środa, 21 sierpnia 2013

"Nekromantik" 1 i 2, "Aftermath", "Nekro"

Chciałem sprawdzić, czy już o tych arcydziełach współczesnego romantyzmu pisałem, wklepałem "Nekromantik" i pozostałe tytuły we wszelkie blogowe wyszukiwarki (swoją drogą, moduł "Trzewia" chyba nie działa i lada moment wyleci) i nic nie pojawiło się.
Dziwna sprawa, byłem pewien że "Nekromantik" już się gdzieś tu przewinął. Hm, był chyba tylko na moim starym blogu, a tym nie.
Dobra, to po kolei. Hm, znów z kategorii "Kultura i sztuka i dewiacje: Ruchome Obrazki" zostały tylko "Dewiacje". Cóż, trudno.
"Nekromantiki" to dzieła niemieckiego reżysera Jörga Buttgereita, w tym momencie koniecznie polecić muszę także dwa inne jego filmy, "Schramm" i "Der Todesking". Widziałem też kilka innych wyreżyserowanych przez niego filmów, ale te przypadły mi do gustu najbardziej.
Bohaterem części pierwszej jest poczciwy i sympatyczny Robert. Pracuje on w agencji zajmującej się sprzątaniem ulic ze zwłok, np. po wypadkach. Jest to człowiek z pasją. Kawałki zwłok przynosi do domu - zarówno mięcho, jak i kości, które wykorzystuje np. jako ozdoby przy łóżku czy żyrandolu. Zainteresowania dzieli z nim jego dziewczyna. Gdy pewnego dnia przywozi do domu całego trupa, zwłoki w stanie postępującego rozkładu wyłowione z rzeki, jest wniebowzięta. Razem z butwiejącym trupem odbywają stosunek seksualny. Trup jest upgrade'owany kawałkiem drewnianej poręczy łóżka, która wetknięta w jego rozpadające się podbrzusze udaje penisa. W tle przygrywa romantyczna muzyka, rodem z jakiegoś subtelnego erotyka. Cała sekwencja trwa chwilę czasu, pokazane są takie perełki jak wyssanie oka trupa wprost z oczodołu pana nieżywego przez dziewczynę Roberta, która potem wypluwa gałkę oczną na jej miejsce.
Niestety, w związku głównego bohatera następuje kryzys, co kończy się tym, że jego dziewczyna porzuca go, wyprowadza się z mieszkania zabierając ze sobą zwłoki. W międzyczasie bohater wylatuje z roboty.
Nie ma co z sobą zrobić, więc ćpa leki i popija alkoholem, ma rozmaite wizje, dosyć surrealistyczne, jedzie do kina, próbuje korzystać z usług prostytutki (co kończy się dla niej śmiercią; ginie także cmentarny ogrodnik, który nakrył głównego bohatera przy trupie dziwki; scena z odciętą powyżej dolnej szczęki głową jest cudowna). Film kończy się tak, że główny bohater znajduje sens życia, osiąga spełnienie seksualne, ale ginie przy tym z własnej ręki. W języku angielskim jest fajne określenie na to, czego świadkiem jest widz na zakończenie filmu - "disturbing". "Disturbing" do sześcianu.
Rzecz jasna, jakość nie jest porywająca. Większość budżetu poszło chyba na charakteryzację zwłok, które wyglądają hmm wspaniale, tzn. robią dobre wrażenie, tzn. wyglądają bardzo naturalnie. O ile kot nie zginął, to królika chyba rzeczywiście pocięto. Największym plusem filmu jest duszna, pokręcona, nieco oniryczna atmosfera, fajnie przedstawione szalone wizje i sny głównego bohatera. Samo przedstawienie nekrofilii jako normalnego zachowania jest interesującym pomysłem. Genialny jest też soundtrack. Film można oglądać nie znając niemieckiego i bez angielskich napisów, bo dialogów jest co kot napłakał.
Dwójka (opatrzona podtytułem "Return of loving dead") zaczyna się na cmentarzu, gdzie spoczął Robert. Widzimy jak bohaterka filmu rozkopuje grób i zabiera zwłoki do siebie. Zostawia sobie najciekawsze części przegniłego Roberta (głowa, penis z jądrami), resztę wywozi na cmentarz z powrotem. Potem w sumie nic się nie dzieje - ot, poznaje faceta, sympatycznego gościa zajmującego się dubbingowaniem filmów porno. Chodzą ze sobą, sypiają ze sobą, ich związek ma swoje wzloty i upadki (gdy jej chłopak zaczyna zdawać sobie sprawę z niecodziennych preferencji seksualnych swojej dziewczyny). Na końcu zaś bohaterka pieprzy się częściowo ze swoim chłopakiem, częściowo z kawałkami Roberta. Ale nie, nie na takiej zasadzie jak myślicie. Sama scena wynagradza ciągnące się wcześniej niemiłosiernie dłużyzny. Najbardziej zabawna jest jednak scena na sam samiusieńki koniec filmu. Znając zakończenie dwójki, muszę przyznać, że w sumie to dobrze, że nie ma części trzeciej. Dwójka jest jednak gorsza moim zdaniem od jedynki. Mniej tu przygniatającego, duszącego klimatu, mniej szarości i brudu (paradoksalnie częściowo stało się tak przez większy budżet), oprócz mocnego początku i bardzo mocnej końcówki film jest zupełnie nijaki.
"Aftermath" (reż. Nacho Cerda, 1993) to trwający pół godzinki, pozbawiony dialogów shocker. Pokazuje jeden dzień z pracy pracownika kostnicy. Dzień jak co dzień, chciało by się powiedzieć. Film jest ładnie zrobiony, chociaż ciała wyglądają nieco plastikowo. Podejrzewam też, że nóż w ciele wygląda nieco inaczej. Ale i tak jest fajnie. Akurat można oglądnąć do obiadu czy śniadania, albo przed wyjściem na randkę.
"Nekro" (reż. Vince Roth, 2001) to najgorszy film w tym zestawieniu. Ohydny, 15-minutowy shocker, mający dziwaczne, mizoginistyczne przesłanie. Ot, główny bohater wciąga do domu nieprzytomną laskę. Rozebraną przywiązuje do krzesła w zamkniętym pomieszczeniu. Gdy wraca jej przytomność, wpada do pokoju, zabija ją i gwałci. Słychać przy tym kobiece pojękiwanie z rozkoszy (sic), głos z offu czyta coś. Na końcu filmu zza ściany wychodzi inna zalana krwią laska i zabija typa. WTF? W przypadku tego filmu brak budżetu raczej zaszkodził, niż pomógł. Syf.

Urodziny H.P.Lovecrafta

Co prawda były wczoraj, 123-cie a nie dzisiaj, ale co tam.
Cóż można powiedzieć o Samotniku z Providence. Chyba wszystko zostało już o nim powiedziane. Przypomnijmy więc oczywistą oczywistość - bez niego nie byłoby współczesnego horroru w tym miejscu, w którym gatunek znajduje się obecnie, ani fantasy w takiej formie, w jakiej sobie egzystuje. Panteon istot wymyślonych przez Lovecrafta mimo tego, że przeszedł praktycznie nie zauważony za życia autora, potem rozrósł się i zainspirował tysiące innych autorów (nie tylko pisarzy, lecz też muzyków, filmowców i wszelkich innych artystów grzebiących w popkulturze).
Twórczość Lovecrafta to w sumie wycieczka po fobiach autora. Mamy więc strach przed imigrantami nie-anglosaskimi (potem złagodzony znacznie, jednak zdarzało się Lovecraftowi pisać rzeczy wprost rasistowskie, cóż, takie były czasy), strach przed starością, starością plugawą, zdegenerowaną, odhumanizowaną, starością dotkniętą szaleństwem, strach przed wyrzutkami i outsiderami (przynajmniej w kilku opowiadaniach złe rzeczy zaczynają się rozwijać, gdy dotknięci nimi ludzie przestają chodzić do kościoła i uczestniczyć czynnie w życiu wspólnoty - Lovecraft przynależał do kultury purytańskiej, nawet jeśli nie manifestował żadnej religijności, to nasiąkł pewnymi schematami i stereotypami), wreszcie najbardziej oczywisty ze wszystkich strachów nawiedzających autora - strach przed Nieznanym. Strach przed tym, że nauka okaże się bezsilna w starciu z potwornościami spoza granicy poznania i zrozumienia ich przez człowieka. Poza tym autor fascynujący się nauką, techniką i rozwojem człowieka w gruncie rzeczy pozostał nieufny wobec wszystkich nowinek i nowości, pozostał dosyć konserwatywny i tęskniący za starymi czasami.
Twórczość Lovecrafta jest pesymistyczna (delikatnie mówiąc). Gdy głównemu bohaterowi, zazwyczaj młodemu naukowcowi/racjonaliście/scjentyście twardo stąpającemu po Ziemi rozpada się światopogląd w zetknięciu z prawdziwym światem mrocznych pradawnych bytów, bohater albo się zabija, albo popada w obłęd. A nawet jeśli nie, to poznana wiedza wypala na nim swoje piętno, ciążące na nim do końca życia. Nic już nie jest takie, jakie było wcześniej.
Z czasem zmieniła się optyka patrzenia na dzieła Lovecrafta. Na dalszy plan zeszły wątki okołopsychologiczne, które można było wczytać między wierszami, wszystkie ilustracje tezy o ograniczonym ludzkim poznaniu, wszystkie fobie prezentowane przez autora. Co pozostało? W gruncie rzeczy tylko sami Wielcy Przedwieczni czy inni Zewnętrzni Bogowie, no i złowrogi szum zimnego wiatru w koronach powykręcanych drzew rosnących gdzieś w Nowej Anglii, Maine czy Massachusetts.

W tym miejscu w sumie bez związku z powyższym polecam musical "Shoggoth on the roof".