niedziela, 29 grudnia 2013

Odpryski XXVI

1) Spotkałem wczoraj w lesie sympatyczną starowinkę, która zbierała kamienie. Widząc moje zdziwione spojrzenie odrzekła spokojnie, iż zbiera tylko te kamienie, które śpiewają najładniej.
Ot, magia świętokrzyskich lasów.


2) Cóż robiłem w lesie? Odczuwałem obecność sfery sacrum, lub czegoś do niej zbliżonego. Zdecydowanie dobrze czuję się w lesie. Otoczony życiem, otoczony echami żywiołów. Zerwaliśmy jako gatunek kontakt z naturą, odgrodziliśmy się betonem, stalą, plastikiem i bezprzewodowym internetem od kosmicznych cykli czasu, od źródeł wartości i wewnętrznej równowagi. Przez co czasem próba dotarcia z powrotem do natury przeradza się w atawizm równie zabawny (i w gruncie rzeczy w niewiele mniej szkodliwy) jak chrześcijaństwo. Sfera sacrum jest pojmowana subiektywnie, ewoluuje też razem z człowiekiem. Tylko pory roku następują po sobie stale tak samo.
Rozmyślałem tam też, radując się promieniami długiego słońca przebijającymi się przez chmury i mile dla oka kontrastującymi z cieniami pni drzew i gałęzi, odmalowanymi na kępach trawy wyrastającej z omszałego podłoża, nad aktem apostazji. W sumie taki akt jest jednak bezsensowny. Z Kościoła Katolickiego nie da się formalnie wypisać, bo akt apostazji nie jest anty-chrztem. Nie ma anty-chrztu. Apostata, zdaniem KK, jeśli zdanie tego molocha kogokolwiek obchodzi, nadal jest katolikiem, tylko ekskomunikowanym.
Spośród wszystkich radości Życia, Kościół odebrał swoim byłym (i/lub nie poczuwającym się dłużej do bycia nimi) członkom nawet możliwości uwolnienia się od siebie.
Rozmyślania w sam raz na Boże Narodzenie i na kilka dni po.

3) Sylwester i Nowy Rok to w sumie daty czysto umowne. Jak dla mnie, nie tyle symbolizują odnowienie i następstwo cykli, co raczej po prostu upływający czas i jego nieuchronność. Nie składam więc życzeń Wam, drodzy czytelnicy, akurat z tych okazji. Po prostu skorzystajcie mądrze z dorobku hedonizmu (jako filozofii), do tego wyszydzając tabu i sięgając wzrokiem gdzieś hen, poza linię graniczną nihilizmu, tam gdzie jest świeże powietrze i czekają nowe wartości. No, pozdrawiam.

Kirył Bułyczow "Retrogenetyka i inne opowiadania"

Ot, poczciwości mnóstwo. Większość z zawartych w tym zbiorze opowiadań miałem już okazję czytać gdzie indziej. Większość rozgrywa się w Wielkim Guslarze, kilka gdzie indziej, ale tak czy owak wszystkie są bardzo poczciwe, pogodne i optymistyczne.
Za to nadal jest zagadką dla mnie czemu kiedyś był Kirył, a od jakiegoś czasu później jest Kir.
Jakkolwiek by nie brzmiało po polsku jego imię (pseudonim znaczy się, jeśli dobrze kojarzę), spokojnie można go dokooptować do radosnej zbieraniny nie mających nieraz niczego ze sobą wspólnego autorów uznanych autorytatywnie na mocy subiektywnych moich odczuć przeze mnie za praszczurów bizarro. Bo do czego innego można zaliczyć opowiadania o piecu samobieżnym poruszającym się na poduszce powietrznej, o tym, że wystarczy "biec" w powietrzu, by nie spaść, o hodowli kochających ludzi pterodaktyli i termometrze mierzącym temperaturę uczuć? Lub o ludziach zmieniających się w ryby i ptaki (mieszkających na pewnej dalekiej planecie - takie mechanizmy obronne wykształciła tam ewolucja), co spowodowało skandal na igrzyskach olimpijskich?

Brian Lumley "Nekroskop 2: Wampiry"

Ach, klasyk. I to jeszcze z Phantom Press International. Przez lata stał na półce w miejscu nasłonecznionym - aż wyblakł, bidoczek.
Czytałem to kiedyś, bardzo dawno. Nie planowałem wracać do tej książki, jednak w ostatnim "Grabarzu Polskim" (nr 44) było o cyklu Nekroskop (recenzje pierwszych trzech części), więc postanowiłem sobie posiadany jedyny posiadany tom odświeżyć. Tych tomów jest w sumie 17 (tak, siedemnaście), wliczając w to pod-serie i zbiór opowiadań. Pierwszy ukazał się w 1986 roku, ostatni w 2010.
W sumie tytuł oryginału - "Necroscope II: Wamphyri" można by przetłumaczyć inaczej niż "Wampiry" (np. jako "Wąpierze" - no co, o ileż bardziej klimatycznie by to brzmiało), ale nie czepiajmy się niepotrzebnie. Tłumacz z Phantom Press, zresztą nie wymieniony z nazwiska, spisał się nieźle. Gdzieniegdzie coś lekko zgrzytało, ale w porównaniu np. do "ryb i chipsów" z któregoś tomu cyklu o krabach (to samo wydawnictwo) nie ma wpadek spektakularnych.
Zasługą Lumley'a jest bez wątpienia to, że wykreował bardzo interesującą wizję wampirów. Ocierającą się w sumie o horror cielesny. Wampir jest osobną istotą, pasożytem żyjącym w ludzkim ciele. Może jednak też żyć poza organizmem nosiciela. Tak czy owak, jest ektoplazmatycznym czymś, może przybierać rozmaite kształty i formy. Na przestrzeni tysiącleci życia danego wampira, człowiek i pasożyt mogą w pełni zintegrować się w jedno.
Wampir (ten w człowieku) może przyjmować różne kształty również razem z nosicielem. Z elementów siebie (np. zębów) wampir może tworzyć inne byty wampiryczne, nierozumną ektoplazmę bez nosiciela. Może także zmieniać innych na swój obraz i podobieństwo, przez ugryzienie, wprowadzenie swojej ektoplazmy w ranę (lub przez uprawnianie seksu - chyba, nie zostało to dokładnie wyjaśnione). To wszystko jest bardziej skomplikowane, "hierarchia bytów" jest dłuższa, ale do krótkiej notki na blogu wystarczy tyle. Zresztą, kolejne części cyklu przynoszą więcej wyjaśnień, których nie znam.
Takiego wampira można jednak zabić klasycznymi metodami - przez wbicie kołka w serce, odcięcie głowy, następnie - dla pewności - spalenie lub zalanie wodą święconą.
Tom drugi cyklu jest bezpośrednią kontynuacją tomu pierwszego, jednak wszystko zostaje na bieżąco przypomniane i zaspoilerowane, więc nie znając części pierwszej i tak można mieć frajdę z czytania.
Fabuła jest wielowątkowa. Akcja płynie wartko, bohaterowie szwendają się w te i we wte po zimnowojennej Europie, w retrospekcjach zaś dawno zmarłych wampirów i ludzi (z którymi może się porozumiewać tytułowy nekroskop, Harry Keogh) mamy okazję pozwiedzać średniowieczną Wołoszczyznę, Kijów i bardzo szeroko pojęte przyległości, np. Konstantynopol. Do tego we współczesności świata przedstawionego mamy jeszcze rozgrywki wywiadów parapsychologicznych - radzieckiego Wydziału E i brytyjskiego INTESP, które jednoczą siły przeciwko wspólnemu wrogowi - Wampirom.
Autor znalazł też ciekawe zastosowanie dla kontinuum Möbiusa, pozbawiony powłoki cielesnej Harry (znajduje ją sobie dopiero pod koniec książki) porusza się przez nie.
Nie ma sensu dokładniej przedstawiać fabuły, bo dzieje się wiele, zapewniam że wszystkie wątki się ładnie ze sobą wiążą, nie ma dłużyzn - oprócz miejsc, gdzie autor musi co nieco wyjaśnić - jest sporo przemocy, opisów krwistych i mało estetycznych, także nieco seksu - ale to, rzecz jasna, nie jest porno.
Na przykładzie tomu drugiego cały cykl wydaje się być bardzo interesujący, większość tomów (chyba szesnaście) wydało współcześnie vis-a-vis etiuda; jeśli ktoś chce pozbyć się niesmaku po tym, co z wampirów zrobiły książki typu cykl "Zmierzch", to nie powinien zawieść się na "Nekroskopie".

piątek, 27 grudnia 2013

Ursula K. LeGuin "Ziemiomorze"

Ukończenie cyklu zajęło autorce ponad trzydzieści lat. Ostatnie dwie książki ukazały się w 2001 roku, pierwsza w 1968. Mimo tego, jak dla mnie (i zapewne nie tylko jak dla mnie) "Czarnoksiężnik z Archipelagu" i kolejne części sagi o Arcymagu Gedzie i Tenar, byłej kapłance Bezimiennych to pozycja absolutnie kultowa, kwintesencja high fantasy, klasyk gatunku i punkt orientacyjny na mapie wyobraźni. Osobiście stawiam dzieło LeGuin wyżej od chociażby takiego klasyka jak Tolkien. Mam jednak na uwadze to, że Tolkien stanowił jedno ze źródeł inspiracji dla LeGuin.
Jeszcze przed liceum (lecz nie pamiętam, jak dawno przed liceum) czytałem trzy (albo dwa, dawno to było) pierwsze tomy wydane jeszcze przez nieodżałowanej pamięci Phantom Press. Dorwałem je najprędzej w bibliotece w Domu Kultury. Tamto wydanie czasem pojawia się na allegro, osiągając nieraz kuriozalne wręcz ceny.
Dlatego bardzo mnie ucieszył fakt, że Prószyński i S-ka zebrało cały cykl i wydało w jednym tomie. Choć wypadałoby powiedzieć raczej - tomiszczu. Twarde okładki, format "mniejsze-a4" (nigdy nie wiem, jak się formaty książek fachowo nazywają, muszę w końcu doczytać gdzieś o tym), prawie 945 stron. W sam raz do przeczytania przez Wigilię i dwa dni świąt. I nie, nie pochodzę ani z rozbitej, ani z dysfunkcyjnej rodziny.
"Czarnoksiężnik z archipelagu" to opowieść o tym, jak młody pasterz kóz zmaga się z własnym talentem magicznym. Gdy udaje mu się trafić do szkoły magów na Roke, w końcu popełnia wyjątkową głupotę i zmaga się z tą głupotą do końca książki.
Czytelnik poznaje zarysy świata, sytuację polityczną, legendy i podania z czasów niknących w mrokach dziejów; poznaje smoki i świat magów. Dowiaduje się o Prawdziwych Imionach rzeczy oraz o tym, że wielka moc to także wielka odpowiedzialność. Można to rzecz jasna odczytać też inaczej - jako opowieść o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie, o walce z własnymi słabościami i o tym, że każdy ma mroczną stronę swojej osobowości, jakieś wady, coś, co nie daje nam myśleć swobodnie, coś, co nas zniewala - nie należy przed tym czymś uciekać, tylko stawić temu czoło i okiełznać to, pokonać i zrozumieć - wchłonąć w siebie.
"Grobowce Atuanu" przenosi czytelnika na wschód, w inną część Ziemiomorza - gdzie na wyspie Atuan, jednej z kilku wysp zamieszkałych przez barbarzyński lud Kargów, rządzi Bóg-Król. Istnieje jednak tam również świątynia starszych bóstw - mrocznych, nierozumnych ale złych i wrogich sił zwanych Bezimiennymi Bóstwami. Poznajemy Temar, która jako Pożarta zostaje bezimienną kapłanką tychże bóstw, zabrana rodzicom i wychowana w świątyni. Niby zostaje w końcu główną arcykapłanką, ale okazuje się, że w praktyce i tak kapłanka Boga-Króla znaczy więcej, a ona sama staje się zakładniczką własnej pozycji, której wcale nie chciała osiągnąć.
Pewnego dnia w labiryncie pod kompleksem świątynnym zjawia się złodziej. Poszukuje najprędzej połowy pradawnego pierścienia  o wielkim znaczeniu dla losów świata...
I znów można to odczytać w kategorii uniwersalnych pra... interpretacji. Mamy więc historię o wyzwoleniu się z religijnej ciemnoty (tutaj - dosłownie), gdy Tenar zdaje sobie sprawę, że uczestniczy w szwindlu, gdzie liczą się władza i prestiż, a ona jest zakładniczką rytuałów, których nie rozumie, nie zna, których sens, jeśli kiedykolwiek miały sens, zaginęły w mroku dziejów - i dobrze się stało. Uczy się też myśleć samodzielnie, podejmować samodzielne decyzje i ufać drugiemu człowiekowi. Spadają z jej oczu zasłony utkane przez ślepą, bzdurną wiarę, staje się wolnym człowiekiem - i lęka się swojej wolności, bo życie w ciemnocie religii było prostsze, kierowały nim jasno określone zasady.
Widzimy też jak Ged się zmienił. Po wydarzeniach z "Czarnoksiężnika..." minęło dużo czasu, jest już dojrzałym mężczyzną znającym swoje wady i zalety, swoje siły i swoje słabości, znającym swoją wartość. Pewnym siebie, ale skromnym. Promieniującym wewnętrzną siłą i spokojem ducha, nie szukającym poklasku i sztucznego rozgłosu. Robiącym to, co musi robić. Bo taka jest jego natura, natura maga.
"Najdalszy brzeg" wprowadza bardzo ważne wątki dla całej historii Ziemiomorza. Wydarzenia z poprzednich tomów mogły wydawać się oderwane od siebie - teraz historia zaczyna się zazębiać. Pierścień z Zaginioną Runą Królów zostaje naprawiony i wraca na swoje miejsce, do Havnoru. Czy jednak proroctwo o królu Ziemiomorza wypełni się? Tymczasem zaczynają się dziać straszliwe wydarzenia - coś zabija magię jako taką, wszyscy zapominają kim są, zapominają pieśni, wyzbywają się swoich Prawdziwych Imion, cały świat pogrąża się w apatii i szaleństwie. Tajemniczy mag, który trafił poza granicę życia i śmierci obiecuje wieczne trwanie - ale oznacza ono rezygnację z życia jako takiego. Równowagę świata może naprawić tylko arcymag Ged - z pomocą młodego księcia z Havnoru, który nie zdaje sobie sprawy, jak wielka rolę przyznało mu przeznaczenie w pewnym proroctwie...
Odczytałem to dwojako - raz jako opowieść o świecie symulakrów i symulacji, w którym rozmycie zaciera wszystko ze wszystkim, wszystko traci sens, znika (wiem, nerwica natręctw i/lub zboczenie "zawodowe"), drugi raz jako wyraz tęsknoty za poznaniem Nieznanego, za wiecznością, dążeniem do zmiany, za wszelką cenę i dowolną drogą - także tą, która prowadzi donikąd (świetny przykład z narkotyzowaniem się jako symulakrem doznań duchowych związanych z przekroczeniem muru oddzielającego świat żywych od świata zmarłych, doznań właściwych tylko umierającym, bardziej potężnym czarownicom lub magom). Zapomnienie Mowy Tworzenia, pradawnej mowy znanej magom i smokom, mowy za pomocą której, przez nazywanie rzeczy i ludzi jakimi są naprawdę, można kreować rzeczywistość, to uniwersalny symbol zapominania o dawnej wiedzy zawartej w mitach i w naturze, życiu jako takim. Tak, wiem, dziwna analogia.
Heroiczna i epicka historia kończy się rzecz jasna dobrze, ale niezwykle dramatycznie - arcymag Ged poświęcił całą swoją magiczną moc by uleczyć ranę świata i przywrócić Wielką Równowagę, nadchodzą też smoki, Ziemiomorze doczekało się swojego jedynego króla...
"Tehanu" jest książką - w porównaniu do poprzednich - zupełnie inną. Schodzimy wraz z autorką poziom niżej - nie pokonujemy razem z bohaterami ogromnych przestrzeni, nie schodzimy z nimi ze świata żywych do świata umarłych, nie ma tu proroctw i pradawnego nie-wiadomo-czego. Jest to zaś opowieść w całości rozgrywająca się na jednej wyspie - Goncie - opowiadająca o małych, ludzkich tragediach. A także piętnująca zastane tradycje, piętnująca nierówności społeczne i nierówności płci, mająca wręcz przekaz feministyczny i nieco genderowy.
Tenar, nie nawykła do nieznanego jej świata, schroniła się na Goncie, rodzinnej wyspie Geda, u jego dawnego mistrza, Ogiona. Szybko jednak udało się jej dogadać z częścią lokalnej społeczności. Po odrzuconej roli kapłanki, odnalazła się w roli posłusznej żony w patriarchalnej rodzinie. Dorobiła się córki i syna z prostym chłopem, Krzemieniem. Rodzina jednak rozpadła się jej.
Rzecz się dzieje w trakcie niejako fabuły poprzedniej książki, zakończenie poprzedniej jest tutaj wplecione w środek akcji. Na wyspie nastały mroczne czasy - wędrowna banda dopuszcza się gwałtu i próby morderstwa na małej dziewczynce. Dziewczynkę udaje się uratować - przy pomocy czarownic i silnej woli - Tenar przygarnia ją jako córkę. Dziewczynka jest jednak okaleczona - górna połowa jej ciała - w tym głowa, twarz i ręka - jest spalona, jest jedną, wielką blizną. Jej dłoń przypomina zniekształcony szpon, dziecko nie może długo i głośno mówić, nie widzi na jedno oko.
Lokalna społeczność uznała, bo takie przekonanie po prostu istniało zakorzenione od wieków, że jeśli spotkało ją coś tak okrutnego, to najwyraźniej na to zasłużyła. Poza tym samotna wdowa - Tenar - nie powinna zajmować się sprawami zmarłego maga tak długo. Powinna trwać w swojej roli cierpiącej wdowy. Jeśli tego nie robi - najwyraźniej jest obca, dzika, zła, jest inna - i wypadałoby się jej pozbyć. Albo przynajmniej dać jej do zrozumienia, co praworządni i wyznający stare, dobre zasady mieszkańcy myślą o takich odmieńcach jak ona, i przygarnięty przez nią okaleczony dzieciak. A także przygarnięty przez nią były arcymag Ged (nie rozpoznany przez nikogo, wrak człowieka). Powinna cierpieć po stracie męża przecież, a nie już po kilku latach sprowadzać sobie do domu obcego mężczyznę! Obraza obyczajów!
Kto jest przyjacielem, a kto wrogiem? Kim są ludzie nachodzący ją? Czego chcą od dziecka? Co się stało z Gedem, czemu przybył on na grzbiecie najstarszego ze smoków, Kalessina, czemu wreszcie Kalessin nazwał okaleczoną dziewczynkę - Tehanu - mianem swojej córki? Czy Kalessin jest tylko najstarszym ze smoków, czy jeszcze kimś innym?
O jakich pradawnych prawdach podzielona ludzkość Ziemiomorza zapomniała?
"Inny wiatr" to zwieńczenie historii o Tenar i Gedzie. Bardzo epickie. Mamy tu mnóstwo metafizyki.
Pradawne proroctwa się wypełniły. Mur oddzielający światy żywych i umarłych zostaje zburzony. Smoki, magowie i Kargowie znają po fragmencie historii. Muszą się zjednoczyć, by naprawić to, co zostało rozdzielone tak dawno, że ja pierdolę.
Kargowie zatrzymali wiedzę o odrodzeniu (coś w rodzaju reinkarnacji), magowie i ludzie z wysp na zachód od Kargu zatrzymali wiedzę o Mowie Tworzenia - motyw wręcz prometejski, o zabraniu tej wiedzy smokom - smokom, które nie stworzyły jednak cywilizacji, tylko trwają, zawieszone poza ludzkim dobrem i złem, potężne relikty przeszłości. Dochodzi do tego motyw poboczny - A wszystko zaczęło się od tego, że do starego rolnika Geda przybył niewykształcony czarownik zajmujący się naprawami z prośbą o uwolnienie go od makabrycznych i wstrząsających sennych wizji - zabójczo realnych...
"Opowieści z Ziemiomorza" to zbiór opowiadań z różnych okresów historii Ziemiomorza. Historie częściowo zazębiają się z historią opowiedzianą w pięcioksięgu - częściowo ją uzupełniają, ukazują z innej perspektywy. Ot, chociażby wysoka magia w Ziemiomorzu. Zdominowana przez mężczyzn żyjących w celibacie. Tylko wiedźmy potrafiły docenić rozkosze cielesne, czasem żyły także w związkach lesbijskich. Tymczasem okazuje się, że szkoła magów na Roke została założona przez kobiety. I wcale nie obowiązywał tam celibat. Tego typu smaczków stawiających całe uniwersum w innym świetle jest więcej.
Warto też zaznaczyć, że czasy, w jakich rozgrywa się historia, to odpowiednik naszej Ery Żelaza, nie kolejne, nudne średniowiecze, oraz że tylko barbarzyńscy Kargowie są biali - reszta mieszkańców ma ciemną skórę. Wątki taoistyczne, feministyczne i społeczne też są obecne. I są przedstawione z bliskiej mi perspektywy. Dlatego Ziemiomorze stawiam wyżej od Śródziemia. Jeśli ktoś nie zna - polecam gorąco. Wątki o których wspomniałem są wyraźnie zarysowane - ale nie nachalnie, więc nawet konserwy od Tolkiena mogą to polubić.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Odpryski XXV

1) Korzystając z okazji chciałbym czytelnikom tego bloga życzyć jak najlepszego i najbardziej owocnego (w dowolnym, bo subiektywnym, tego słowa rozumieniu) przeżycia nadchodzących świąt, jeśli akurat je obchodzicie. Jeśli obchodzicie coś innego w tym samym czasie, to również wszystkiego najlepszego. Szczodre Gody skończyły się wczoraj, ale jeśli ktoś je obchodził, to spóźnione wszystkiego najlepszego również. Z okazji nadchodzącego kolejnego roku życzę Wam zaś wyrobienia w sobie wewnętrznej równowagi, pogody ducha, pogodzenia się z cyklicznymi koncepcjami czasu i radosnego oczekiwania na Powrót Wiecznego, czym/kim by miał/o to nie być. W tym momencie nie ważny jest ten obiekt - ważne jest samo oczekiwanie. A nóż wyzwolimy się z samsary, albo nastąpi jednak Paruzja i pójdziemy do piekła. Kto to wie. Albo najprędzej najzupełniej w świecie nic się nie stanie. Poza tym - oby było i zdrowie, i cel w życiu, i czas na czytanie. I jeszcze ta jedna ukochana osoba (chyba że ktoś woli kilka, ok, tak też można). No i w sumie pieniądze tyż. by się przydały.
No, niech nam się darzy.

2)  Podsumowałem nieco swoją twórczość -o, tutaj. Zebrałem linki do mojej twórczości, którą gdzieś ktoś zamieścił. Nie ma tego na chwilę obecną dużo, ale od czegoś trzeba zacząć. Jak na powrót do pisania po kilku latach, i to w sumie od mniej-więcej października, to cztery opublikowane opowiadania to niezły wynik. Kolejne dwa wysłałem do dwóch antologii - jednej w formie ebooka i jednej papierowej. Jeszcze nie wiem, co i jak z nimi i z moimi tekstami z myślą o nich popełnionymi. Jak będę coś wiedział, i będę mógł o tym cokolwiek napisać - to napiszę bez wątpienia. Podlinkowana strona będzie przeze mnie rzecz jasna na bieżąco aktualizowana.

J. G. Ballard "Rzeźbiarze chmur"

O Ballardzie było już tutaj przedwczoraj ("Ogród czasu"), więc dziś bez rozbudowanego wstępu.
Tym razem mniej jednoznacznych i oczywistych elementów wspólnych. Za to faktycznie widać, słuchać, czuć te Baudrillardowe symulakry (ale w sumie Deleuze też o nich pisał i szukał korzeni pojęcia gdzieś hen, daleko, w filozofii antycznej), zwłaszcza w dwóch ostatnich opowiadaniach w niniejszym zbiorze.
Tym razem autor nie przedstawiał przed każdym kolejnym opowiadaniem żadnych swoich uwag. Szkoda - jego króciutkie uwagi z "Ogrodu czasu" (do pół strony) rzucały nieraz ciekawe światło na różne fazy jego twórczych procesów.
Fabuła kilku opowiadań ze zbioru toczy się w iście postmodernistycznym Nigdziebądź o nazwie Vermillion Sands. Jest to miejscowość przyciągająca artystów wszelkiej maści - śpiewaczki, rzeźbiarki, mieszkańcy to w większości bohema artystyczna. Poszczególne historie nie pasują jednak do siebie oprócz miejsca akcji, nawet jeśli przewijają się te same nazwiska - i tak, albo mamy opowieść o rzeźbie, która rośnie i śpiewa (bo w świecie przedstawionym rzeźby tak po prostu grają na wietrze, lub i bez wiatru), opowieść o antycznej muzie poezji, która powraca do świata co zapomniał jak to jest pisać poezję autentyczną - poeci klecą odtwórczą twórczość dzięki odpowiedniemu oprogramowaniu, wreszcie opowieść o wydzielających z siebie (źle to brzmi ale nie wymyśliłem lepszego określenia) muzykę. Innym razem do miasta przybywa młode małżeństwo z zamiarem zakupu domu, który odbierał i wchłaniał emocje poprzednich lokatorów, poza tym swobodnie zmienia swoje kształty i formę. Akurat tamtym razem w Vermillion Sands były tylko takie domy. Ot, taki świat.
Zbiór zawiera też i inne historie, jedna z nich znów kojarzy mi się z Dawidem Kainem, zaś tytułowa opowieść dotyczy szybowników "rzeźbiących" w chmurach za pomocą tlenku srebra. Znów osadzona w niesamowitym, niedopowiedzianym Nigdziebądź, przestrzeni rodem z "ciężkich", plastycznych wizji sennych gdzie horyzont łączy się z oceanem. Wydźwięk jej jest bardzo melancholijny. Czytelnik łatwo może sobie wyobrazić przestwór nieba a pod nim iście oniryczną przestrzeń znaną nam na co dzień, a jednak zamazaną pędzlem słów dzierżonym przez autora, więc nieznaną. Podobnie jak w "Ogrodzie czasu" mamy historie o chaotycznym, złowieszczym ale też ślepym i przede wszystkim względnym czasie, tyle, że tu jest ich zdecydowanie mniej niż we wspomnianym zbiorze, znów mamy też wyprawy w głąb ludzkiej psychiki i subiektywnego postrzegania świata (np. w fenomenalnym, jakimś takim "niezdrowym", zeschizowanym opowiadaniu o strażnicach wiszących na niebie, i ludzkich relacjach na nie). Część pomysłów autora polega na dobrze znanym zabiegu jakim jest wrzucenie Nieznanego do świata i obserwacja uczestnicząca, jak postronni na to Nieznane reagują. Historia o panu Goddardzie i zawartości jego sejfu spokojnie mogłaby zostać uznana za weird, i to po linii ludzi od "Weird fiction po polsku".
Pod niesamowitymi obrazami skrywa się niby i zwyczajność, której prawideł jednak nie znamy i która zaskakuje nas tak jak w momencie, gdy śpimy i zdajemy sobie sprawę, że śni nam się tylko, że się obudziliśmy i tak na prawdę wcale nie jemy jeszcze śniadania w fioletowym świetle padającym z żółtych źrenic czerwonych oczu wiszących na niebie za oknem. Ok, psychodelii tu nie ma, zdecydowanie przesadziłem, ale nie potrafię oddać wszystkich niuansów stylu autora, nieraz bardzo delikatnie poruszającego jakieś struny w duchu czytelnika. W każdym razie w moim coś tam się poruszyło.
Ależ to wszystko musi brzmieć bełkotliwie, jak tak to piszę.
Za to tłumaczenie paru opowiadań mnie nieco zdziwiło - bo pojawiało się w nich słowo "wiedźmin". Rzecz jasna absolutnie bez związku z tamtym wiedźminem. Jak chciałem je znaleźć teraz na szybko, to kurcze jak na złość nigdzie go nie ma, a było z dwa razy na pewno. Chyba, że się przewidziałem, co w sumie jest być może możliwe. Czytam czasem po nocach, gdy i wzrok, i inne zmysły mogą ulegać przeciążeniu. Niektóre tłumaczenia są też nieco udziwnione - ot, archaizmy wtrącane (po co?), jakieś dziwne zabawy składnią. Niby trzyma to klimat, ale jest po prostu udziwnieniem.
Czekam na ten trzeci zbiór, zapowiedziany razem z tymi dwoma przez wydawnictwo.

sobota, 21 grudnia 2013

J. G. Ballard "Ogród czasu"

W Taniej Książce dostałem swego czasu trzy książki Ballarda. W cenie 1,5 książki. Swego czasu do tego przybytku literackiej rozpusty chodziłem codziennie i codziennie zostawiałem tam po trochu pieniądze ze stypendium.
Ballarda poznałem przez innych autorów. Nad "Kraksą" rozwodził się Jean Baudrillard w "Symulacji i symulakrach". "Kraksę" zekranizował Cronenberg. "Imperium słońca", powieść opartą na wątkach autobiograficznych zekranizował Spielberg. Zdaniem tego pierwszego Ballard to pierwsze pióro świata symulacji. Więcej można przeczytać o tym w tym świetnym eseju, o, tutaj. Za bardzo bym odszedł od tematu, wchodząc teraz w filozofię sensu stricto, więc pozostawiam ten wątek do opracowania przez Was samych.
Ballardem inspiruje się ogromny kawał pop(/kontr)kultury - w muzyce np. od Radiohead przez Madonnę po Joy Division, także wielu pisarzy - pewne bardzo ballardowskie sposoby zapisywania tekstu widziałem np. u Dawida Kaina - choć to może przypadek, lub po prostu zarówno Kain jak i Ballard czerpali w tym z Williama Burroughsa. Tego nie wiem na pewno, bo "Nagi lunch" i inne poczciwości dopiero przede mną.
"Ogród czasu" to pierwszy ze zbiorów opowiadań autora, zawierających wszystkie popełnione przez niego krótkie formy. W Polsce wydało przynajmniej dwa z nich ("Rzeźbiarzy chmur" skończę czytać może i jeszcze dzisiaj, albo w najbliższej przyszłości) (a planowane są trzy) wydawnictwo vis-a-vis Etiuda.
Ballarda zalicza się do grona autorów piszących science-fiction. To bardzo zacne grono, pełne zasłużonych nazwisk. Trzeba jednak przyznać, że jak dla Ballarda, to jest to zbyt wąska szufladka. W "Ogrodzie czasu" jest mnóstwo s-f - ale to czasem bardzo inne s-f od charakterystycznych dzieł gatunku. Autor maluje słowami surrealistyczne obrazy. Pomija przy tym często rozliczne szczegóły, bo są one na obrazie nieistotne. Czytelnik zostaje wrzucony w - nomen omen - "tu i teraz" tekstu, czuje go, obserwuje, oddycha nim i odczuwa go wszystkimi zmysłami. I jest obserwowany.
Jak sam tytuł wskazuje, główną myślą przewodnią wszystkich opowiadań jest czas. Czas jako coś względnego, plastycznego, coś ciekłego, nieuchwytnego, rozpływającego się, zanikającego, dokonującego rozmaitych przemian na sobie i tych, którzy się z nim zderzyli, lub od których czegoś chciał. Nie ważne przy tym, czy dane opowiadanie dzieje się w gigantycznym molochu miejskim, w którym ludzkość zapomniała o niezmierzonych przestworzach, czy na zasypanym marsjańskim piaskiem przylądku Canaveral, czy gdziekolwiek indziej, pod innymi słońcami, pod innymi chmurami, w rozmaitym onirycznym i poetyckim nigdziebądź, gdzie czas rośnie w kwiatach (tytułowy "Ogród czasu"), rodem z obrazów Salvadora Dali lub snów przytrafiających się wtedy, gdy noc jest najzimniejsza. Do tego raz przytrafił się autorowi Wieczny Powrót, i to w niezwykłej dla niego (bo patrz niżej) konwencji pozaplanetarnej.
Autora oprócz czasu jako takiego zajmuje makrokosmos człowieka. On nie szuka Nieznanego, obcości (nie)(do)określonej gdzieś w niedostępnych przestworzach, tylko tu, na Ziemi, lub w nas samych. W odautorskich komentarzach krótkich przy każdym opowiadaniu kolejnym bardzo nieraz i nie dwa razy gorzko odniósł się do marzeń o Erze Kosmicznej. Stwierdził przytomnie, że autor s-f powinien sięgnąć dalej, poza teraźniejszość.
Więc sięgnął.
Polecam gorąco, a sam zamierzam wchłonąć w siebie jak najwięcej twórczości autora, do jakiej tylko dotrę.

Mirosław P. Jabłoński, Andrzej Mol "Tajemnica czwartego apokryfu"

Pierwszy raz tę książkę czytałem szmat czasu temu.
I to był ostatni raz, kiedy ją czytałem.
Pod koniec liceum, pożyczyłem ją potem pewnemu koledze, do tej pory nie oddał. Podobnie jak i kilku innych książek. Cóż, niech mu tam, gdziekolwiek jest i cokolwiek teraz robi.
Tak czy owak, próbowałem sobie przypomnieć po treści książki, jakie kiedyś czytałem. Już tak mam, że o ile tytuły i autorzy gdzieś tam znikają mi w odmętach pamięci, to wspomnienie treści utrzymuje się całkiem długo.
Przeglądnąłem spis książek SuperNOWEJ, znalazłem tę pozycję, upewniłem się, że to było właśnie to, co kiedyś, dawno temu, przeczytałem w czasie wakacji w Gdańsku. Ileż to było lat temu, ech.
Książka (ciut ponad 150 stron) opowiadała historię polskiego fizyka - niedocenionego geniusza (i przy okazji ateisty), który przez swoją dziewczynę zostaje wmieszany w historię ciągnącą się od mroków średniowiecza. A zostaje wmieszany w sposób bardzo brutalny - jego dziewczyna zostaje rytualnie zamordowana. Rzecz się dzieje w latach '30 XXw. główny bohater przybywa do zapyziałego miasteczka, nad którym górują ruiny klasztoru i w okół którego rozpościerają się nieprzebyte bagniska...
Historia toczy się na przestrzeni epok, w tle jest tajemniczy apokryf napisany ponoć przez samego Chrystusa i zakon posługujący się symbolem czterolistnej koniczyny. Światowe (lub chociaż regionalne) potęgi próbują rozwiązać zagadkę - od inkwizycji, przez nazistów aż po ABW.
Rzecz jasna, tajemnicę rozwikła główny bohater. Ale czy znajdzie na końcu swojej drogi tam pustkę czy boskość - o, to inna historia.
Seks, przemoc, wątki okultystyczne i antyreligijne (a w każdym razie - przeciw dominującej religii w naszym grajdołku) - z chęcią bym to przeczytał ponownie

Timothy Zahn "Dziedzic Imperium", "Ostatni rozkaz" - oraz ogólnie o książkach z uniwersów rozmaitych

Czytałem kiedyś mnóstwo książek z fabułą osadzoną w uniwersum Gwiezdnych Wojen. "Dziedzic Imperium" był jedną z pierwszych książek fantasy (tak, Star Wars to na pewno nie jest science-fiction, a czy to jest science fantasy czy space fantasy - to już kwestia drugorzędna) jakie przeczytałem kiedykolwiek - było to jeszcze w czasach, jak chodziłem do podstawówki.
Pamiętam, byłem chory, leżałem kilka tygodni w łóżku i plułem wydzieliną z płuc dalej niż widziałem, wchłonąłem wtedy po raz pierwszy właśnie to, poza tym Lema (najprędzej nic z niego nie rozumiejąc), Verne'a i jakieś różne książki o trójkącie bermudzkim i kosmitach ("Goście z kosmosu", to się chyba nazywało, miało dwa tomy).
Na przestrzeni lat czytałem wiele innych książek z uniwersum Star Wars. Niektóre z nich były to bez wątpienia najgorsze książki jakie czytałem w życiu (zbiory opowiadań "Opowieści z imperium", "Opowieści łowców głów"), inne były żenująco słabe ("Opowieści z pałacu Jabby" - tylko główna myśl, by każdy z autorów pisał o tych samych wydarzeniach rozgrywających się w tytułowym pałacu Jabby w tym samym czasie z perspektywy innych bohaterów jest godna uwagi).
Czytałem kilkanaście tytułów z Nowej Ery Jedi, po inwazji Yuuzhan Vongów na galaktykę. Dylogie "Mroczny przypływ", "Linie wroga", "Ostrze zwycięstwa", także pojedyncze "Gwiazda po gwieździe", "Mroczna podróż". Te tytuły stoją sobie na jednej z kilkunastu półek z książkami w moim pokoju. W czasach licealnych z jednym ówczesnym moim dobrym kumplem pożyczaliśmy sobie sporo tych książek, przez co na przestrzeni kilku lat przeczytałem ich znacznie więcej, z różnych okresów historycznych uniwersum. Sam część tych książek rozdałem lub sprzedałem. Oprócz niekompletnej "Trylogii Thrawna" mam jeszcze "Zasadzkę na Korelii". Znów pierwszy tom czegoś większego.
Z perspektywy czasu, im więcej czytałem książek nie związanych z żadną marką, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że te związane z jakimś "zewnętrznym" światami zazwyczaj nie reprezentują sobą w miarę wysokiego poziomu. Tak, wiem, bardzo odkrywcze spostrzeżenie. Z całej gamy autorów tworzących seryjne czytadła jestem w stanie wymienić kilku, których twórczość osiągnęła poziom wyższy - na pewno można zaliczyć tu R. A. Salvatore'a, Timothy'ego Zahna czy Drewa Karpyshyna.
Co do tego ostatniego, to parę dni temu kupiłem sobie w Empiku przecenioną trylogię o Darth Bane'ie za niecałe 15zł, wydanie jakby kieszonkowe (w każdym razie mniejszy format). Kiedyś ją przeczytam, pewnie jeszcze w styczniu.
Część tych w.w. autorów pisze także książki w uniwersach innych gier komputerowych/filmów (kilka z nich nawet przedstawiłem jakiś czas temu tu na blogu). Zwłaszcza ciężko o dobrą książkę opartą na czymkolwiek z AD&D, która nie przypominałaby treścią zapisu sesji RPG. I znów - zbiór opowiadań o potworach głębin był kichą niemożebną, cykl o wojnach (albo wojnie, nie pamiętam) Pajęczej Królowej (Bogini? nie pamiętam, nie chce mi się góglać za każdą nie ważną w sumie pierdołą) dało się czytać.
"Trylogia Thrawna", w skład której wchodzi "Dziedzic Imperium", "Ciemna strona mocy" (nie czytałem lol) i "Ostatni rozkaz" rozgrywa się jakiś czas po "Powrocie Jedi". Imperium zostało złamane, Nowa Republika ukonstytuowała się, ale nie dość, że walka z Imperium jeszcze trwa i jest tym trudniejsza, że Wielki Admirał Thrawn to rewelacyjny dowódca, to sama raczkująca Nowa Republika jest narażona na walki frakcyjne i rozgrywki zakulisowe.
Akcja toczy się błyskawicznie, sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie, wątki nawarstwiają się jeden za drugim. Ofensywa Thrawna, polityczny rozpieprz w Nowej Republice, przygody Luke'a Skywalkera i spółki, gdzieś tam jeszcze jak nie Calrissian, to piraci, itd. Wszystko, rzecz jasna, kończy się dobrze, w charakterystycznym dla uniwersum, nieco infantylnym stylu. Wcześniej dokonuje się sporo szalenie interesujących wydarzeń dla przyszłej historii uniwersum - ot, Mara Jade wykonuje ostatni rozkaz Imperatora, Noghri zmieniają stronę konfliktu, infrastruktura do tworzenia klonów zostaje zniszczona (ta i wtedy), kolejny szalony mroczny Jedi idzie do piachu, Wielki Admirał Thrawn ginie, itd.
Kiedyś sobie ściągnę chociażby i z Chomika "Ciemną stronę mocy" i całą trylogię przeczytam od nowa. Ot, tak po prostu.

piątek, 20 grudnia 2013

Wadim Szefner "Kulista tajemnica"

Jak zabić czas w czasie okienka między zajęciami, które wystarczy na obiad na mieście ale nie wystarczy na dojazd do miejsca zamieszkania i z powrotem?
Można kupić książkę, którą da się radę przeczytać akurat przez ten czas. Przez około godzinę pomiędzy obiadem i kolejnymi zajęciami.
Wadim Szefner nadał się do tego celu idealnie. Iskry, '75, "Fantastyka-przygoda".
Liryczna, melancholijna ale też bardzo hmm wybaczcie określenie poczciwa opowieść o początkującym dziennikarzu, który pewnego dnia znajduje w lesie 10k rubli. Oraz latającą, niezniszczalną, wszechmocną... kulę.
Historia nieco w stylu opowieści guslarskich Bułyczowa. Czuć rosyjską duszę, nieco fatalistyczną ale przy tym niezwykle pogodną i przewrotnie optymistyczną - nawet w warunkach stalinowskiego ZSRR, który był jaki był, ale był nasz, swojski (z punktu widzenia autora przyjaźnie piętnującego różne rzeczy).
Urocze, lekkie i przyjemne czytadełko w sam raz na godzinkę.

Wiktor Żwikiewicz "Ballada o przekleństwie"

Seria "Stało się jutro". 1986 rok. Że też taka książeczka (dwudziesta siódma z cyklu?) przeszła bez oporów w tamtym roku. Ze szpiku kości obcym i w gruncie rzeczy złym, chociaż pozbawionym własnej ... substancji(?) Imperium Czerwonej Gwiazdy.
Jakoś mało składnie wydrukowana książeczka. Tekst wyrównany do lewej na wąskiej stronie nie prezentuje się najlepiej. Charakterystyczne dla epoki okładki. Tzn. grafiki na nich. Czasy takiej sztuki już minęły. Szkoda. Tym bardziej szkoda, że autorem ilustracji był sam autor "Ballady".
Jak to u Żwikiewicza, czytelnik przez większą część utworu nie wie, co dokładnie autor ma na myśli. Świat przedstawiony, niezwykle zakręcony, nasycony rozmaitą symboliką i oddany bardzo plastycznie, z ogromną pieczołowitością ale też bez podawania szczegółów na tacy (szczegóły wyłaniają się z barwnych plam słów przy zajęciu odpowiedniej perspektywy) odkrywa się w miarę rozwoju akcji. Znów jest o ewolucji, tylko inaczej niż zazwyczaj. Znów autorowi udało się wykreować kosmiczne zagrożenie, jakiego ze świecą szukać gdziekolwiek indziej. Znów sam sposób prowadzenia narracji zadziwia.
Historia o końcu ludzkości, która została wyniszczona przez ... no właśnie. To nie jest historia o pierwszym kontakcie, ani nie historia o pewnej anomalii. To historia o wszechświecie, o rewolucji pożerającej własne dzieci, historia z wątkami nietzscheańskimi oraz historia o świadomości samych siebie.
Książeczkę tę wygrzebałem na stoisku tam gdzie zawsze koło dworca PKP w Krk, co ciekawe, widnieją w niej pieczątki liczne "Biblioteka zakładowa MPK w Krakowie". Długopisem dopisany numer - 02463.
Ot, emerytura. U mnie ta książeczka zestarzeje się bezpiecznie.

J.R.R. Tolkien "Dzieci Hurina"

Nawet będąc w Krynicy sporo czasu poświęciłem na to, by zrobić mały "obchód" po okolicznych księgarniach. W jednej z nich natrafiłem na promocję - "Dzieci Hurina" za ~10zł.
Ładna książka, wydawnictwo Amber.
Nie przeczytałem jej do końca. Doszedłem gdzieś tak do połowy - i w sumie to aż głupio się przyznać, ale bardzo niewiele treści zapamiętałem.
Zapewne polecą na mnie gromy, ale Tolkien - jak na mój gust - niemożebnie i niesłychanie zestarzał się. Ba - będę w swojej opinii okrutny wręcz - strupieszał.
Jasne, ja wiem, ja rozumiem, ja doskonale zdaję sobie sprawę, że Klasyka. Że bez niego europejska fantasy wyglądałaby zupełnie inaczej. Że on był jednym z pierwszych, którzy od podstaw, obficie czerpiąc z mitów wykreował kompletny, żyjący do dziś świat, z całą historią, mitologią, itd. Że bez niego nie byłoby też współczesnej popkultury jako takiej, tych wszystkich orków i goblinów, elfów i krasnoludów.
Bez Tolkiena świat naszej wyobraźni byłby uboższy. Jest to fakt niezaprzeczalny. Ale sama twórczość Tolkiena po prostu przestała do mnie przemawiać. Ot, epicka opowieść o walce dobra ze złem. A potem jeszcze jedna. I jeszcze. Heroiczne, ale puste w gruncie rzeczy postacie. Nawet, jak mają określone wątpliwości, są wpisane w logikę całej opowieści, "holistycznej" od początku do końca. Dla mnie ta wizja jest obecnie już po prostu przejaskrawiona i przytłaczająca, także przez światopogląd autora. Śródziemie jest do bólu czarno-białe.
Poniekąd my wszyscy z Tolkiena. A po nas przyjdą kolejni, którzy też zaczną od niego. Ja jednak wolę iść gdzieś dalej od poczciwego staruszka, który jest co prawda bohaterem, ale od jego czasów świat poszedł znacznie naprzód. Także zarysowane przez niego samego wątki zostały potem rozwinięte i reinterpretowane tysiące razy.
Fani Tolkiena na pewno czytali to już dawno temu; jeśli nie jesteś tolkienowym ortodoksem, możesz po "Dzieci Hurina" sięgnąć, ale nic się nie stanie, jeśli ten fragment historii Śródziemia pozostanie Ci nieznany. Jeśli jesteś, to pewnie już dawno czytałeś. Jeśli Tolkiena nie znasz jeszcze, zacznij od "Hobbita", potem przerób "Władcę pierścieni". Reszta to poziom rozszerzony, dla chętnych.

"Koniec podróży"

Trzecie już opowiadanie mojego autorstwa, które trafiło na "Niedobre Literki" - o, tu jest. Tym razem chyba nikt nie powinien poczuć się obrażony.
Z opowiadaniem tym związana jest taka poczciwa historia, że jego pierwotną wersję wysłałem na konkurs ogłoszony swego czasu przez Łukasza Śmigla na jego blogu. Konkursu nie wygrałem - spoko, nie tym razem, to następnym.
I to w sumie koniec tej historii.

niedziela, 15 grudnia 2013

Fritz Leiber "Ciemności, przybywaj"

W pierwszej chwili, po przeczytaniu informacji zawartych na odwrocie tylnej okładki, moim skojarzeniem było - "o kurczę, anty-kantyczka!".
Rzecz jasna, było to skojarzenie bardzo na wyrost.
Leiberowi chodziło o coś innego, niż Millerowi. Powieść Millera, w gruncie rzeczy chrześcijańska, traktowała niejako o "wiecznym powrocie" w dosyć spłyconym, nie-metafizycznym ujęciu. "Cholera, ale z nas daremny gatunek, niczego się nie nauczyliśmy" - taka była moja pierwsza myśl po zakończeniu lektury "Kantyczki". Spoiler - "Kantyczka" kończy się powtórnym przyjściem. Ale nie Jezusa. I nie dosłownie.
Na pierwszy rzut oka faktycznie "Ciemności, przybywaj" Leibera wydaje się być satanistyczną wersją "Kantyczki". Mamy bowiem też post-apokaliptyczny świat, gdzie panuje feudalizm, a światem rządzi hierarchia kościelna Wielkiego Boga, przy użyciu zachowanej antycznej technologii (bardzo rozwiniętej i kojarzącej się z magią, dodajmy) tworząc cuda i utrzymując ubezwłasnowolnione masy plebejuszy w ścisłym posłuszeństwie.
Przeciwko Hierarchii występuje zakonspirowana grupa zwana Czarnoksięstwem, wyznająca Satanasa.
Oprócz umieszczenia fabuły w realiach post-apokaliptycznych i wykorzystania motywów religijnych "Kantyczkę" i "Ciemności" różni jednak wszystko.
Przede wszystkim, zarówno Hierarchia jak i Czarnoksięstwo tak na prawdę nie wierzą w nic. W żaden byt boski lub szatański. Jedni i drudzy wierzą w naukę - i jedni i drudzy wykorzystują ją dla własnych celów. Ci od Wielkiego Boga trzymają całe społeczeństwo w szachu, prymitywnych plebejuszy pracujących dla Hierarchii niemal niewolniczo, wzbudzają w nich strach i wymuszają na nich posłuszeństwo; ci od Satanasa to rewolucjoniści, chcący obalić Hierarchię. Nie jest sprecyzowane, co dokładnie proponują w zamian. Na pewno opowiadają się za upowszechnieniem technologii sprzed lat i jakąś formą demokracji. Wykorzystują symbolikę satanistyczną i odwołują się do czarnoksięstwa jako do określonego symbolu (i estetyki) - bo Satanas był przeciwnikiem Boga, a oni są przeciwnikami quasi-kościelnej Hierarchii (bo nie jest to po prostu chrześcijaństwo - raczej zabarwiony chrześcijańskim nazewnictwem [anioły, aureole, diakoni, itd.] "bez przymiotnikowy" monoteizm (chociaż rzecz jasna da się tę książkę zinterpretować jako antychrześcijańską).
Koniec starego świata też nie nadszedł nagle. Nie było żadnej zagłady atomowej ani niczego takiego, co by jednoznacznie i zdecydowanie odcięło więzi ze starym światem. Część świata została zniszczona, ale przejście do globalnej władzy Hierarchii i nawrotu do feudalizmu nastąpiło płynnie w końcowym stadium upadku dawnego świata. Władza Hierarchii rozwinęła się także na pozaziemskich koloniach Ziemi.
Treść tej powstałej w 1951 roku książki (Wydawnictwo Solaris zrobiło zabawny błąd i podało datę 2051) (a więc powstałej 8 lat przed "Kantyczką" - może więc to Miller się zainspirował w jakimś tam stopniu Leiberem, a nie na odwrót - kto tam wie) ma charakter uniwersalny. Autor porusza mnóstwo wątków, aktualnych także i teraz. Pokazuje hipokryzję zorganizowanych systemów religijnych, realizujących własne przyziemne interesy pod płaszczykiem czarów-marów, pokazuje tragedię manipulowanego od lat społeczeństwa, które w momencie przesilenia nie jest w stanie samo wziąć spraw we własne ręce ani odróżnić rzeczywistości od wizji rzeczywistości. Pokazuje problem rewolucjonistów, mających ograniczone środki i liczne problemy we własnych szeregach, rewolucjonistów, którzy w celu przeprowadzenia potężnych zmian muszą, czy tego chcą czy nie, oprzeć się na elementach starego systemu.
Wreszcie szalenie interesujący jest wątek gnuśnienia i postępującej degrengolady hierarchicznych struktur instytucji sprawujących władzę, gdzie napływa coraz więcej karierowiczów chcących stabilizacji, a nie rozwoju instytucji jako takiej. Gdy całą władzę w Hierarchii przejmuje jeden człowiek, nagle zdaje sobie sprawę, że oto nadszedł koniec Hierarchii, że ma pod sobą ubezwłasnowolnionych potakiwaczy, legiony potulnych wykonawców jego woli bez własnych poglądów i przekonań. Pozostaje więc kwestią otwartą, czy rewolucja zniesie Hierarchię, czy zastąpi Wielkiego Boga Satanasem - ale nie doprowadzi poza tym do żadnych społecznych zmian.
Równie ciekawy jest wątek postaci rozbitej między poczucie sprawiedliwości a dążenie do własnych korzyści. Akurat tutaj ten wątek jest wzbogacony o "pranie mózgu", jednak i tak pobudza do myślenia.
Za to szybko domyśliłem się, kim był naprawdę jeden z wysoko postawionych liderów Czarnoksięstwa, mający pseudonim Asmodeusz. Ot, również ciekawy wątek. Jakie ten człowiek (i cała frakcja) miał motywacje? Niebezpiecznie jest deklarować wiarę w cokolwiek, gdy tak na prawdę się w to nie wierzy.
Tak czy owak, "Ciemności, przybywaj" to świetna książka, do której będę wracał. Kopalnia najróżniejszych przemyśleń i rozważań o istocie władzy, hierarchii, relacji władzy i podporządkowania. Ba, postawiłbym to obok "Eumeswil" Ernsta Jüngera.

Robert Cichowlas, Kazimierz Kyrcz Jr. "Twarze Szatana"

Zbiór opowiadań (ponad 450 stron; autorstwa zarówno obu autorów razem, jak i każdego z osobna), pełen historii przewrotnych, opowieści o ludziach balansujących na granicy szaleństwa, zwyczajnych ludzi z sąsiedztwa, których szara egzystencja nagle staje się bardzo ekscytująca - ale niekoniecznie w taki sposób, jak może i by chcieli.
Niektórzy borykają się z własną przeszłością, inni z toksycznym towarzystwem, inni nagle stają w obliczu czegoś Niepojętego, mającego czasem i demoniczne zabarwienie (lub wręcz przeciwnie - jedno z opowiadań dotyczy odpowiedzi Boga na dosyć niecodzienną prośbę skierowaną do niego). Wydźwięk części opowiadań wydaje się jasny - czy to my jesteśmy szaleni, czy to może świat, ba, cała otaczająca nas rzeczywistość się pochrzaniła? A może  - czy szaleństwo jako takie w ogóle jest jako zaburzenie w postrzeganiu siebie i świata, czy to tylko jeden z akceptowalnych punktów widzenia?
Atmosfera całości, nawet jeśli jest rozjaśniona czarnym humorem, przewrotnością samych koncepcji oraz gwałtem na zasadzie decorum, jest dusza i ciężka. Zazwyczaj poznajemy bohaterów gnieżdżących się w lichych kawalerkach na obrzeżach wielkich miast (lub dojeżdżających tam z prowincji), mamy wgląd w ich szare życie, próby łączenia końca z końcem, pomiędzy które wtacza się Nieznane. Czasem jest przerażające i obce, czasem ocieka krwią i nie stroni od przemocy. Nieznane może być przy tym całkiem swojskie - może mieć zwyczajną twarz zwyczajnego człowieka. Jedno z opowiadań zupełnie nie pasuje do reszty (przez co właśnie idealnie do reszty pasuje), ma ciepły i melancholijny, wręcz delikatny i rozczulający przekaz - śmierć nie jest końcem.
Mamy tutaj formy dłuższe, rozkręcające się powoli, obok utworów bardzo krótkich, przedstawiających bardzo plastycznie, jakby to ująć, rozbłyski szaleństwa, zgnilizny i zagubienia bez wdawania się w ich tło. Ot, po prostu coś się dzieje.
Tytuł zdaje się sugerować, jak autorzy postrzegają Szatana jako takiego. To już nie jest złowroga siła z innego świata, to może być ktokolwiek spotkany przypadkowo na ulicy. Lub splot okoliczności. Lub bicz, który samemu na siebie kręcimy, czasem najzupełniej w świecie bezwiednie.
Tę książkę też wygrzebałem w Taniej Książce.

John Everson "Ofiara"

I znów byłem w Taniej Książce. Nie pamiętam, czy dałem za to 9zł czy 11zł - w każdym bądź razie znacznie mniej od 29,90zł. Tylna okładka jest nieco zmatowiała - oznaka, że książka gdzieś leżała dosyć długo.
Książki jednak służą do czytania. Nie ma niczego dziwnego w tym, że się z czasem niszczą, nawet jak stoją po prostu na półce, lub od leżenia gdzieś, pomiędzy innymi. Więc mnie to nie przeszkadza.
Druga książka Eversona, jaką czytałem kiedykolwiek. Poprzednią był zbiór opowiadań "Igły i grzechy", nabyty przeze mnie w tej samej Taniej Książce.
Jest to zręcznie napisany, przygodowy horror z wątkami okultystycznymi. Akcja toczy się wartko, fabuła powraca w retrospekcjach i wspomnieniach pojawiających się na kartach powieści postaci - czytelnik jest zanurzony w historii, która toczyła się od czasów znacznie wcześniejszych. Aż sprawdziłem, czy to nie jest sequel czegoś - i tak, to sequel "Demonicznego przymierza". Mogłem sprawdzić to wcześniej, teraz historia części pierwszej nie zaskoczy mnie już niczym, jeśli po nią kiedyś sięgnę. Cóż, trudno. Bywa i tak.
Książka nie jest zła. Jest to trzymające w napięciu, w miarę brutalne, mające kilka ciekawych wątków czytadło. Nie jest to poziom "Igieł i grzechów", gdzie autor bardzo często wykorzystywał brutalną, przerysowaną stylistykę do przekazania Czegoś, do wyrażenia swojej opinii zarówno o ludziach, społeczeństwie jak i o pojedynczym człowieku jako takim. Tutaj jest prościej i znacznie lżej - drugiego dna nie uświadczyłem. Stylistyka całości jest znacznie bardziej kiczowata (to nie zarzut!), ot, mamy po prostu mnóstwo seksu, mordów rytualnych, przemocy. Jest trochę gore, jest trochę ghost-story. "Ofiarę" postawiłbym na półce obok Guya N. Smitha (znów - to nie zarzut!) - po prostu trzeba takie klimaty lubić. Klimaty w sumie bezrefleksyjne. Po przeczytaniu tej książki nie zadumasz się nad kondycją człowieczeństwa i nie zaczniesz rozważać tajemnic Bytu. Ta książka po prostu dostarcza rozrywki. Prymitywnej i mało finezyjnej rozrywki, ktoś mógłby dodać. Ale przecież nie samą snobistyczną "sztuką wysoką" człowiek żyje.
Pod względem krwistości i wynaturzeń nie jest to jednak poziom chociażby naszych rodzimych "Gorefikacji". Fakt, jakiś wrażliwiec zapewne poczuje się nieswojo w czasie lektury (o ile jakiś wrażliwiec w ogóle sięgnie po ten tytuł), ale w tej książce (nie wiem jak to wygląda na tle jego twórczości w ogóle) autor nie schodzi w regiony absolutnie ekstremalne. Chociaż, rzecz jasna, jest znacznie ostrzej niż u głównonurtowych Kinga czy Mastertona.
Albo to tylko moja znieczulica daje o sobie znać.
Fabuła w gruncie rzeczy jest prosta. Główny bohater uratował miasteczko takie jedno, podporządkowując sobie demona, który w zamian za ochronę przed bytami znacznie potężniejszymi wymagał od mieszkańców krwawych ofiar. Włóczy się z nim po Ameryce, nie zagrzewając nigdzie miejsca i próbując ogarnąć jakkolwiek swój nieco przetrącony żywot.
Tymczasem niejaka Arianna podróżuje po Stanach i morduje przypadkowo poznanych w klubach (głównie klubach gotyckich i BDSM, dodajmy) mężczyzn. Zwabia ich do wynajmowanego przez siebie pokoju w hotelu, zabija rytualnie, jedzie dalej, sytuacja się powtarza. Jak się okazuje, próbuje przywołać Curburydów, bardzo potężne demony, przed którymi bronił ludzkość demon z części pierwszej.
Więc konfrontacja jej i jego (a raczej jej i jego "nosiciela") jest nieuchronna. Jest też wątek nastoletniej dziewuszki-medium, której rodzice chcieli ją spalić na stosie za to, że jest "czarownicą".
Ot, dzień jak co dzień w Stanach Zjednoczonych, chciało by się powiedzieć.

Odpryski XXIV

1) Podwójne (bo wpłacone w listopadzie, za listopad i październik) stypendium naukowe rozłazi się w niebycie - przeznaczone na nic konkretnego - niewiarygodnie szybko.

2) Ponad 100 notek na blogu w tym roku. I to w roku, kiedy powinienem zająć się innymi rzeczami, niż czytaniem (głównie) beletrystyki i prezentowaniem jej z grubsza wraz z własnymi, niedookreślonymi (bo subiektywnymi) opiniami.
Tak czy siak, niezły wynik.

3) Sytuacja z kiedyś tam, sprzed lat. Przypomniałem sobie o niej wczoraj, w sumie przypadkiem. Ot, siedząc w małym gronie wyciągaliśmy różne historie na światło dzienne.
Zatłoczony przedział w wagonie kolejowym (a może to był wagon przez przedziałów? nie pamiętam już dokładnie), też gdzieś tam siedzę. Wszystkie miejsca zajęte. Drzwi się otwierają, wchodzi do środka jakiś typ.
- "Przepraszam państwa, Bóg już mnie nie kocha, czy ktoś z państwa mógłby mnie pokochać?" (cyt. niedokładny, ale o to mu chodziło).
Brak reakcji, gościu wychodzi i szuka miłości gdzieś indziej.

niedziela, 8 grudnia 2013

Fryderyk Nietzsche "Zmierzch bożyszcz, czyli jak filozofuje się młotem"

Ze Starym Kanonierem jest problem podstawowy - na przestrzeni lat klecił swoje notatki, aforyzmy, myśli nieuczesane, z których potem wychodziły mu książki, jeśli chciało mu się je pisać.
"Wola mocy" została sklecona z takich właśnie notatek, na dodatek nie przez samego autora; autor pisał najpierw zwięźle i mało dlatego iż nie dość, że nasilało mu się pograniczne zaburzenie osobowości, to na dodatek cierpiał na chorobę oczu, przez co nie mógł pisać długo zawsze kiedy chciał.
Tak prawdę powiedziawszy, każda książka Nietzschego traktuje w sumie o tych samych wątkach - w zależności od dokładnego tytułu zmienia się tylko rozłożenie akcentów. Jakby ktoś chciał jego myśli przyswoić na raz i w miarę wszystkie (tyle że niedokładnie) lepszym pomysłem wydaje się być przeczytanie "Pism pozostałych" wydanych przez Aletheię.
Tak czy owak, "Zmierzch bożyszcz" wydany przez vis-a-vis etiudę składa się z kilku części, tylko częściowo powiązanych ze sobą nawzajem, tzn. tytułem całości.
"Zdania i groty" to 44 aforyzmy. Większość została potem/wcześniej rozwinięta. "Problemat Sokratesa" to zaś historia w 12 punktach o tym, jak to Sokrates był antygrecki, przez swoje moralizatorstwo i niejako antycypowanie chrześcijaństwa. " "Rozum" w filozofii" dotyczy niemożności poznania, autor krytykuje filozofię jako taką, przychylnie patrząc tylko na Heraklita. Tę część książeczki podsumowuje czterema twierdzeniami: 1) jeśli "ten" świat określa się jako pozorny, znaczy to, że jest realny [jest to rozwinięte w tekście], 2) to, co przypisuje się "prawdziwemu bytowi" to ułuda; "świat prawdziwy" to świat pozorny, nierzeczywisty, "jest tylko moralno-optycznem złudzeniem", 3) "bajania" o innym, lepszym świecie to samooszukiwanie się, zemsta na życiu, 4) podział świata na "prawdziwy" i "pozorny" to oznaka dekadencji [jedno z pojęć-kluczy u Nietzschego], "oznaka zanikającego życia". Potem jest krótka analiza "Jak "świat prawdziwy" stał się w końcu baśnią", a po niej kolejne, których nie ma w sumie po co tutaj rozwijać - ot, mamy trochę o Dionizosie, mamy gruntowną krytykę Niemiec teraźniejszych autorowi, itd.
Wszystkie wyszczególnione bożyszcza faktycznie autor z pasją i przekonaniem rozłupał młotem, niczym z wiersza Heinego Thor mury kamiennych katedr.
Gdy nie wychodzi z autora toporny konserwatyzm i absurdalny elitaryzm, to można znaleźć sporo sensu w jego słowach.

sobota, 7 grudnia 2013

Ludwik Dorn, Robert Krasowski "Anatomia słabości"

Była już "Anatomia siły", czyli wywiad-rzeka Krasowskiego z Leszkiem Millerem, teraz czas na Ludwika Dorna.
Swoją drogą, ciekawe co się z gościem obecnie dzieje. Zniknął gdzieś z politycznego mainstreamu.
A poniekąd szkoda, bo z tego wywiadu wyłania się obraz polityka - jak na prawicowca - w miarę rozgarniętego, którego swego czasu pod skrzydła PiSu i tworów wcześniejszych przywiał podobny osąd rzeczywistości - ale mimo wszystko znacznie trzeźwiejszy.
Zresztą przychylność dla polityki braci Kaczyńskich znacznie bardziej jest widoczna we wspomnieniach przepytywanego polityka jeszcze z wczesnych lat III RP.
Wg. Dorna pomysł na Polskę miały dwa środowiska - Michnika i Kaczyńskich właśnie. Solidarność, reprezentowana przez Geremka i Mazowieckiego nie zauważyła, że PRL się skończył nie tylko w kwestii prostej reformy systemu, nawet biorąc pod uwagę upadek tego, co określa się potocznie jako "komunizm", lecz oto nastała zupełnie nowa rzeczywistość. Po Okrągłym Stole nie było już stron, które toczyły rozmowy. PZPR uwiądł, pozostawiając po sobie tylko strukturę biurokratyczną, resztkę dawnego "centrum", całą machinę biurokratyczną, chwilowo bez głowy i z chaosem poniżej. Pogrobowcy PZPR potrafili się jakoś zorganizować, ekipa postsolidarnościowa - wręcz przeciwnie.
O ile Michnik bał się, zdaniem Dorna, że z szafy wyjdą stare, endeckie demony i zrobią drugi Pogrom Kielecki, albo coś jeszcze gorszego. Ten gość miał też się nieco obawiać środowisk także post-PZPRowskich, za wspomnienia o '68.
Tymczasem jeden Kaczyński miał program by zorganizować nowy ośrodek władzy, silny i niezależny, który narzuciłby coś nowego, wziął w ryzy rozpadające się szczątki PRLu i prowizorki post-solidarnościowej, która zaczęła powstawać bez ładu i składu.
Sympatia Dorna dla braci Kaczyńskich skończyła się jednak bardzo szybko, wraz z powstaniem PiSu, podporządkowaniem partii braciom; Dorn wspomina, że nie chciał być "ministrem na telefon", takim jak potem stał się Kamiński.
Różnił się także w kwestii osądu czym jest "Układ". Wg. Dorna to po prostu niehierarchiczna sieć powiązań, która się zawiązała na gruzach państwowego zarządzania środkami produkcji na przełomie "wieków", sieć biznesowo-polityczno-medialna. Nie żadna zorganizowana struktura, hierarchiczna i z określonym kierownictwem.
Wg. Dorna w walce z tą strukturą poległ swego czasu Leszek Miller, "odstrzelony" poniekąd też przez własne lub sympatyzujące środowiska. Za bardzo chciał wziąć za mordę całe to towarzystwo - nie w sensie zagrożenia ich najrozmaitszym interesom, tylko aby uznali go jego polityczne zwierzchnictwo. Zdaniem Dorna, Miller okazywał się przy tym zdolnym i inteligentnym politykiem.
Sam Dorn też sypie odniesieniami historycznymi i powołuje się na analizy ocierające się o filozofię. Jego analiza, znacznie bardziej stonowana od poglądów przeciętnego sympatyka "sekty smoleńskiej" nie wydaje się być aż tak odległa od rzeczywistości, jak wariant Kaczyńskich.
Chociaż ci również potrafili jeszcze w latach '90 grać politycznie bez przeideologizowania.
Wywiad z Dornem bardzo ładnie się zazębia, dopełnia, z wywiadem z Millerem.
Pozostaje mi tylko jeszcze dorwać wywiad z Rokitą.

Brian Lumley "Dom Cthulhu"

Lumleya znałem od lat. Z nazwiska. Tzn. wiedziałem, że jest ktoś taki. Za zupełnego szczeniaka, będąc u siostry ciotecznej, zwinąłem z jej pokoju z półki z książkami któryś tom "Nekroskopu", jeszcze to stare takie wydanie. Potem oddałem rzecz jasna.
Tamta książka wpłynęła na mnie w stopniu mniejszym niżbym przypuszczał. Było tam coś o wampirach, tylko pokazanych trochę mniej szablonowo niż zazwyczaj (a i kontekst tego był zupełnie inny, niż obecnie). Wąpierz jeden z drugim czy jeden sam przetrwał ileśtam wieków w na poły zawalonej krypcie, w międzyczasie za pomocą jakieś macki czy tam czegoś "współtworzył" płód jakiejś lasce, która ze swoim chłopem akurat pieprzyła się w pobliżu będąc przejazdem. Całą fabuła była osnuta wokół wątku tego dzieciaka, który jak podrósł, to poszedł w ślady wiekowego, wysuszonego przodka. Ktoś tam z nim walczył, itd.
Potraktowałem tę książkę wtedy jako takie czytadło. Pamiętam ją do tej pory (bardzo niedokładnie) chyba tylko dlatego, że miałem może z 10-12 lat, jak ją przeczytałem.
Nie wpłynęła jednak znacząco ani na moje gusta literackie, ani na mój styl, nie wywarła znaczącego wpływu na mnie. Lumley jest niby postacią kultową, ale mnie, od tamtego czasu, kojarzy się z autorem czytadeł.
"Dom Cthulhu" nie zmienił tej opinii. Jak się chce, z mocno już pokrytego nie tyle patyną co wręcz zarastającego mchem i rdzewiejącego w kwaśnych deszczach popkultury dziedzictwa Lovecrafta można wykrzesać trochę życia, co pokazali autorzy zgromadzeni chociażby w antologiach "Weird fiction po polsku" czy "Cienie spoza czasu", ewentualnie jeden-dwóch autorów z  - w ogólnym rozrachunku dennej i mulistej - antologii "Chodząc nędznymi ulicami".
Jedyne co Lumley zrobił ze spuścizną Lovecrafta w miarę oryginalnego to uczynił z niej komedię. Sarkastyczną, trochę cyniczną i zdecydowanie czarną, ale jednak lekką i przyjazną - parodię. Kosmiczna groza gdzieś uleciała (poza ostatnim opowiadaniem), zastąpiona przez opowiastki o magach i barbarzyńcach ze stereotypowego, bardzo howardowskiego uniwersum osadzonego w historii ludzkości na prakontynencie jeszcze przed czasami dinozaurów. Gdzie panteony wyznawanych bóstw opierają się na tzw. "Mitologii Cthulhu". Głównymi wadami tych historyjek jest ich wtórność i miałkość.
Pojawia się przy tym dodatkowy motyw, zaczerpnięty nieco chociażby z Haggarda ("Alan w krainie lodów" to się chyba nazywało); samo wprowadzenie do zbioru jest bardzo odtwórcze - prawie wszystkie opowiadania to niby pradawne teksty przetłumaczone przez przyjaciela narratora, który po zniknięciu w tajemniczych okolicznościach tegoż upublicznia je.
W kategorii parodii książka nie jest tragiczna, bo autor faktycznie potrafił zrobić sobie jaja z napuszonego światka Lovecrafta i jego bezkrytycznych nieraz naśladowców [np. odwrócona runa zdejmująca czar z innej runy brzmi tak: Ukpułg, ęis law! - a to tylko jeden przykład z wielu podobnych; imiona bohaterów to nie raz też majstersztyk], ale pod każdym innym względem jest naprawdę słabo.
Kuleje nie tylko warsztat autora, ale i tłumaczenie (kto wie, może tłumacz - niejaki Stefan Baranowski - zawinił znacznie bardziej od autora). Momentami tekst jest naprawdę "nieociosany", toporny, bez polotu, niespójny, prostacki wręcz. Trafiają się też prawdziwe "perełki", jak jedno zdanie zajmujące w tekście dziewięć linijek. Nawet mnie, arcymistrzowi zdań wielokrotnie złożonych i gubiących przy każdym kolejnym złożeniu jakikolwiek sens, coś takiego przytrafia się relatywnie rzadko: (...) Chociaż Zar-thule czuł wielki głód, chociaż był obolały i znużony nieustannym wpatrywaniem się w bezmiar oceanu, który rozciągał się za zwisającym ogonem smoka wieńczącego rufę jego statku, Czerwonego Ognia, patrząc zaczerwienionymi oczyma na czarną wyspę, powstrzymywał swych ludzi, każąc im stanąć na kotwicy na pełnym morzu i czekać, dopóki całkowicie nie zajdzie słońce, pogrążając się w Królestwie Cthona, który czeka w milczeniu, aby schwytać je w swą sieć. (...) Uffff. Wśród Straszliwych Epitetów określających np. tytułowego Cthulhu czy jakieś inne bezeceństwa i bezecne byty spoza czasu trafia się przymiotnik "okropny". Jak na mój gust, to trochę nie ta waga. Poza tym jestem prawie pewien że rzeczownik "lord" przy imieniu "Cthulhu" powinien zostać przetłumaczony na "bóg", "bóstwo", "bożyszcze", ew. niedokładnie na "bezbożny i popierdolony koszmar leżący poza granicami ludzkiego poznania" a niekoniecznie na "lord". Nie przetłumaczono nazwy własnej "Pnakotic Manuscripts", która funkcjonuje w formie spolszczonej.
Ogólnie rzecz biorąc, nie polecam.

czwartek, 5 grudnia 2013

Andrzej Urbanowicz "Bizarre? Cóż to znaczy?"

Krótki esej Andrzeja Urbanowicza (~26 stron, nie numerowane z czego kilka to grafiki i reprodukcje jego dzieł; rozmiarem przypomina modlitewnik lol) ładnie wydany i dołączony gratis do "Trans/wizji" nr 4/2013 (czyli po prostu nr 4).
Andrzej Urbanowicz (1938 - 2011) był artystą, performerem, twórcą sztuki talizmanicznej, pionierem buddyzmu w Polsce; poza tym był jednym z założycieli Kręgu Oneiron oraz inicjatorem i prezesem Towarzystwa Bellmer. Jego twórczość miała charakter ezoteryczny - mieszały się tam wpływy surrealizmu, wątki zaczerpnięte z filozofii Wschodu, estetyki bizarre, psychodelii i erotyzmu.
Esej opowiada o kiczu. O niejako "politycznej" funkcji kiczu (chociaż autor tak tego nie ujmuje) - kicz nie jest zwyrodnieniem sztuki wysokiej, tylko czymś zupełnie innym, rządzącym się własnymi prawami. A w każdym razie "kicz świadomy" (znów moje określenie), bizarre, jako coś nie przynależnego także popkulturze jako takiej. Kicz to narzędzie do rozsadzenia dyskursu hegemonicznego, przesiąkniętego urojeniami konserwatystów, rozpaczliwie próbujących utrzymać swoje fantomy przy życiu. Zresztą sam autor pięknie to wyłożył: (...) Zauważamy, że sztuka i literatura, a także tak zwana humanistyka, w swojej mainstreamowej masie uporczywie podtrzymują przebrzmiałe melodie marszowe. Stają na straży wartości, które są już fantomami, ale przede wszystkim hołdują zasadom hierarchiczności, które w nowej rzeczywistości już się nie sprawdzają. Kicz jest niepokojący, ponieważ wydaje się być pozbawiony tych zasad.
Bizarre, camp, sztuka zorientowana na spółkowanie z przejawami tego, co określane jest jako kicz, wychodzi naprzeciw nowym oczekiwaniom. Już wiemy, że nie musimy się umartwiać, to nikomu niepotrzebne. Nie trzeba się też troszczyć o czystość moralną, wystarczy przestrzegać godności ludzkiej.
Zrelaksujmy się nieco, mówi nam kicz. Tak zwany kicz najczęściej towarzyszy mentalności, która wydaje się gorsza, a nawet całkiem zła, zwolennikom archaicznych porządków, również estetycznych. Zbyt długo powtarzano słowa potępienia, trudno im nie wierzyć. Sekularyzująca się kultura przemieniła diabła w kicz (...).
Autor wplótł do eseju wątki autobiograficzne. Czytelnik ma okazję towarzyszyć mu w wędrówce, która zetknęła go z kiczem, w czasach gdy jeszcze studiował. Potem towarzyszymy mu w jego przygodach ze sztuką, z jaką zetknął się w Stanach Zjednoczonych.
Autor nie tylko błyskotliwie chłoszcze zastaną rzeczywistość w mieniu kiczu, ale też rozciąga swoje przemyślenia w bardzo interesujące kierunki - np. zastanawia się nad istotą bondage jako pewnego rodzaju deprywacją sensoryczną, dodaje do tego wątki transgresywne i magiczne.

~~ ~~ ~~ ~~ ~~ ~~ ~~

W sumie co wydaje mi się bardzo zabawne, sam nadaję na podobnych falach. To, co nazywam "popkulturą" (patrz podtytuł bloga) to mniej-więcej te same kategorie, które autor opisuje jako kicz, bizarre. Potężny moloch form i treści, opierający się na sprzeciwie wobec tych wszystkich zadufanych w sobie snobów z jednej strony i ciemnej masie przetrąconej chrześcijaństwem z drugiej. Sztuka zaangażowana w radosnym przeżuwaniu wątków zewsząd, polewająca kwasami żołądkowymi wszystko, co w sobie wtłoczy. Drugie, trzecie dno skrywane pod błahościami, stylistyka wideo-mp3-przypowieści ze stron z torrentami i pulpowych czytadeł o seksie i przemocy. Świat transgresji, rozrywki, twórczego szału.
Odróżniony rzecz jasna od umasowionej popkultury popcornu i jasełek, świata wykreowanych z niczego obrazów.
Dopiero żonglując tymi obrazami, bawiąc się kontekstem i uwarunkowaniami można wykrzesać z nich iskrę, od której spłonie stary świat. Jego odbicia w nas samych.

środa, 4 grudnia 2013

Robert Cichowlas, Kazimierz Kyrcz Jr. "Koszmar na miarę"

Niesamowite rzeczy można czasem znaleźć w Taniej Książce. Na przykład taką perełkę wydaną przez Grashoppera. Wydawnictwo to, na ile kojarzę, chyba zniknęło już z rynku. Takie czasy.
Tak czy owak, duet znanych i lubianych autorów grozy, zaserwował tym razem czytelnikom nie zbiór opowiadań, lecz powieść.
Rzecz dzieje się głównie w Poznaniu i traktuje o pracującym w sklepie z ekskluzywną odzieżą (w Starym Browarze) sympatycznym młodym człowieku. Pracuje tam, chociaż nie musi, ale chce się usamodzielnić, nie siedzieć na garnuszku rodziców. Poza tym stara się łączyć pracę ze studiami.
Zmaga się z codziennością, z upiornym przełożonym, z grupą pracowników, którzy pod byle pretekstem by wkopali jeden drugiego w najgorszą kabałę, jeśli by im się to opłacało. Ciuła pieniądze, coraz bardziej popadając w niechęć do nowobogackich klientów.
Gdy atmosfera jest wyjątkowo zła, okazuje się, że może być jeszcze gorzej - garniaki Armaniego zaczynają... krwawić.
A to tylko początek historii z prasłowiańskim demonem w tle. Nawet jeśli to spoiler, to i tak zdradził to sam wydawca na tylnej stronie okładki.
Jest nastrój grozy, zagrożenie wynikające ze zmiany percepcji wobec otaczającej rzeczywistości (czyli taka groza, jaką lubię najbardziej) (tzn. pojawia się nagle w naszym szarym, topornym świecie coś, czego tu być nie powinno), jest seks (tylko raz co prawda, ale za to jaki) i sporo przemocy.
Trochę zbyt często się okazuje, że a to ktoś tam coś tam wie i poleca się zgłosić po pomoc do jeszcze kogoś innego (a ten ktoś też jest już wtajemniczony), ale ok, taka narracja. Z jednej strony rozprasza to trochę nastrój - samotnych bohaterów walczących z Nieznanym, chociaż w tym starciu nie mają szans - z drugiej strony odsłania "nieracjonalny" fragment rzeczywistości, czegoś, co zostało zepchnięte współcześnie co najwyżej do roli folkloru lub atawizmu. Główny bohater jest dosyć zwyczajnym gościem - ale to też dobrze, przecież wszyscy poniekąd tacy jesteśmy. Za to kierownik sklepu okazuje się być postacią tragiczną. Z czym wiąże się bardzo trudny wybór i konflikt natury moralnej głównego bohatera.
Zdecydowanie interesującym pomysłem było zetknięcie ze sobą demonologi prasłowiańskiej i naszej napędzanej nie dającej się już kontrolować konsumpcją rzeczywistości współczesnego kapitalizmu. Te elementy nie pasują do siebie nijak, a mimo to świetnie tutaj ze sobą współgrają. O ileż ciekawszy jest to motyw od użycia "zwykłych" motywów satanistycznych, jakie zazwyczaj się w takim kontekście pojawiają.
Autorzy opisują świat głównego bohatera, z grubsza nasz świat, bez owijania w bawełnę i bez upiększania. Jako iż jestem po lekturze "Podwójnej pętli" Kazika Kyrcza, podejrzewam, że taka dopracowana stylizacja, pokazanie tej szarości jaką jest, nie upiększanie języka postaci na siłę, świetnie oddany strach o przyszłość kogoś, kto pracuje z dnia na dzień, i nie wie, jak długo jeszcze przyjdzie mu znosić kosmiczne wymagania i mobbing pracodawcy, to jego zasługa.
Tak czy owak, bardzo dobry horror.

niedziela, 1 grudnia 2013

Leszek Miller, Robert Krasowski "Anatomia siły"

Czyli wywiad-rzeka - Robert Krasowski rozmawia z Leszkiem Millerem.
Dowiedzieć się z tego można wielu szalenie interesujących rzeczy.
Niezależnie od osobistych sympatii przyznać trzeba, że były premier jest człowiekiem diablo inteligentnym. Opowiada ciekawie i ze swadą.
Z jednej strony potrafi przyznać, że czasem zdarzyło mu się nie mieć racji (gdy startował do sejmu z listy Samoobrony), lub przyznać wprost, że zmienił poglądy (kiedyś był za podatkiem liniowym, teraz opowiada się za progresywnym i wysoką stawką dla najbogatszych - wynikało to z uznania manifestu Blaira i Schroedera, w którym socjaldemokracja ostatecznie zlała się w jedno z mdłym etatyzmem; w ogromnym uogólnieniu - uznano, że dochód z gospodarki wolnorynkowej powinien iść na socjal i programy pomocowe, więc jeśli jakiś rodzaj podatku - np. liniowy mógłby się przyczynić do zwiększenia dochodów państwa, które można by przeznaczyć do redystrybucji, to można by go wprowadzić; w mojej subiektywnej opinii - kolejny krok socjaldemokracji donikąd, pierwszy tak wielki od czasu konwencji w Bad Godesberg).
Albo czytając byłem już zmęczony, albo mi to umknęło, albo nic o tym nie było - ale zapewne utworzenie przez naszego bohatera Polskiej Lewicy też było błędem. Ciekawe, czy był to rodzaj szantażu wymierzony w SLD czy chęć "przezimowania" chwilowych gorszych politycznie czasów.
Zdecydowanie zbyt łatwo też naszemu bohaterowi przychodzi zmierzyć się z rozlicznymi aferami, które pojawiały się w czasie jego rządów. Wszystko po nim spływa, wszystko sprowadza do ataków personalnych, konfliktów interesów środowisk, którym zawadzał (w tym nieraz i wywodzących się z tej samej tradycji politycznej co on sam) lub bagatelizuje.
Fakt faktem, okres rządów Millera jest oceniany zbyt surowo, zwłaszcza przez prawicę. Postarał się przeprowadzić proces akcesyjny do UE najlepiej jak potrafił. Zaś wiele lat wcześniej zorganizował otwarte spotkanie w świetlicy KC na które przyszyli także członkowie nielegalnego NZSu. Było to całkiem miłe z jego strony.
Zapytany o pro-amerykański kurs swojej polityki odparł, że ZSRR się zawalił a Rosja ma wystarczająco dużo swoich problemów, by się na niej opierać. Sam próbował lawirować między sąsiadami i wielkim bratem zza oceanu, który czasem się czepiał o różne pierdołowate w sumie rzeczy (np. o sprawę Kuklińskiego - to się działo przed wejściem do NATO).
Bardzo ciekawy obraz się wyłania za to odnośnie SLD jako takiego i podejścia byłego premiera. Partia ta jest w sumie partią zachowawczą. PRLowski resentyment ciągnie się za tym środowiskiem, wzorce się reprodukują dalej, wzorce takiego swoistego patriotyzmu państwowego. Wyobraź sobie, drogi czytelniku, Leszek Miller czepia się np. takiego Macierewicza, że ten był guevarystą; w schyłkowym PZPR takich ludzi nie było już od dawna. Zresztą, jeszcze w tym roku w wewnętrznym piśmie członków i sympatyków SLD - "Socjaldemokraci" obok artykułów o tym, że jesteśmy europejską, nowoczesną socjaldemokracją i jesteśmy fajni, był też artykuł broniący akcji "Wisła" (fakt faktem, z terroryzmem band ukraińskich trzeba było coś zrobić, ale to co zrobiono to strzelanie z kałacha do komara).
Z drugiej strony nie ma się co dziwić, że środowisko SLD szuka swojej tożsamości w PRLu. Ocena historyczna państwowości polskiej z lat '45 - '89 jest zaburzona. Ba, spora część społeczeństwa zdaje się wręcz negować zupełnie te czasy, uwypuklając wszystkie oczywiste absurdy i rzeczy złe, ale fakt faktem - lepszy PRL od reakcyjnych postulatów band "żołnierzy wyklętych" destabilizujących sytuację w pierwszych latach po wojnie i marzących o generale Andersie spadającym na Polskę na białym koniu i kilku megatonach lub od urojeń rozbitków historii dryfujących w Londynie i okolicach.
Wreszcie Miller zauważa rzecz oczywistą - porozumienia okrągłostołowe nie były teatrem jednego aktora - Solidarności. Strona rządowa, której też zależało na konsensusie społecznym, też się tam znalazła. Bez jej woli Solidarność mogłaby co najwyżej rozmawiać z głosami w głowie Wałęsy.
A już Lew Trocki pisał o tym, że stalinizm (i post-stalinizm, rozwińmy) utoruje drogę powrotowi do gospodarki kapitalistycznej. Bowiem gdy kuriozalny system nakazowo-rozdzielczy toczony wrzodami przerośniętej biurokracji w końcu się rozpadnie, to kto będzie w pierwszej kolejności "predestynowany" do kontroli środków produkcji? Ano właśnie biurokracja, która i tak tym wszystkim wcześniej zarządzała, tyle, że jako własnością państwa. Jak się śni o wyidealizowanym wolnym rynku, to trzeba się potem obudzić i nie obrażać się na rzeczywistość, że nie zgadza się z przyjętymi a priori założeniami.
Miller zauważa też, że marketing polityczny wszedł do polityki niedawno. On sam jeszcze przyzwyczajony był do innego sposobu sprawowania władzy, znacznie mniej rozmemłanego, znacznie bardziej na serio.
A jakie fantastyczne spostrzeżenia ma były premier o post-solidarnościowej prawicy. I jak bardzo są one trafne. Podsumowałbym je tak, że gdzie kilkoro się kłóci, tam korzystają inni, oraz że dla prawicy większym wrogiem jest inna prawica, niż lewica.
Generalnie bardzo interesująca książka, jeśli kogoś to interesuje.

Harry A. Knight "Fungus"

Grzebię sobie w najlepsze w książkach u Jarka na stoisku, patrzę, książeczka mała wydana przez Phantom Press (przyciągnęło uwagę) z dziwnym czymś na okładce (jeszcze bardziej przyciągnęło uwagę), a potem spojrzałem na cenę, no i kupiłem.
Bo kto by nie kupił horroru o grzybach mordujących ludzi? Chyba tylko ktoś bez wyobraźni. :-P
Ok, dopiero po paru stronach dotarło do mnie, że nie mam do czynienia z zupełną pulpą, tylko czymś ciut bardziej ambitnym.
Pewna pani doktor przeprowadzała eksperymenty na grzybach - chciała rozwiązać problem głodu na świecie, grzebiąc w enzymach wzrostu.
Coś jednak poszło bardzo nie tak. Enzym wydostaje się poza laboratorium i  rozprzestrzenia się po całej Anglii (rzecz się bowiem dzieje na Wyspach Brytyjskich). Oddziałuje na dowolne grzyby rosnące sobie wszędzie dookoła ludzkiego środowiska w ilościach hurtowych, z czego na co dzień nawet nie zdajemy sobie sprawy.
Niektóre grzyby po prostu zabijają swoich nosicieli, inne pasożytują na nich, wpływając też na ich sposób postrzegania świata, za to wszystkie rozrastają się do gargantuicznych rozmiarów. Wkrótce cały Londyn zmienia się w królestwo grzybów i pleśni.
W walce z epidemią rząd Margaret Thatcher (której autor nie lubi - słusznie - i daje temu wyraz) decyduje się na wprowadzenie ścisłej kwarantanny - Londyn zostaje de facto odcięty od reszty kraju. Pojedyncze ogniska epidemii wybuchają i w reszcie kraju. Sytuacja międzynarodowa zaostrza się. Francja domaga się zgody od ONZu na użycie broni nuklearnej przeciwko Wielkiej Brytanii, francuska marynarka wojenna zatapia cokolwiek, co usiłuje podpłynąć do kontynentu.
Na dodatek część jednostek wojskowych w "kordonie sanitarnym" buntuje się, a część zostaje "przejęta" przez grzyba.
Ostatnią szansą na zapobieżenie zagładzie jest zespół trojga przypadkowych bohaterów - byłego męża babki, która pracowała nad grzybami i od której się to wszystko zaczęło - również naukowca, który jednak porzucił karierę naukową i zajął się pisaniem thrillerów; uwielbiającego strzelać do tłumów sierżanta, wielokrotnie przedtem karanego za niesubordynację; tajemniczej pani doktor z RPA, pracującej nad szczepionką przeciwko grzybom. Ta trójka ma dostać się do opanowanego przez grzyby Londynu, dostać się do laboratorium skąd wydostał się enzym, odnaleźć panią doktor odpowiedzialną za to wszystko lub jej notatki, ewentualnie jakiekolwiek materiały, które pozwoliłby na zrozumienie, co właściwie się stało i jak to odwrócić.
Autor nie daje prztyczka w nos tylko Margaret T., dostaje się też członkom niszowej, marksistowskiej sekty. Autor najwyraźniej zna realia panujące w takich grupkach i świetnie je parodiuje, sprowadzając do absurdu.
Autor przedstawia też parę lesbijską - jak na tamte czasy to jednak było to coś.
Sama wizja apokalipsy spowodowanej przez grzyby jest czymś świeżym. Autor sięga do stylistyki body horroru opisując ludzi porośniętych grzybem, zabijanych przez niego lub uczynionych nosicielami. Trochę mi się kojarzyło ze smardzami z "Cieplarni" Aldissa, ale to było skojarzenie zupełnie na wyrost.
Mimo tego, że to czytadło, to jednak czytadło z wyższej półki niż np. taki Guy N. Smith, przy całej mojej sympatii do niego, muszę to stwierdzić.

Guy N. Smith "Kleszcze śmierci"

Kolejny tom z cyklu "Kraby", w którym to cyklu gigantyczne, zmutowane, praktycznie niezniszczalne kraby mordują ludzi.
Pulp i kicz, na dodatek każdy kolejny tom jest wtórny i opiera się w sumie na tym samym mechanizmie: malowniczy/egzotyczny kurort nad morzem + atak krabów + niestabilna sytuacja w kurorcie + nimfomanka + jurny, bardzo męski bohater-macho. Reszta wątków się zmienia według uznania autora.
Tutaj np. wątkiem pobocznym była intryga kryminalna z morderstwem w tle i walizką pełną pieniędzy. Jeden z kilku napakowanych macho okazał się zaś niechętny do wątku erotycznego, co było również niejakim urozmaiceniem sztampowej fabuły.
Nie wiem, co o tym można napisać więcej. Klasyk w swoim gatunku. Chała jakich mało, badziew do sześcianu, a ja coś takiego po prostu uwielbiam, doskonale zdając sobie sprawę, że czytam chłam.
Kosztowała mnie ta przyjemność, razem z innym horrorem Phantom Pressu, 15zł koło dworca w Krakowie. Może uda mi się tam skompletować wszystkie historie o krabach. Wygląda na to, że to jest szósty. Wcześniej czytałem drugi, jest gdzieś tu na blogu.
Tłumaczenie - pełne dziwacznych "krzaczków" w tekście, jeden błąd merytoryczny - nie żadne "czołgi Churchilla", tylko "czołgi Churchill" - to nazwa modelu. Zawsze mogło być gorzej.

John Everson "Igły i grzechy"

No proszę. Jakiś czas temu czytałem wywiad z Eversonem (o, tutaj, na Horror Online), a z tydzień później znalazłem zbiór jego opowiadań w Taniej Książce za jakieś śmieszne pieniądze (~10zł, 9 lub 11 - nie pamiętam już). Kupiłem rzecz jasna.
Jest to mój pierwszy kontakt z autorem, więc percepcję mam zaburzoną, a punktu odniesienia nie znam, bo nie znam aż tak dobrze twórczości pisarzy piszących podobnie.
Autor nie stroni od stylistyki horroru ekstremalnego, żongluje elementami bizarro/weird (bo "dark fantasy" jak napisało wydawnictwo na tylnej okładce to raczej - przynajmniej jak dla mnie - nie jest; no ale to zależy od przyjętej definicji), pisze czasem groteskowe rzeczy mające po prostu kopnąć czytelnika w mózg, a czasem opowieści o wielu dnach, mające a to potencjał transgresywny, a to będące wyrazem gorzkiej refleksji o społeczeństwie i człowieku.
Zadziwiająco dużo opowiadań traktuje o piekle - indywidualnym piekle zawiedzionych nadziei, złamanych żywotów, bezsensownych śmierci - lub miejscu po śmierci, gdzie dusze przeżywają przez wieczność to, co schrzanili za życia. Zazwyczaj rzeczy niezwykle brutalne i obsceniczne. Eros i Tanatos ramię w ramię kroczą przez opisywane przez autora wydarzenia, decyzje bohaterów, rzeczywistości, z którymi się zmagają. Rzeczywistości przewrotne, perwersyjne, pełne rozpaczy; nie ma odkupienia majaczącego za rogiem, a jak jest, to bywa bardzo złudne. Nie tylko mamy quasi-religijne wizje czy przerysowaną codzienność, post-apokalipsa też się trafi.
Motyw igieł i grzechów przewija się przez kilka opowiadań, oprócz tytułowego. A to są karą za grzechy, a to cięcie/zszywanie/wbijanie jest karą ot, tak, zdawałoby się, jakiegoś złego demiurga na Bogu ducha winnej istocie, czasem słabej i bezbronnej.
Motywy religijne również się przewijają. A to mamy groteskową wizję romansu anielicy i demona (bardzo bizarrowaty tekst) a to prawdziwą bombę atomową i grzech śmiertelny w jednym - bluźnierczą "Maryję", w której Bóg molestuje i gwałci główną bohaterkę, Józef jest zupełnym przyczłapem, Elżbieta spędza płody, a na końcu historii... w sumie może tego akurat nie napiszę, bo stracę najczęściej komentującego czytelnika tegoż bloga. Zszedłby na zawał.
Zbiór opowiadań kończy wyłączona z niego, pod wspólnym tytułem, część składająca się z kilku opowiadaniach o cyrku. Cyrk jest motywem łączącym, tak samo bohaterowie - zmienia się co najwyżej punkt widzenia i moment w jego historii. Mamy tam i osobliwości iście bizarrowate znów (w tym takie wynalazki jak trzygłowego noworodka - hermafrodytę; jego matka w sumie nie za bardzo była człowiekiem), ale i tragiczne i bardzo gorzkie zakończenie - mówiące o tym, że oto nadszedł koniec czasów cyrku, cyrk rozbił się na rafach historii, wepchnięty tam przez głównie umasowioną popkulturę, telewizję i internet.
Tak czy owak, zbiór opowiadań bardzo przypadł mi do gustu, ale, jak już wspominałem, nie mam porównania ani z resztą twórczości autora, ani z podobną twórczością.

Max Stirner "Jedyny i jego własność"

Stirner to był bardzo poczciwy gość.
Właściwie nazywał się Johann Kaspar Schmidt. Wywarł wielki wpływ na anarchoindywidualizm, a także na post-anarchizm, tzw. anarchizm post-lewicowy (post-left anarchism), post-strukturalizm i postmodernizm; na nihilizm, amoralizm i egzystencjalizm; na myślicieli i autorów takich jak Ernst Jünger, Renzo Novatore, Robert Anton Wilson, Gustaw Landauer, Hakim Bey, Wolfi Landstreicher (aka Feral Faun), Raoul Vaneigem, Rudolf Steiner, Jurgen Habermas, Oscar Wilde, Emma Goldman, Giles Deleuze. Jego wpływ na Nietzschego jest przedmiotem dyskusji. Podłożył także filozoficzne podwaliny pod pierwszy na świecie periodyk skierowany do homoseksualistów, „Der Eigene” (1896-1931), wydawcą był stirnerysta i gej Adolf Brand; wpływ na feminizm też wywarł – Emmę Goldman; oraz zwolenników wolnej miłości i poliamorii – np. na Emile Armand.
Mało pisał, zasłynął książką „Jedyny i jego własność”. Wpływy Hegla oczywiste, zresztą uczęszczał na jego wykłady, potem obracał się w środowisku młodoheglistów (grupa „Die Freien”; należeli tam też m.in. Bruno Bauer czy Fryderyk Engels, który uważał – przez pewien czas - Stirnera za swojego dobrego przyjaciela; Engels jest też autorem szkicu przedstawiającego Stirnera); niektórzy uznają jednak „Jedynego” za parodię i kpinę z Hegla. Tak czy siak, to co z Heglem zrobił w tej książce Stirner to z pewnością bardzo twórcza (re)interpretacja.
Dwukrotnie żonaty, pakował się w nieszczęśliwe związki (pierwsza żona zmarła przy porodzie, z drugą się rozstał); utrzymywał się z różnych prac, w późniejszym okresie życia często zmieniał miejsce zamieszkania, uciekając przed wierzycielami, nie zajmował się bieżącą polityką, zignorował zupełnie rozpoczynającą się Wiosnę Ludów; zmarł po reakcji alergicznej na ukąszenie owada.
Karol Marx napisał polemikę (tzn. zjechał Stirnera równo) do „Jedynego”, w swojej „Ideologii niemieckiej”; rozdział tej książki zatytułowany „Święty Max” miał - jak internety głoszą - więcej stron, niż razem wzięte wszystko co Stirner napisał.
Stirner miał zaplanować, założyć i sfinansować (z pomocą drugiej żony)... mleczarnię, którą chciał prowadzić na zasadach spółdzielni razem z kilkoma innymi młodoheglistami. Projekt miał upaść z dwóch powodów – rolnicy nie chcieli sprzedawać mleka grupie dobrze ubranych, miastowych intelektualistów, a sam sklep był tak elegancko udekorowany, że potencjalni klienci myśleli, że cokolwiek tam sprzedają, to nie na ich kieszeń.
A o czym jest jego najsłynniejsze (i w sumie - nomen omen - jedyne dzieło)? Co takiego nasz młodoheglista naskrobał, że stał się (już po śmierci) inspiracją dla kolejnych pokoleń?
Naplótł mnóstwo niespójnych głupot, ale dokonał czegoś fantastycznego, cudownego, fenomenalnego - zanegował wszystko oprócz samego siebie. Nikt wcześniej z takim rozmachem i taką siłą nie uderzył w świat uwarunkowań i kontekstów. On to nazwał co prawda inaczej, żonglował odwołaniami do heglizmu, do toczących się ówcześnie polemik - strony "Jedynego" zaludniają duchy i upiory (np. "wolność", "państwo", "naród", "interesy klasowe", "wolny rynek", "Bóg", "rozum") - tak czy owak po odrzuceniu tych wszystkich uwarunkowań, egzorcyzmowaniu upiorów, osiągnięciu odpowiedniego etapu dojrzałości, po zdaniu sobie sprawy, że otaczają nas tylko konstrukty i pojęcia, po ich zanegowaniu - wszystkich instytucji (w szerokim rozumieniu nowego instytucjonalizmu) i relacji społecznych człowiek pozostaje sam z sobą - świadomy samego siebie - stajemy się "Jedynymi", rozporządzającymi naszymi "swojościami".
Ci, którzy posiadają samych siebie, w celu realizowania doraźnych potrzeb i zachcianek łączą się w nietrwałe Związki Egoistów, które rozwiązują się po zrealizowaniu celów członków. Zauważyć należy, że ci egoiści nie mają wspólnych celów jako takich, cokolwiek wspólnego nie byłoby już ich samych - współpracują ze sobą z powodów utylitarnych, dążąc przy tym do swoich własnych celów jednostkowych - nawet jeśli któryś z nich można by obiektywnie nazwać wspólnym dla nich wszystkich.
Teorie Stirnera, fascynujące w swojej bezkompromisowej (książka dlatego nie została ocenzurowana, że cenzorzy doszli do wniosku, że to taki odlot, że nikt się tym nie zainspiruje) negacji kultury, cywilizacji, państwa, kościoła, społeczeństwa, władzy mają wiele luk. Autor nie zastanowił się, skąd się biorą te wszystkie "duchy" i "upiory" i czy przypadkiem jego teoria nie jest jednym z nich, nie zastanowił się też nad tym, czy Związek Egoistów może przypadkiem "zdegenerować się" do nowego społeczeństwa.
Mimo tego należy mu się szacunek - my wszyscy z niego, przetarł nam szlak wiodący w Twórczą Pustkę (nawet jeśli nie o to mu chodziło), dokąd zmierzamy kierując się Radosnym Nihilizmem (nawet jeśli on tak nie uważał).