie...
A całość zadziwiająco spójna. Trochę steampunk, trochę dark fantasy, trochę manifest polityczny autora (który, przypomnijmy, jest marksistą i aktywnym działaczem politycznym - trockistą). Do tego jest bardzo melancholijne i w gruncie rzeczy trudne do przewidzenia. W gruncie rzeczy Miasto i miasto jest dużo lepszą pozycją tego autora.

Leigh Brackett Rio Bravo 

Klasyczna pozycja amerykańskiej autorki, zekranizowana przez Howarda Hawksa w 1959. W kultowym westernie Rio Bravo grali m.in. John Wayne czy Dean Martin. O ile od westernów amerykańskich znacznie bardziej trafiają do mnie eurowesterny (przede wszystkim spaghetti), to do tego obrazu zawsze będę z sentymentem/z sentymentu wracał. Obiektywnie trzeba przyznać, że motyw jest oklepany, tłumaczenie nie najlepsze, zakończenie bez wyrazu (chociaż hmm wybuchowe); mimo tego jest to na tyle poczciwe że można się skusić, zwłaszcza jak ktoś zna film. Książka trafia się czasem w antykwariatach.

Hermann Hesse Wyższy świat

Nowe wydanie książki znanej wcześniej u nas pod tytułem Pod kołami. Historia o wrażliwym chłopaku, który za namową nauczycieli i rodziny stara się dostać do dobrej, państwowej szkoły, po której stanęłaby przed nim otworem kariera (protestanckiego) duchownego lub urzędnika państwowego wyższego szczebla. Sytuacja przerasta głównego bohatera, żałuje, że nie mógł cieszyć się życiem i młodością jak rówieśnicy. Gdy udaje mu się zdać egzaminy i trafić do wymarzonej szkoły, sytuacja przerasta go jeszcze bardziej. Do tego zaprzyjaźnia się z buntownikiem, co przynosi oczywiste konsekwencje i prowadzi w ostateczności do smutnego finału.
Refleksyjna historia o sensie życia, poszukiwaniu swojego miejsca w świecie i sensowności podejmowanych decyzji. Nic odkrywczego ale nieźle się czytało.

William Gibson Trylogia Ciągu

Czyli Neuromencer, Graf Zero i Mona Liza Turbo wydane w jednym tomie - pokaźnej cegle w twardej oprawie. Jedna z pierwszych trzech część nowej serii wydawniczej Wydawnictwa Mag - Artefakty. Mieli wypuścić tę serię zamiast Uczty Wyobraźni, jednak ta seria nadal jest kontynuowana (i bardzo dobrze).
O Neuromancerze szmat czasu temu już gdzieś na tym blogu pisałem; dopiero po przeczytaniu wszystkich części trylogii widać w pełni cały obraz i cały sens historii opowiedzianej przez Gibsona. Poszczególne części dzieją się w różnych odstępach czasu, część bohaterów się powtarza, część znika z areny dziejów świata przedstawionego po jednym tomie. W gruncie rzeczy jest to metafizyka cyberprzestrzeni, opowieść o ogromnym symulakrze prawdziwej rzeczywistości który staje się samoświadomy jako taki. Sama wizja się nie zestarzała (zarówno tego symulakru jak i świata przedstawionego) - szczegóły są i będą inne, ale jesteśmy całkiem blisko takich czasów. Bardzo dobrym pomysłem było wydanie tego w jednym tomie. Więcej osób, również młodszych czytelników będzie miało możliwość zapoznania się z tym klasykiem. Jeśli nie odpadną od momentami dość hermetycznego języka, będą się dobrze bawić.

***

Oglądam na bieżąco drugi sezon True Detective (tzn. co środę-czwartek, kiedy na torrentach jest już kolejny odcinek w dobrej jakości). Oprócz natężenia problemów głównych bohaterów na granicy absurdu pierwsze co rzuca się w oczy to przerost formy nad treścią - mnóstwo symboliki i odniesień nawrzucanych dla samego nawrzucania (jak książka Mistrza Eckharta leżąca na stoliku w domu Velcoro w jednym z odcinków). Symbolika zawarta w pierwszym sezonie dorobiła się naprawdę dobrych, wyczerpujących analiz (np. Power and hunting in "True Detective") od czasu do czasu nawet w wykonaniu uznanych akademików (Mesjasz w piekle Luizjany prof. Mikołejki). W przypadku drugiego sezonu mam nieodparte wrażenie że twórcy chcieli nawrzucać do fabuły i świata przedstawionego jak najwięcej różnych rozmaitości. Widząc kolejne perypetie bohaterów czasem po prostu się śmieje, z tego jak bardzo serial zmierza w stronę niezamierzonej, przejaskrawionej autoparodii. Do końca sezonu drugiego już bliżej niż dalej, niezależnie od tego, że ten sezon to chała, jestem bardzo ciekawy, jak się ta historia skończy - jeśli się skończy w tym sezonie.

środa, 8 lipca 2015

Odpryski/Opowieści dziwnej treści split

Czy wiecie, co to jest osadnik?
Być może niektórzy wiedzą, ale i tak wyjaśnię.
Osadnik to rodzaj basenu, pół/otwartej przestrzeni, zazwyczaj o żelbetowych ścianach, metalowych barierkach i również żelbetowym bądź cholera wie jakim podłożu. Zazwyczaj w jednej ze ścian widnieje otwór kanału, prowadzącego cholera wie gdzie, rozdzielającego się na plątaninę rur, prowadzącego całą skomplikowaną plątaniną rur do wanien i kadzi.
Do osadnika spuszczano (a może i gdzieś jeszcze taka infrastruktura funkcjonuje, niczego nie można wykluczyć) najróżniejszą chemię, szkodliwe trucizny, substancje żrące, wszelki syf, odrzuty z wytrawiania/impregnowania/cokolwiek powłok, lakierów, farb; zbiorniki te zazwyczaj lokowano gdzieś za danymi zakładami, ale na ich terenie, w lasach, na łąkach, odludziach.
Chemikalia parowały sobie spokojnie, dorzucano do nich tonę innej chemii i/lub wapna. Gdy wapno rozłożyło, co tylko mogło wchłonąć/rozłożyć, szlam był wywożony do utylizacji gdzieś indziej.
A w i blasku dymiących kominów, wśród refleksów światła pełzających po częściowo wybitych szybach wieżyczek strażniczych, wśród rdzawych zacieków z drutu kolczastego zwisającego smętnie nad krzywym żelbetowym płotem, tęczowo mieniące się mikstury zabierające życie zewsząd ze swojego szlaku nie raz i nie dwa rozpływały się po łonie matki ziemi po drodze do takiej czy innej rzeki, wyciekające przez szczeliny w poszyciu lub przelewające się górą.
Paradoks - dopiero po upadku większości zakładów na przełomie końcówki '80/I połowy '90 środowisko odetchnęło, odbierając co jego, skrywając niejedną ludzką tragedię pod źdźbłami trawi przebijającymi się przez stopniowo zmieniające się w piach lub zakalec z kamienistymi rodzynkami pytami chodnikowymi. Podobno po raz pierwszy od bardzo wielu, zbyt wielu lat, akurat do tej jednej rzeki wróciły raki.
Kurwa mać, jak ten czas leci. Jeszcze przed 2008 rokiem wszędzie było ich pewno. Mniej lub bardziej znajomych twarzy. Sporo z nich wbiło się w pamięć niczym drzazgi. Tak już mam, przeglądam wspomnienia, zwłaszcza te najdawniejsze, jak kolekcję blizn, ekwiwalent prawdziwych blizn, które nawet jeśli były, na przestrzeni lat zniknęły (i dobrze zresztą, zazwyczaj przypominały jedynie o własnej głupocie). Nie było wtedy gdzie iść, więc szliśmy tam, gdzie było blisko, gdzie byliśmy sami ze swoimi marzeniami, naiwnością, pierwszymi młodzieńczymi problemami, nadziejami, ze swoimi demonami. W krzakach nad rzeką, pod mostem takim czy innym, w ruinach fabryki farb i lakierów, na terenie równie skażonym jak nasze rozgorączkowane myśli uczyliśmy się życia. Czasy, gdy piwo, fajki (nie wciągnąłem się), wóda i mocniejsze alkohole oraz wszelkie inne substancje, zazwyczaj nielegalne, a także dziewczyny (da się je podciągnąć pod "wszelkie inne substancje") były jeszcze czymś nieznanym, czymś obcym, nieznanym terytorium na które wkraczaliśmy ochoczo i z podniesioną głową. Nasze małe przestrzenie wyrwane całemu światu, gdzie nie obowiązywały jego prawa i uwarunkowania.
Mój rocznik rozjechał się po świecie. Szlag trafił wiele przyjaźni, wiele nocnych rozmów i cichych szeptów pozostało tylko w przebłyskach wspomnień, czasem wracających samych z siebie, czasem zupełnie nieproszonych.
Skończyło się na tym, że po obejściu starych, tak dobrze znanych, śmieci (czasem dosłownie) dwóch około-korposzczurów bądź po studiach (ja), bądź kończących studia (on) poszło pić jakieś gówniane smakowe piwa na stary osadnik. Zostało nas w sumie dwóch. Dwóch tam i wtedy. Na przeciwko wszystkiego, co było wcześniej. W sumie nie został już nikt, bo i jesteśmy już zupełnie inni. Smażyło nas lipcowe słońce, takie samo co wiele razy lata temu, tematy do rozmów jednak poszły z biegiem czasu. Bliższe tym, którym bliżej już do 30tki niż 20tki. Co zrobić z mieszkaniem po rodzicach, gdy umrą - a nawet nieśmiertelne postaci drżą przed potęgą nieubłaganego czasu, a ty widzisz, że każdy koniec to przede wszystkim koniec - jakiś tam początek jest ewentualnością, wcale nie musi faktycznie nastąpić. Co zrobić z domem po dziadkach, gdy umrą. Gdzie się wynieść, i dlaczego byle dalej stąd, gdzie nic nie ma, a to co jest, stopniowo gnije. Skąd wziąć kasę na życie, na mieszkanie, na przyszłość - równie złudną jak teraźniejszość. Dlaczego Kraków ssie i najlepiej wynieść się i stamtąd. Kiedyś. Słowo klucz: kiedyś. Jeden z wielu zardzewiałych kluczy, nie otwierających niczego.
Byli tacy, co zostali, owszem. Kilkoro z nich to obecnie alkoholicy. Byli tacy, co wracali, owszem. Jak na razie jest jeden samobójca. Pewnie jeszcze kilku ich przybędzie. Były śluby i rozwody, były wielkie tragedie i wielkie radości, wszystko zmieszane w jedną ciastowatą, ubitą na jednolitą papkę masę wspomnień. Wszystkie tak wyblakłe, wszystkie zalane cynicznym doświadczeniem późniejszych lat. Z perspektywy czasu nawet wybuch supernowej byłby kompletnie bez znaczenia. Sami gasimy z czasem własne supernowe.
Nie no, sporo sobie jakoś radzi. Przeglądam czasem profile w takim czy innym serwisie społecznościowym znajomych sprzed wielu, wielu lat - ileż tam samotnych matek, iluż starych kumpli nie widzianych od 7+ lat jest teraz tatusiowatymi Januszami. Iluż. Inni radzą sobie nieźle rozrzuceni po Polsce bądź świecie. Lepiej lub gorzej - z grubsza do przodu.
Ściany osadnika, nie używanego od około 30 lat, pokrywały graffiti z innych czasów. W żadnym innym miejscu miasta nie przetrwały tak stare malunki. Jakieś gówna w stylu "Skinheads" przyozdobione krzyżami celtyckimi trafiają się jeszcze gdzieniegdzie, poza tym są ponadczasowe więc wciąż wyrastają w nowych mutacjach, zwłaszcza w tak gnijącym środowisku i czasach, gdzie najgłupsze rozwiązania zapewniają elementarny sens i poczucie własnej wartości. Inne jednak to relikty. Wyobraźcie sobie - napisy twardym, jakby technicznym pismem - "LEON ZAWODOWIEC" (aż sprawdziłem, wyszedł w 1994 roku), "PHILIPS". Malunek przedstawiający paczkę Malboro. Zakapturzony mnich z hakiem zamiast dłoni, wystającym spod warstw szaty. Pamiątki z czasów sprzed powszechnego dostępu do mediów społecznościowych czy telefonów komórkowych (o smartfonach nie wspominając). Pamiątki z czasów, kiedy mak był dużo bardziej popularny od konopi.
Ciekawe, co oni robią teraz. Kim są, gdzie są. Czy jeśli zostali na miejscu, chodzą starymi ścieżkami, przynajmniej tymi które zarosły (a zarosły nawet ścieżki sprzed ~7 lat, co dopiero sprzed przeszło dwukrotnie dłuższego okresu czasu), czy i co wspominają. Czy niczego nie żałują. Czy uśmiechają się na widok napisów wykonanych dawno temu własnymi dłońmi.
Moje rodzinne miasto jest miastem żelbetu. Żelbetu i lasów. Chwastów stopniowo wchodzących na rozpostarte przestrzenie torów, plątaniny zieleni pochłaniającej spękane ściany fabrycznych hal i innych wszelkiego rodzaju ruin. Spośród rdzawych zacieków wyrasta mech. Krzaki, chwasty, dwumetrowe źdźbła traw. Płyty chodnikowe, beton, zbrojone szkło, żelbetowe latarnie uliczne. Powolna, jednostajna atmosfera postępującego rozkładu. Cisza, spokój. puste ulice ciągnące się pod rozgwieżdżonym niebem. Nieustające życie, w którym niezależnie od nieśpiesznego, meandrującego nurtu bardzo łatwo można zahaczyć się o wystający korzeń.
Nawet burgerownia stojąca w centrum, nieopodal domu kultury (w tym kina), blokowiska i liceum - zbankrutowała. Najprawdopodobniej. Nie było informacji, że lokal przeniósł się gdzieś indziej. Istniała może ponad rok.

środa, 1 lipca 2015

Odpryski XLVII

Że zaczerpnę wyrażenie od Ligottiego (wraz z kontekstem tego wyrażenia): jeszcze nie skończyłem.
Chociaż czasem mam wielką ochotę pieprznąć to wszystko w diabły. Zarówno klecenie bloga sobie a muzom jak i klecenie do szuflady poronionych płodów własnej wyobraźni stało się ostatnio nieznośnie męczące. Po ośmiu (minimum) godzinach zapieprzu dziennie, w nieprzejrzystym środowisku pełnym sprzecznych zasad, niedookreślonych reguł, nieczytelnego podziału kompetencji, czasem człowiek nie ma siły nawet rozmawiać, siedzi i patrzy się w sufit, nie jest w stanie zebrać najprostszych myśli ani wykrzesać z siebie czegokolwiek bardziej kreatywnego od ewentualnego podniesienia tyłka i przeniesienia go tymczasowo do spożywczaka/alkoholi 48h. Ostatnimi czasy zrobił się ze mnie koneser łychy, cóż, skoro i tak wszyscy umrzemy, to w imieniu czego nie moglibyśmy pozwalać sobie na małe przyjemności, jeśli dziwnym zrządzeniem losu akurat nas na nie stać?
A czasem, jak już człowiek ruszy się gdzieś, by przewietrzyć zwoje mózgowe, to może np. znaleźć zwłoki na zielonym, zarośniętym skwerku między sklepem a przystankiem autobusowym. Starszy, trochę obdarty gość nadal siedział w przewróconym (na "plecy") wózku inwalidzkim i szeroko otwartymi, mętniejącymi oczami wpatrywał się w dogasające w zasmrodzonym powietrzu gwiazdy na nocnym niebie. Jak na ironię, przed wyjściem wtedy na mały chaotyczny spacer połączony z przypadkowo wrzuconymi elementami psychogeografii zdałem się na Przypadek, nastawiłem się na czerpanie bodźców z chwili, domagałem się od samego siebie subiektywnych wrażeń wywołanych przemieszczaniem się i spoglądaniem na świat z coraz to nowszych i innych punktów widzenia, różnych od uwarunkowanych. Powtarzam sobie często, że nie ma po co dać się zaskakiwać czymkolwiek, tylko trzeba z podniesioną twarzą i opuchniętymi oczami stanąć raźno i w podniosłym oczekiwaniu na kolejną dowolną historię w którą wmiesza nas życie, z drugiej strony na własny użytek mam też inną subiektywną prawdę - nic tak nie zadziwia, jak własne życie. Znów się sprawdziło. Poza takimi pożałowania godnymi incydentami składającymi się na szarą codzienność życia w Krakowie, kilka współczesnych dzielnic dawnej Nowej Huty nie wydaje się być bardziej niebezpiecznymi czy odpychającymi - nawet o drugiej, trzeciej w nocy, gdy życie wyraźnie wypala się pośród trędowatych, poszarpanych kamienic Kazimierza czy centrum, gdy kolejne fale hedonizmu rozbijają się o skały przeszywającego poczucia bezsensu - od centrum czy Kazimierza właśnie. Co prawda może faktycznie nie warto zagłębiać się w osiedla, tylko kroczyć znikąd donikąd wzdłuż głównych ulic, zawsze można też mieć pecha i natrafić na najazd orków z maczetami z innego osiedla na dane osiedle, ale to jest po prostu element lokalnego kolorytu. A tak w ogóle to Kazimierz jest ohydny, rozpadające się zabudowania wyglądają jakby odpadały z nich płaty butwiejącej materii (bo w sumie tak jest w większości przypadków), butwiejącego mięcha, jakby te wszystkie szczerbate i bezokie kamienice były trędowate. Stateczne starzenie się z godnością starej Nowej Huty, starzenie się prawie jednolitej szarości, przemawia do mnie znacznie silniej. Kazimierz to dobre miejsce by iść się napić, by zawsze o czymś pamiętać lub jak najszybciej o czymś zapomnieć, nie wyobrażam sobie jednak, jak można tam mieszkać, w każdym innym przypadku gdy nie jest się nawiedzoną, przeintelektualizowaną studentką ASP.
Mieszanina przewidywalności (odkąd poszedłem do tej pracy, praktycznie każdy mój dzień wygląda identycznie, zlewają się w jedną bezkształtną bryłę, breję, ściek godzin i dni, sporadycznie rozświetlanych przerywnikami gasnącymi zaraz po ich odpływie z teraźniejszości) i nieprzewidywalności (nie mam pojęcia, co i gdzie i czy w ogóle będę robił za 2-3 lata) bywa czasem na tyle przytłaczająca, że marzę o tym by choć na chwilę się wyłączyć, by rozmyć się gdzieś, nie myśleć, nie mieć świadomości samego siebie, nie uginać się pod ciężarem własnych uwarunkowań, nadchodzącej nocą udręki, martwego blasku gwiazd idealnie obojętnego wszechświata, nie być kolejnym gwoździem do swojej własnej przyszłej trumny.
W tym roku jeszcze nie byłem nad morzem. Może się uda ogarnąć urlop. Nie ma go dużo, ale przynajmniej jest płatny. Ja sam pod pustą przestrzenią ciągnącą się aż po horyzont wiszącą nade mną i rozpościerającą się przede mną - dla mnie to doświadczenie niemalże mistyczne. Mogę godzinami wpatrywać się w morze, w falującą materię stykającą się z niebem. Bezkształtna, przelewająca się materia jest dla mnie idealną formą życia - życia z którego na przestrzeni milionów lat wyszliśmy i my, życia trwającego, pierwotnej zupy, życia stanowiącego jedność z wszechświatem, nie podążającego za złudzeniami podsyłanymi wciąż i wciąż przez własną świadomość. Jeszcze jakiś czas temu stwierdziłbym coś zupełnie innego, stanął w obronie jednostkowej twórczości, autonomii, itp. bzdur - ale to wszystko tylko kolejne upiory zasłaniające nasze prywatne pustki.

Nie komentowałem wyników wyborów prezydenckich. W gruncie rzeczy nie ma tu niczego do skomentowania. Zamiast tego pozwolę sobie na taką luźną uwagę - im dłużej czytam w internecie komentarze moich współmieszkańców odnośnie dowolnej kwestii - od dostępności pigułek antykoncepcyjnych, przez in vitro, przez postulat zmiany nazwy warszawskiej ulicy im. Dąbrowszczaków, przez opinie o bankrutującej Grecji, po odnoszenie się do umożliwienia prawnej legalizacji związków homoseksualnych w USA na poziomie federalnym, tym częściej przyłapuję się na rozmyślaniu, by pierdolnąć to wszystko w cholerę, wyjechać na Islandię i hodować tam kozy. Ten kraj nie ma przyszłości - kolejne z moich powiedzonek, które nadużywam.
Swoją drogą, gdybym miał na kogoś zagłosować w nadchodzących wyborach - zagłosowałbym na Razem. Ale nie będę miał okazji, bo nie uda im się zarejestrować list, po czym najprędzej rozpadną się. Mimo tego, że ta partia to takie wszystko i nic, mieszanina pomysłów sensownych i mniej sensownych, patrzę na nich przychylnie o tyle, że w razie gdyby udało im się zaistnieć, mogliby spróbować przesunąć dyskurs w lewo.

Zmodyfikuję niedługo listę blogów widniejących na tym blogu po prawej stronie - albo usunę ją całkowicie. Nic osobistego, to bardziej lista dla mnie, by być na bieżąco co tam kto fajnego obczaił ostatnimi czasy czy co ma do powiedzenia, ale fakt faktem pod niektóre adresy ostatni raz wszedłem chyba w momencie gdy je do tej listy dodawałem.

Kto wie, czy coś tu w lipcu jeszcze będzie. Czytam cały czas. Oglądam coś co jakiś czas. Gram w coś co jakiś czas. Piszę co jakiś czas. Zobaczymy.