niedziela, 19 maja 2013

Czarna Sztuka I

0) Black metal to wyjątkowo pretensjonalny podgatunek szeroko pojętej muzyki metalowej (jakby samo określenie metal nie było wystarczająco pretensjonalne), jednak z różnych powodów czarna sierść jest moją ulubioną. Może dlatego, że wyjątkowo dobrze łączy się z innymi gatunkami, niekoniecznie metalem.
Black metal zaczął się jako bunt - bunt metafizyczny. Na przestrzeni lat wyewoluował znacznie, gdzieniegdzie wychodząc z zatęchłych piwnic i zaśnieżonych lasów na świeże powietrze lub nawet w blask fleszy mainstreamu (np. w Norwegii). To, co w gatunku szokowało niektórych w latach '90, na chwilę obecną nie ma już takiej siły oddziaływania (a ćwieki chyba nawet przebiły się do mody głównonurtowej, w każdym razie mam takie wrażenie), stąd całe mrowie eklektycznego łączenia tego i owego z black metalem. W końcu człek poczciwy jest panem form i wbrew ujadaniu niszowych jedynych prawdziwych nie trzeba robić z siebie idioty na każdym kroku, by zachować wierność gatunkowi, jeśli oczywiście kogoś takie pierdoły jak wierność jednemu określonemu rodzajowi muzyki obchodzą. Mnie nie.
Lubię posłuchać czasem i jakiś przynudzających, wiejących kosmicznym zimnem nieludzkich otchłani pasaży dźwiękowych, i lżejszych, melancholijnych kompozycji o braku sensu, śmierci ludzkości i składaniu ofiar Szatanowi, ale czasem też szybkich, brutalnych i chaotycznych nawalanek, innym razem przychodzi ochota na coś topornego, czasem na odrobinę wirtuozerii (ano, i w tym gatunku się zdarza. Rzadko ale zawsze). Nie wiem w sumie, po co ten wstęp napisałem, no ale ok, trudno, niech będzie.

1) Furia W melancholii, Pagan Records, 2013

Może i Furia to taka Coma polskiego black metalu, ale przyznać trzeba, że panowie z Let The World Burn, udzielający się nie tylko w Furii, lecz i pierdylionie innych projektów grać potrafią. I, co się bardzo chwali, zdają się mieć wyjebane na jojczenia fanów, grając nierzadko rzeczy, które potrafiły co bardziej trwardogłowych słuchaczy przyprawiać o jeszcze większy ból głowy, niż odczuwany przez takowych na co dzień. O ile albumy studyjne Furii nie przekraczają jeszcze aż tak granic gatunku, to na EP-kach wypuszczają wodze fantazji bardzo daleko. Już na Halnym pokazali swoje znacznie bardziej pinkfloydowe oblicze, zaś teraz przekroczyli zupełnie czas osiowy. W melancholii zawiera dwie kompozycje, Z melancholika krew nie wypływa oraz Napuchną mną drzewa. Patrząc na takie tytuły spodziewałem się charakterystycznych dla zespołu tekstów, przepełnionych dziwnością, absurdem i wzorowanych nieco na muzyce ludowej. Nie folkowej, ludowej. Słuchając kawałka Nieżyt ze składanki Silesian Black Attack czy ostatniego albumu, Marzannie, królowej Polski, nie trudno wyobrazić sobie scenki, w której Nihil wychodzi z biedaszybu, a dusza jego jest czarna jak wungiel, Namtar leży obok na pokrytej szarym pyłem trawie, patrzy niewidzącym wzrokiem w stalowoszare niebiosa rozpościerające się nad nim, bawiąc się przy tym nożem (takim plastikowym, czasem dają do kebaba), Sars leży pijany w rowie nieopodal, majacząc recytuje na przemian cytaty z Evoli i tekst Urojeń ksobnych, z repertuaru jego własnego projektu Duszę Wypuścił, zaś Voldtekt chwiejąc się stoi na hałdzie kawałek dalej, i leje przed siebie. Wyobrażacie sobie to? Ok, to teraz wyobraźcie sobie jeszcze, że zaczęło padać, Nihil siada ciężko na ziemi, pomrukując "o kurwa, zgniłem", zapala papierosa, takiego ukraińskiego, bez filtra, po czym zaczyna śpiewać, niczym staruszka siedząca przed krytą strzechą chatą, gdzieś na północ od Radomia:  "Wyszedł Nieżyt ze suchego morza, i wyszedł Jezus z niebios. Rzecze doń Jezus: ''Dokąd idziesz Nieżycie?'' Rzecze mu Nieżyt: ''Tu idę, Gospodynie, w człowieczej głowie mózg suszyć, kości łamać, uszy ogłuszyć, oczy oślepić, krew przelewać, usta wykrzywiać, żyły umartwiać, biesami je męczyć". Itd. Furia to muzyka ludowa na miarę współczesnego ludu, z którego wywodzą się muzycy, przegniłej i przegranej, skąpanej w pyle i umorusanej węglem populacji Górnego Śląska.
Zasmuciłem się więc nieco, gdy w dołączonej do płyty książeczki nie ma tekstów żadnych. Zamiast tego jest tam kilka zdjęć, przedstawiających jakieś skute lodem, sztuczne akweny, drzewo i butelkę po piwie, leżącą pod drzewem. Cóż, bywa i tak, pomyślałem, trzeba będzie słuchać uważnie. I tu się zadziwiłem po raz wtóry. Przede wszystkim, jak już napomknąłem wyżej, Furia lubi przekraczać łamy gatunku. I tym razem przekroczyli je na tyle, że w sumie to już nie jest black metal. Tzn. nadal unosi się nad tym jakaś siaka taka atmosfera radosnego nihilizmu, aktywnej melancholii, coś w rodzaju przeczucia mówiącego cieszymy się i radujmy ale na końcu i tak wyzdychamy, które jest całkiem nieco bardzo black metalowa w swojej ontologii, lecz black metalu jako takiego tutaj raczej nie ma. I słów żadnych nie ma, co wyjaśniałoby brak tekstów w książeczce. A co więc jest? Hmmm, no jest jakiś post-rock, shoegaze/blackgaze, trochę doom metalu, akordeon, wreszcie coś pomiędzy kołysanką a pomrukiwaniem (aaa-aaa-aaa ale nie na melodię Kotki dwa) na końcu Napuchną mną drzewa.
Materiał ten jest dosyć krótki, nie trwa nawet 20 minut ale to w końcu EP-ka. Furia to nie jakiś (przykład pierwszy z brzegu, przy chwili zastanowienia zapewne znalazłbym bardziej adekwatne, zbliżone stylistycznie i gatunkowo przykłady) Moonsorrow, nagrywający EP-ki trwające dłużej niż albumy innych kapel. Mimo tego, zapada w pamięć, słucha się W melancholii bardzo przyjemnie, nawet jeśli faktycznie ogarnia słuchacza melancholia. Nie obawiałbym się za to tego, iż Furia pójdzie muzycznie właśnie w tym kierunku. Po sporo psychedeliczno-progresywnym Halnym była black metalowa surowizna, Marzannie, królowej..., teraz mamy coś takiego, o ile w Halnym było więcej black metalu niż jest go W melancholii, to zapewne jest to wybryk jednorazowy. A jeśli nawet nie, to też dobrze. Bo czemu by nie.

2) Massemord A Life-giving Power of Devastation, Pagan Records, 2013

Massemord to drugi z najbardziej chyba znanych projektów ludzisków z Let The World Burn, czyli w sumie, oprócz perkusisty, tych samych ziutków, co i w Furii grają. O ile jednak Furia to black metal (na chwilę obecną black metal formalny, ale niezbyt materialny) taki bardziej stonowany, melancholijny, spokojny na swój sposób, choćby był to spokój nie zdradzającego żadnych emocji szalonego mordercy, czy też raczej, skoro to muzyka ludowa, szalonego miłośnika kóz spod Radomia, lub bohatera Domu złego, to Massemord był odbiciem znacznie bardziej żywiołowej strony twórczości zaangażowanych w niego muzyków. I nadal taki jest. O ile stylistycznie, w Furii przelewają się różne style i wpływy, to opisywana płyta Massemord łączy w sobie chyba wszystko, co przewinęło się pod tym szyldem przez ostatnie lata. Jest to więc black metal szybki i brutalny, momentami nieco thrashowy, gdy przy połamanej strukturze za przejścia robią pojedyncze gitarowe takie tam szuruburu, czasem lekko psychedeliczny w stylu  The Madness Tongue Devouring Juices of Livid Hope, jednak mniej inwazyjny, mniej wszechogarniający niż np. na Let The World Burn czy The Whore of Hate - znacznie więcej jest tutaj ciszy, w której czasem rozbrzmiewają pojedyncze dźwięki, rozbrzmiewające w jednostajnym rytmie, by potem przetoczyć się nagłą, potężną nawałnicą po uszach słuchacza.
Tak czy siak, na płycie jest 9 utworów, trwających łącznie prawie 50 minut. W książeczce dołączonej do płyty są ich teksty, oprócz 7-go Horror to Come. W sumie w książeczce niby tekst do tego jest umieszczony, ale to tak na prawdę tekst do 8-ki The Stoning Malignant, której w książeczce nie ma. Zaś Horror to Come ma jakiś tekst po polsku (jedyna piosenka z polskim tekstem na tej płycie), w którym jest coś i o otchłani, i o gniewie jakimś wielkim, i o złości, i o wymuszonym ekshibicjonizmie. Poza tym mały błąd jest w książeczce w tekście 4-ki, ale pierdołowaty, ot, nagle się tam w losowym momencie pojawił tytuł 2-ki. Zdarza się. Poza tym książeczka jest naprawdę ładna, utrzymana w odcieniach czerni, szarości, czerwieni i bieli, pełna jakiś krzywych mord (także członków kapeli), rysunków dłoni, rąk, jakiś dziwnych sylwetek poplątanych nieco, jest Jezus na odwróconym krzyżu, jest jakiś ptak dziki z Radomia pożerający kogoś, itd., no black metalowy standard, tutaj jednak bardzo ładnie przedstawiony, trzymający się całości, nawet, jeśli poszczególne elementy wyglądają jakby nasrane na siebie dosyć przypadkowo, to mimo wszystko wygląda to bardzo estetycznie.
Tak czy siak, wydaje mi się, że płyta ta to takie dobre podsumowanie tego, czym jest obecnie Massemord. Niby nie ma tu niczego odkrywczego, a mimo tego słucha się tego dobrze i nie nudzi się to zbytnio.

3) FDS Nagranie z muzyką naiwną, Malignant Voices, 2011

Godz. 03:00, ja, absynt, ta płyta, pełne zaciemnienie w pokoju, słuchawki na głowie, wysłużony discman obok na podłodze, trip się rozpoczyna.
Godz. ~03:45 głowa mnie boli, wszystko mnie boli, idę spać. Miałem sen, w którym zabijałem ludzi, potem wróciłem po swoje zsiniałe sumienie i  następnie obudziłem się, przerażony, absolutnie pewien, że łapska moje w krwi niewinnej obmyłem.
Kolejny projekt związany z Let The World Burn, dwóch członków będących zarówno jednocześnie w Furii, jak i Massemord. Znów black metal, lecz coś zupełnie innego od dwóch projektów, o których już wcześniej wspominałem. Płyta całkiem dobrze przeze mnie obsłuchana, przesłuchana i wysłuchana, jednak mimo upływu czasu i wielu podejść (mam ją w końcu od ponad roku), jednakowo trudna w odbiorze. Nie mam pojęcia, co Nihil, Namtar i Cień ćpali w czasie jej nagrywania, ale zarówno teksty, jak i muzyka to jakiś bardzo zły trip, wyprawa w szaleństwo, które nie jest przyswajalne dla przeciętnego słuchacza, nawet przeciętnego słuchacza black metalu. Mamy więc zupełnie poplątaną strukturę, raz jest szybko i chaotycznie, po chwili wszystko zwalnia, muzyka nagle znika a zostaje tylko deklamujący tekst znudzonym głosem wokalista (Cień?), mamy w tle jakieś pasaże ambientowe, w których co jakiś czas coś strzyka, syczy i trzaska, jak mnie w kościach, gdy wstawałem z podłogi po ostatnim uważnym przesłuchaniu tej płyty, przy całym swoim chaosie, utwory są raczej mało skomplikowane. Produkcja stoi na wysokim poziomie, ma duży udział w kreowaniu chorej atmosfery całości.
Przy płycie jest książeczka z tekstami, wypisanymi często w dziwnych kierunkach, do tego bogato ozdobione jest to obrazkami gołych pań (rysowanych lub vintage), lub chociaż nagiego biustu, jednak całość jest poskładana na tyle dziwacznie i surrealistycznie, że jednych cycków nawet nie zauważyłem przy pierwszym przeglądaniu jej. Podsumowując, ta płyta wymaga od słuchacza dużo cierpliwości, jednak odwdzięcza mu się bardzo nietuzinkową formą i treścią, nie każdemu przypadnie toto do gustu, jak dla mnie jest to całkiem niezłe, nie jest to jednak muzyka, którą mógłbym słuchać codziennie.

wtorek, 7 maja 2013

Odpryski XIII

1)Dziś chciałem zainaugurować nowy pod-dział na mym blogu poczciwym. Panoptikum. Mam bowiem taki zwyczaj, że jak widzę coś ciekawego, nieszablonowego, porażającego głębią przeniknięcia do samej istoty rzeczy, co wisi na na jakimś słupie, tablicy ogłoszeniowej, czy w upadłych zakładach chemicznych, to zrywam, zabieram do siebie, i przyklejam do szafy. Oczywiście mam na myśli tylko coś, co da się zerwać i potem przymocować. O, spójrzcie sami:
I) Zerwane kiedyś z jakiegoś słupa w Krakowie:

II) Zerwane kilka dni temu z jakiegoś słupa w Poznaniu:


Może i trochę głupio się tak wyśmiewać z jakiś nieszczęśliwych, znerwicowanych frustratów, ale sami są sobie winni. Poniekąd. Poza tym akurat z tą chemią w żarciu (i nie tylko żarciu, trzeba przyznać) to w sumie prawda.

2) Zapomniałem wczoraj o jednym odprysku z Poznania. Załapałem się na tanie wino (które sam kupiłem, ech) z jakimiś dwoma punko-żulami, um, pardon, wolnymi ludźmi ze squatu Od:zysk. A że sam budynek był zamknięty akurat, to w sumie piliśmy na starym rynku, w biały dzień. Nie ma się czym chwalić, bo było to dosyć żenujące (nie sam fakt picia w miejscu publicznym, i to jeszcze takim, ale raczej ich towarzystwo; samo picie w miejscu publicznym to zawsze jakiś dreszczyk emocji dla takiego cynicznego, kawiarnianego lewaka jak ja, taki mały bunt dnia codziennego, wiecie, w stylu Konkina przyśpieszającego nadejście rewolucji agorystycznej przez przejeżdżanie przez skrzyżowanie na czerwonym świetle lub w stylu przeintelektualizowanej złośliwości u Stirnera czy Beya), ale tak czy siak doświadczenie interesujące. Samej idei squatów jako centrów kultury i myśli niezależnej od państwa można tylko przyklasnąć, ale z realizacją słusznych koncepcji jak zwykle bywa bardzo różnie. Na zachodzie squatting wygląda - dosłownie i w przenośni - lepiej niż w naszym grajdołku, trzeba to przyznać. Chociaż taki Rozbrat i jego księgarnia wysyłkowa odwalają dużo dobrej roboty. W każdym razie ja sobie chwalę.

3) Odprysk z Kielc, gdzie jakiś czas temu byłem przejazdem. Kielce to pierwsze miasto w którym spotkałem się z czymś tak kuriozalnym, jak bankomat stojący nie w budynku dworca PKP, ale w przejściu podziemnym pod dworcem. A przejście to wygląda na przejście podziemne z rodzaju tych przejść, w których nikt nie usłyszy Twojego krzyku. I rzeczywiście, kiedyś nikt nie usłyszał, albo udawał, że nie słyszy, jak kogoś tam zgwałcono w biały dzień. Ot, świętokrzyskie - tu się nikt z nikim nie pier... um, hmm.

niedziela, 5 maja 2013

Odpryski XII

1) Dawno mnie tu nie było. Na tyle dawno, że nie chciało mi się szukać, na jakim numerze skończyły się "Odpryski" (no dobra, pamiętam - na VII. Ale cóż w sumie z tego?), więc restart i ruszamy z numeracją od nowa. Pierwsze "Odpryski" w tym roku, więc taka numeracja. Wraca nowe.

A czemu mnie tu nie było? Cóż, życie takie. Brak weny, brak chęci, brak czasu wreszcie. Po prostu jakoś tak wyszło. Poza tym już dawno nie czytałem niczego z beletrystki, co mógłbym tutaj choćby pobieżnie przedstawić. Tak czy owak - wkrótce trochę anime, visual novel, Wilhelm Reich i Max Stirner. A także najnowsza Furia i Massemord. Ale w recenzjach muzycznych nigdy nie byłem specjalnie dobry, to nie wiem, czy się i na to porywać.

2) Cieszę się, że na bloga trafiają też poważni ludzie, którzy nawet czasem napiszą maila lub dwa.

3) Chciałbym poinformować szanownego odwiedzającego, który trafił tutaj przez wygóglanie frazy "kiedy kolejne tomy umierającej ziemi", że nie wiem, ale też czekam z niecierpliwością. Innego odwiedzającego, szukającego spolszczenia Age of Chivalry pragnę poinformować, że być może mamy na myśli inne mody, a takiego spolszczenia do moda do Age of Empires II nie ma.

4) Obrazek ilustrujący w pigułce, czym jest Kraków: jakiś czas temu byłem trochę chory, ot, przez krakowskie powietrze, w którym cholera jedna wie, czego jest więcej - jadu wydalanego przez mieszkańców, smogu, spalin i smug chemicznych czy opadających w bezwietrzne noce umarłych marzeń, zawiedzionych nadziei, itd. Tak czy siak, nic poważnego mi się nie działo - wasze niedoczekanie, żyję i mam się świetnie, jak nigdy. Mimo tego dostałem skierowanie do szpitala, na jakieś rutynowe, pierdołowate badania. Wbijam więc ze skierowaniem do odpowiedniego szpitala, idę do rejestracji, daję świstek pielęgniarce tam siedzącej. Spiorunowała mnie wzrokiem. "Ale u nas nigdy nie było i nie ma oddziału pulmonologicznego".

5) Przez kilka dni tzw. majówki byłem w Poznaniu. Nie była to moja pierwsza wizyta w tym pięknym, niemieckim mieście, teraz miałem okazję gruntowniej je pozwiedzać. W samym mieście obszedłem Muzeum Narodowe, Etnograficzne, Archeologiczne, wojskowe (to na rynku), zawitałem też do miejscowości o ekstrawaganckiej nazwie Kórnik, gdzie zwiedziłem muzeum w zamku i potężne arboretum. Rzecz jasna, z tego wyjazdu zapamiętałem kilka obrazów, które w sam raz nadają się do "Odprysków".
Odprysk poznański 1: idąc spokojnie na stary rynek, zaczepił mnie bezdomny. Na jego przykładzie widać, jak światowym i europejskim miastem jest Poznań, bo bezdomny ten był czarnoskóry, mimo tego mówił w miarę nieźle po polsku i, co więcej, przedstawił się jako Mariusz. Poprosił mnie, bym pomodlił się o to, żeby nie wybuchła III wojna światowa, wojna nuklearna. Ponieważ stałem przed nim ze słuchawkami na uszach, domagał się, żebym powtórzył, o co mnie prosił. Powtórzyłem, wzruszył się wyraźnie. Mimo tego tej prośby nie spełniłem. Nie żebym czekał na wojnę atomową, po prostu nie widzę sensu modlitwy jako takiej. W końcu tylko pustka patrzy na nas ze smutnych oczu rzeźb przedstawiających Ukrzyżowanego.
Odprysk poznański 2 i 3 oraz 4: jest koło 1 w nocy, razem z Panem Doktorantem stoimy na przystanku autobusowym na rondzie Kaponiera. Pan Doktorant czeka na autobus do siebie. Idziemy sprawdzić rozkład, bo coś mu się nie zgadza (wcześniej chodziliśmy po mieście ponad pół godziny, bo nie było autobusu o 00.30 skądinąd). Na ławce siedzi podpity drecho-menel, obok stoi drugi. Gdy my stoimy przy rozkładzie, ten drugi podchodzi do pierwszego ze słowami "musimy zadzwonić na 112, zostawiliśmy go przecież z otwartym złamaniem nogi" (cyt. niedokładny, ale sens był taki). Ja i Pan Doktorant wycofaliśmy się powoli. Minęło niewiele czasu, na przystanku zatrzymuje się autobus. Wysiadają z niego ludzie, niekiedy głośno rozmawiający o swoich bolączkach dnia codziennego na tym ziemskim padole łez. Słyszymy urywek rozmowy. "... znajdę go w takim miejscu, że..." (cyt. niedokładny). Oprócz starej piosenki Kazika ("Polacy są tak agresywni, a to dlatego, że nie ma słońca") nic innego nie przychodzi do głowy.
Wreszcie przyjechał autobus, który przyszłą nadzieję polskiej nauki, Pana Doktoranta wywiezie lada moment w nieznane, gdzieś w skąpany w mroku nocy Poznań. Do odjazdu jest chwila czasu, stoimy przed drzwiami. Do autobusu wchodzi jakiś dziad, niosący mnóstwo pakunków. Jeden z nich upada na obszczany i zapluty chodnik, lecz jego właściciel straty nie zauważa. Pan Doktorant, dobry człowiek, teraz takich już nie ma, podnosi pakunek i idzie go oddać właścicielowi. "Za to będzie XP". Śmiejemy się. Przez okno autobusu obserwuję z dworu całą sytuację. Wieje zimny wiatr, rozwiewa poły mojego płaszcza. XP Pan Doktorant może i dostał, ale podziękowania - już nie. Za mały speech lub charyzma, niestety.
Odprysk poznański 5: faux pas z mojej strony. W skórzanym płaszczu poszedłem jeść do wegańskiego bistro. Cóż, na swoje usprawiedliwienie mam to, iż w pierwszej chwili nie zauważyłem, że to wegańskie bistro. Tak czy siak, swoją skórę zachowałem, a ogromny, razowy naleśnik z pieczarkami i smażoną cebulką był naprawdę dobry.
Odprysk poznański 6: gdybym nie zobaczył słynnych poznańskich koziołków, tych na ratuszu na starym rynku, to tak, jakbym nie był w Poznaniu. Więc przyspieszyłem specjalnie zwiedzanie Muzeum Narodowego, by zdążyć na godzinę 12tą na rynek. Jednak akurat był 3 maj, i pod ratuszem odbywały się jakieś bogoojczyźniane jasełka. Mimo padającego deszczu, gęstniejący tłum oczekiwał w podnieceniu na coś. Wybiła dwunasta, przez tłum przeszedł szmer, nawet uroczystości zostały na kilka minut wstrzymane. Koziołki. Gdy w końcu schowały się znów w ratuszowej wieży, większa część tłumu po prostu sobie poszła. Ja również. Trzeba mieć jakieś priorytety. Żwawym krokiem wychodziłem z rynku, żegnany przez dobiegające spod ratusza dźwięki polskiego hymnu.

6) Powietrze rzecz jasna nie pachnie jako takie. Jednak mimo tego uwielbiam zapach nocnego powietrza. Taką mieszanką zapachów pachnie swoboda, wolność, chwila oderwania się od tego, co przynosi każdy kolejny dzień.