sobota, 16 lutego 2013

Ernst Jünger "Przybliżenia. Narkotyki i upojenie"

Ernst Jünger to jeden z moich ulubionych pisarzy. Cenię go nie tylko za charakterystyczny styl, jego fenomenalny zmysł obserwacji, zdolność przejścia od opisu szczegółu do rozważań uniwersalnych, do opisu rzeczywistości, styl, z którego bije pasja pisania, każde słowo dźwięczy stalą, pobrzękuje nagromadzoną ekstatyczną energią. Książki Jüngera, jakie miałem okazję przeczytać, to wydarzenia, które przeżywa się wraz z autorem, który nie waha się otwierać przed czytelnikiem ścieżek, na jakie ten sam by nigdy nie wszedł, ba, być może nie zauważyłby nawet ich istnienia. Nawet jego wczesna publicystyka polityczna, dusząca chorobliwą atmosferą "rewolucji konserwatywnej" to niezapomniana przygoda, bo pokazuje już delikatnie zarysowane wątki, które autor uwypukla dużo później, lub z którymi sam się potem zmaga, w tytanicznej walce przezwyciężając samego siebie.
Do tej pory bywa kojarzony (zwłaszcza przez internetowych radykałów, znających go głównie z wikicytatów) ze skrajną prawicą lub faszyzmem, nie do końca słusznie, gdyż zawsze kroczył on własną drogą, nawet, jeśli przechodzącą przez jednoznacznie prawicowe ugory lub faszystowskie zatęchłe bagniska, to prowadzącą znacznie dalej, nie kończącą się na bezdrożach, z których autor nie potrafiłby się wydostać, lub przez które nie potrafiłby przejść dalej, nie oglądając się na próby zaszufladkowania. Żeby była żywą, myśl musi płynąć niestrudzenie, dalej i dalej.
Książka ta przez samego autora została uznana za kontynuację dwóch esejów, w tym znanego i w Polsce "Przez linię" (np. Kronos 1/2011), który był w sumie polemiką z Heideggerem. Zaś książka wyewoluowała z eseju, który autor napisał na 60tkę Mircei Eliadego, z którym wydawał pismo. 
Ernst wstrzelił się z tą książką w zły moment. Akurat trwały rozruchy przełomu lat '60 i 70' XX wieku, a tu nagle uznany za Goethego CDU Ernst pisze książkę o narkotykach. W której nie tylko przedstawia swoje własne przeżycia po rozmaitych środkach, ale też wyraża się ciepło o założycielu Czarnych Panter, o pewnym znajomym hipisie, o Albercie Hofmanie (z którym zresztą razem wyruszał w nieznane), o najróżniejszych autorach poruszających w swojej twórczości temat narkotyków, z Baudelaire'm na czele. Ba, samo pojęcie "psychonauta" pochodzi od Ernsta! Wątki autobiograficzne nie dotyczą jednak tylko zażywania - sam akt przyjmowania tych zeświecczonych komunikantów jest ukazany w szerszym kontekście, nie raz bardzo zabawnym lecz i wstydliwym dla autora (fenomenalny rozdział "Karp po polsku" i jego puenta). Poznajemy także ciemniejszą stronę autora - szwendającego się po rozmaitych zaułkach, szukającego Przygody w zakazanym, nocnym świecie, rozkwitającym dopiero, gdy strudzeni po ciężkim dniu porządni obywatele pójdą spać lub otwierającego przed czytelnikiem świat lazaretów, w których żołnierze leczą nie tyle rany zadane przez wroga w zmaganiach tytanicznych sił wojny materiałowej, co po prostu choroby weneryczne. Przedstawia nam też różnych swoich kolegów i znajomych, mających bardzo... naturalne podejście do kobiet. W tym jednego, który zdezerterował z polskiej kawalerii.
Autor sięgał po święte zioła i sterylną chemię w kilku celach. Pierwszym z nich, co rzuciło mi się w oczy już w czasie lektury "Promieniowań", jest fascynacja autora śmiercią. Nie jest zawsze jasno wyrażona, ale pojawia się i fascynuje autora, który się z nią zmaga. Widać to w momencie jego rozważań o śmierci ojca (w momencie jego śmierci na nocnym niebie zobaczył jego oczy) czy - zwłaszcza - w misterium jakim stało się dla niego rozstrzelanie dezertera. Już martwy, przeszyty kulami, zdawał się być autorowi nadal żywym, chcącym coś powiedzieć, coś przekazać.
Autor, doszedłszy do wniosku, że drogi religijne są nieprzejezdne we współczesnym świecie, do tej granicy, ostatecznej granicy oddzielającej życie od śmierci spróbował dotrzeć niejako na skróty, za pomocą narkotyków. Sam przy tym zadawał sobie pytanie, czy ten sposób na pewno zadziała, czy nie byłyby właściwsze "klasyczne" metody jak asceza, posty i praktyki religijne. Czuł się obco, niejako jak złodziej, chcący dotrzeć do Sacrum, chociaż tego niegodny.
Z drugiej strony, nad książką unosi się duch jednostki suwerennej. Unosi się duch gnanego ciągle naprzód, heroicznego łowcy przygód, rodem z dawnych powieści awanturniczych. Autor przecież od samej młodości poszukiwał w życiu wrażeń, co dobrze ilustruje chociażby jego epizod z Legią Cudzoziemską. W dzisiejszym świecie nie ma już białych plam na mapie, zaginionych plemion żyjących w niedostępnych dżunglach wśród ruin pradawnych, zatopionych w odmętach eonów czasu cywilizacji. Jeśli nie ma - to sami je stwórzmy. Właśnie przy pomocy narkotyków. Ten wątek bardzo ale to bardzo przypomina mi Hakima Beya. Ciekawe, czy Wilson zna twórczość Ernsta. Pewnie tak - jeden i drugi bardzo wiele czerpie od starego Stirnera, jeden i drugi tęskni za Nieznanym.
Wreszcie autor oczekuje tego, co nazwał "wielkim przejściem". Na ile dobrze zrozumiałem tą koncepcję, autor powraca niejako do konceptu zmiany form, mamy więc jakąś treść, niczym monadę, która promieniuje na świat, różnie się w nim manifestując. Wielkie przejście ma być zmianą wszystkiego, wręcz religijną, autor uznał, że przygotować się do tego można na drodze wspierania się odpowiednimi substancjami.
Są też inne dwa powody, przedstawione przez Ernsta już w "Heliopolis", które uwypukla z treści "Przybliżeń" nieoceniony prof. Wojciech Kunicki, w posłowiu. "Pruski anarchista" miał z jednej strony uciec od rzeczywistości, która wymknęła mu się spod kontroli, a którą sam pomagał konstytuować (już w "Promieniowaniach" narzekał, że "Robotnik" cieszył się wielką estymą wśród żołnierzy Waffen SS i Hitlerjugend, co nie za bardzo mu odpowiadało), wyemigrować wewnętrznie, gdy to, w co wierzył, rozsypało się, wyemigrować w świat wyobraźni, z drugiej strony stworzył w "Heliopolis" postać ofiary, przedstawiciela prześladowanego narodu, który do narkotyków sięga również po to, aby uciec od rzeczywistości, ale z diametralnie innych, oczywistych powodów.
Książka jest naprawdę świetna i gorąco polecam przeczytanie jej.

Odpryski X

1) Z lekkim poślizgiem, ale oby się nam wszystkim darzyło. Nie mogłem się zebrać w sobie, by usiąść, i napisać cokolwiek. Ale w końcu trzeba przezwyciężyć niemoc i lenistwo - zwłaszcza w momencie, gdy słowa się nagromadziły, gdy domagają się ujścia.

2) Był zimowy, styczniowy wieczór, gdy poszedłem wyrzucić śmieci. Pamiętam, cały dzień się zbierałem do tego, żeby wyjąć wór z kubła z szafki pod zlewem. Mój współlokator oczywiście palcem nie ruszył, albo akurat otrzymywał od Boga kolejne wizje wielkich katastrof, jakie spadną na ludzkość, albo grał w jakiegoś mmorpg'a, albo oglądał jakiś zjebany, amerykański serial komediowy (na bazie takich seriali wyrabia sobie wiedzę o prawdziwym życiu; oprócz początków schizofrenii doskwiera mu jeszcze postępujący mizoginizm, a także ogrom frustracji i kompleksów). Więc w końcu zebrałem się ja, z workiem ze śmieciami w dłoni śmiało ruszyłem na spotkanie tej namiastki przyrody. Dochodziła 23 w nocy, czekała mnie potem jeszcze nauka na egzamin, odbywający się następnego dnia (jakby kogo to interesowało - zdałem na 4,5).
Stara forma śmietnika, pamiętająca zapewne jeszcze Gierka, rozpadła się z czasem, została zastąpiona przez nową. Pojedyncze kontenery, pamiętające jeszcze całe pokolenia śmieci i odpadków, są teraz zamykane każde w osobnym boksie, mającym łukowate sklepienie. Dostęp jest ułatwiony w stosunku do starego śmietnika, który miał formę półotwartego pomieszczenia, z drugiej strony teraz każdy jeden ciężki, masywny, przysadzisty, metalowy kontener zamknięty jest za osobnymi drzwiczkami, które trzeba sobie otworzyć. Bywa to utrudnieniem, gdy nadmiar śmieci przytłacza aż do ziemi.
Tak czy owak, spotkałem przy śmietniku bezdomnego, grzebiącego w odpadkach w poszukiwaniu puszek. Już tak mam, że przyciągam do siebie różnych dziwaków i żebraków, więc tak też się stało i tym razem, że zacząłem z Wieśkiem rozmawiać.
Jak się okazało, był robotnikiem w Hucie - tokarzem. Hutę jednak szlag trafił, a on został na lodzie. Co prawda, mógł iść na emeryturę wojskową, gdyż służył w 6 Brygadzie Powietrzno-Desantowej i trafił do Wietnamu. Nie dowierzałem tej historii, ale poszperałem tu i tam i faktycznie trochę Polaków brało udział w tej wojnie, poza tym Wiesiek pokazał mu stary tatuaż z godłem jednostki, wiecie, taki amatorsko wykonany tatuaż typowo więzienny lub wojskowy, wytatuowany na nadgarstku. Dlaczego nie poszedł na emeryturę wojskową? Bo nie chciał przed nikim salutować.
Gdy Huta rypnęła u progu transformacji, Wieśka zostawiła żona. Albo pokłócił się z nią i sam odszedł. W każdym razie większość pieniędzy przeznaczał na utrzymanie swojej młodo owdowiałej siostry i jej dwóch synów (mieszkających do tej pory w tym samym bloku, co i ja, tyle, że kilka klatek dalej), do tej pory ma u niej sporo ubrań i innych rzeczy, myje się tam, itd. Tak w każdym razie mówił.
Znał wiele ciekawych historii związanych z osiedlem, pokrywających się z opowieściami mojego dobrego ś.p. sąsiada, którego zresztą znał. Znał wielu mieszkańców bloku, zwłaszcza tych mieszkających tam od początku. Dowiedziałem się, że np. sąsiad z najwyższego piętra to stary leśnik i myśliwy i robi ponoć świetny bimber. Poznałem też historie o porachunkach mafijnych w bloku nieopodal, nie istniejącym od dawna, wśród których zdarzały się i widowiskowe egzekucje na oczach wszystkich mieszkańców.
Umówiłem się z nim na kolejny dzień, też na 23cią, by opowiedział mi, jak było w Wietnamie. Nie przyszedł jednak.

3) Nie mam czasu na fantastykę, niestety. Chociaż niektórych (hmmm - większość) filozofów, myślicieli i wymyślicieli których wchłaniam spokojnie można by pod tą kategorię podciągnąć. Poza tym, jak już człowiek weźmie się porządnie za swoje studia, to nagle okazują się być całkiem absorbującymi. Szczególnie, jak zacznie wreszcie robić coś więcej, poza minimum do odfajkowania.

4) Obecna demokracja nie jest celem samym dla siebie. Leninowskie "kto kogo" jest nadal aktualne. Jest zawsze aktualne. Podobnie jak schmittański podział przyjaciel - wróg, podział, który przy rozmywaniu się polityki, sfery politycznej na poszczególne dziedziny ludzkiego życia, jest nawet bardziej ostry, gdyż nie dotyka już tylko sfer klasycznie uznanych za polityczne. Polityka jest wszędzie, gdzie występują relacje władzy. Sprowadzając sprawę do absurdu - nawet, jak Twoją dziewczynę boli głowa, to odmowa ta, Twoja zależność od jej decyzji, jest polityczna.
Dlatego, w przeciwieństwie do różnych demokratów dla samej demokracji, cieszy mnie odmowa władz UW odnośnie spotkania z wierchuszką Ruchu Narodowego. Dyskusja jest możliwa wtedy, gdy możliwe jest porozumienie. Kto by pomyślał, że kiedyś to, co jest w tym smętnym kraiku obecnie, wyda mi się naprawdę sympatyczne w porównaniu z tym, co może zostać wprowadzone przez skrajną prawicę. Ot, życie bywa nieprzewidywalne.

5) Papież abdykował. Decyzja spadła jak grom z jasnego nieba na wszystkich wiernych. A potem spadł też grom na Bazylikę św. Piotra. Zapewne bił w nią często i gęsto przy innych okazjach, a teraz po prostu się zgrało. Byłoby cudownie, gdyby kolejnym papieżem został czarnoskóry. 3/4 tzw. "narodowych katolików", zapatrzonych bezmyślnie w Europę łacińsko-germańską zapewne przejdzie wtedy na wiarę rodzimą, a pozostałe 1/4 na sedewakantyzm. Byłby to wspaniały sprawdzian, na ile katolicyzm w Polsce jest faktycznie katolicyzmem, a nie coraz bardziej pustą formą, zespołem kulturowych i historycznych uwarunkowań, zwykłą wydmuszką, maskującą strach przed nieznanym.