piątek, 21 marca 2014

Odpryski XXXIII // Opowieści dziwnej treści 1

1) Czemu Odpryski zwą się Odpryski?
Zainspirowałem się Promieniowaniami Ernsta Jüngera. Tzn. samym tytułem. Odpryski wydały mi się bardziej namacalne. Nie rzutowanie na swoją egzystencję z różnych kierunków, nie promieniowania, lecz - rozprysnęła się struktura świata, fragmenty mozaiki lśnią w promieniach wiosennego słońca. Urywki, odpryski, fragmenty życia. Z życia.

2) Szkoda, że nie było w Krakowie obchodów Jarych Godów. Co prawda, posiłkując się zarówno Bestią vel Słoneczkiem (wczesnym) jak i Tybetańską Księgą Umarłych uważam bogów i demony za pochodzące gdzieś z niezmierzonych głębin człowieka, niż z zupełnego, oderwanego od niego zewnątrz, ale chociażby dla estetyki i poczucia więzi z otaczającą mnie rzeczywistością, z naturą i wszechświatem (to, co na górze, jest tym co na dole - tłum. własne i niedokładne) obchodziłbym pogańskie (to pojęcie nie ma dla mnie znaczenia pejoratywnego) święta.

3) Dryf 1.
Deprywacja sensoryczna. Ni to techniki medytacyjne, ni to relaksacyjne. Plus mnóstwo chałupnictwa. Rachunek za wodę pewnie przyjdzie duży.
Ale zadziałały - przynajmniej jako wstęp. Reszta to pewnie nastawienie i autosugestia. Jestem wrażliwy pod tym względem. Nie trzeba mi wiele, by się wczuć, dostroić. Ubieram się powoli, świat płynie wokół mnie. Patrzę na swoje dłonie. To ja? Nie, ja jestem zewnętrznym obserwatorem. Ciemno już, gwiazdy świecą na niebie. Z latarni ulicznych wysączają się rozciapane plamy pomarańczowego blasku. Wszystko jest jednocześnie bardzo jasne, wyostrzone, a  drugiej strony - rozmyte. Ogromny kontrast między światłem latarni, wirującymi kształtami neonów, a zapadającą coraz szybciej nocą.
Bez celu, wokół to tego, to innego budynku. Zadziwienie nad konturami drzew, nad przepływającymi wokół mnie strumieniami świata, nad pulsującym tętnem zmęczonego miasta. Nie przestaję się dziwić. Cienie schodzą ze ścian odrapanych budynków, tańczą wokół mnie. Zadzieram głowę do góry. Patrzę w gwiazdy. A one patrzą na mnie. Ktoś mnie szturcha idąc z przeciwka. Widzę jego zły wzrok, zamglone spojrzenie. Oglądam całą sytuację zza siebie, w zwolnionym tempie. Z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora. Zadziwiam się, dokąd tak się śpieszył. I po co. Ludzie szumią wokoło, idę pod prąd nurtu wylewającego się z zatłoczonego autobusu. Nie wyglądam chyba zbyt zdrowo, bo niektórzy obchodzą mnie szerokim łukiem, inni patrzą się dziwnie. Wpatrzony w niebo jak wchodzę na kogoś. Trudno.
Przejście dla pieszych. Jakiś koleś stoi i pali. Duszny, gryzący zapach. Przechodząc wcześniej koło jakiegoś bloku poczułem za to bardzo charakterystyczny zapach charakterystycznego dymu.
Wypuszcza dym w powietrze. Faluje w powietrzu, rozmywa się, przybiera niesamowite, nierzeczywiste kształty. Podświetla je blask neonu wiszącego po drugiej stronie ulicy. Kształty wirują. Stała zmiana, nic pewnego. Chaos. Dryf. Światło się zmienia, idę. Naprzód.
Kieruję swe kroki do dużego marketu. Zupełnie bezwiednie. Dziwię się wszystkiemu i wszystkim. Słyszę dalekie echa szemrzących ludzi. Słyszę ich, jakbym był pod wodą. Ciężko stawiam kroki. Ochroniarz w sklepie patrzy się na mnie dziwnym wzrokiem. A przecież nic nie brałem.
Wpuszczam w siebie kawałek świadomości. Macam odpowiedni przycisk na wysłużonej mp3-ce. Szmery, zgrzyty i ambientowe plamy dźwięku oraz jednostajny rytm wybijany w tle robią się głośniejsze.
Światło! tak głośne.
Nastrój mi przechodzi, ale powoli chodzę wśród sklepowych półek i uczę się świata. Dokąd ci wszyscy ludzie tak pędzą? Po co? W imieniu czego? Przecież to nieważne, to ułuda. Droga koleżanko nie znana mi z imienia, po co Ci woda mineralna kosztująca ponad dziesięć zeta za butelkę, skoro obok masz to samo za dwójkę? Kreacja marzeń. Promocja marzeń. Przecena marzeń. Po co się tak śpieszą? I dokąd zmierzają? Oddycham głęboko. Lekko kręci mi się w głowie.
Obsługa patrzy się na mnie. Chodzę po sklepie bez celu wystarczająco długo; nie mam koszyka i muszę sprawiać wrażenie zupełnie nieobecnego. Ale dowiedziałem się czegoś o sobie i o otaczającej mnie rzeczywistości. Stanąłem poza sobą. Wsłuchałem się w bijące serce wszechświata, wszechrzeczy, albo i chociażby swoje własne. Wyszedłem na krótką chwilę gdzieś, gdzie mnie jeszcze nie było. Wszystkie uwarunkowania gdzieś spłynęły. Czuję się spokojny, zrelaksowany. W równowadze.
Zatrzymuję się, rozglądam się wokoło, jakbym był w tym miejscu po raz pierwszy.
Przede mną na półce leżą batoniki. Czytam nazwę, przepełnia mnie radość. 
Batoniki nazywają się Magija.
Jakież to wymowne. Upewnia mnie to co do słuszności podjętej inicjatywy. Co do tego odcinka drogi.
Kupiłem jeden z tych batoników. Za słodkie. Poza tym, to nie była półka sklepowa, co raczej półka w lodówce. Zanim wyszedłem ze sklepu, zdążył się lekko rozpuścić.

4) Weekend bez bloga.

środa, 19 marca 2014

Sylwia Frołow "Dzierżyński. Miłość i rewolucja"

Znów będzie kontrowersyjnie. Nawet bardzo. Ech, nawet jak nie chcę pisać o polityce, to i tak piszę.

Do sięgnięcia po tę książkę przekonały mnie paniczne reakcje czytelników sytuujących się na  najpolskiejszej najkatolicksiejszej prawicy. Często przeglądam w internecie ich strony i portale, ilekroć nie zostawiają na czymś suchej nitki, zakładam, że to coś może być całkiem wartościowe.
Gdy więc przeczytałem tu i ówdzie, że katolickie Wydawnictwo Znak wydało niemalże hagiografię Żelaznego Feliksa, wiedziałem, że to będzie dobra rzecz.
I faktycznie była, ale pozostawiła niedosyt. Nie uprzedzajmy jednak faktów.
Przede wszystkim autorce należą się wielkie brawa za odwagę, że wzięła się za postać jednoznacznie w dyskursie uznaną za zbrodniarza i demona w ludzkiej skórze. Polskie uwarunkowania historyczne są takie a nie inne i w sumie nie ma się co dziwić (rzecz jasna jest to niewiarygodnie krzywdzące i czasem człowiekowi wszystkie witki opadają, jak musi tłumaczyć rzeczy oczywiste), że na przestrzeni lat całą lewicę jako taką utożsamiono z GUŁagami i mordem w Katyniu, a ze środowisk swego czasu bardzo postępowych pod wieloma względami (np. z Armii Krajowej czy powstańców Tadeusza Kościuszki) w powszechnej świadomości zrobiono jedną, wielką bandę klerykalnych reakcjonistów. Jak stwierdził bowiem ktoś z - bodajże, nie pamiętam, nie chce mi się szukać - Krytyki Politycznej w Polsce za prawicę uznano wszystko, co odpowiednio głośno i często pokrzykuje Bóg, Honor, Ojczyzna. Niezależnie od tego, jak dany przypadek pojmuje tego Boga, Honor i Ojczyznę. Uroczo się czyta pokraczne prawicowe recepcje takich postaci jak Edward Abramowski (anarchista i patriota zarazem) czy takich grup jak syndykaliści walczący w Powstaniu Warszawskim lub chociażby trockiści związani z pierwszą Solidarnością; wszystkie te próby dopasowania skomplikowanej i niejednoznacznej rzeczywistości do posiadanych przegródek i czarno-białej wizji świata - z oblężoną twierdzą - narodowo-katolicką Polską i hordami wszechpotężnego (ha, chciałbym) lewactwa dybiącego na wszystko, co Dobre, Piękne i Prawdziwe (no, to akurat jest prawdą, przynajmniej w moim przypadku). Przejaskrawiłem, ale tego typu myślenie dominuje, tego typu wzorce się powiela, co czasem ktoś zauważy i zawoła głosem wołającego na pustyni (np. tutaj).
Mamy więc zarysowany powyżej klimat intelektualny, a tu nagle Sylwia Frołow pisze biografię prawdziwego bolszewika, człowieka upapranego niewinną krwią po łokcie. I stara się przy tym zachować bezstronność, ba, ośmiela się nazwać piszących o Dzierżyńskim jeszcze w II RP Ossendowskiego i Jaxę-Ronikiera grafomanami i autorami politycznych paszkwili (obaj byli zdeklarowanymi antykomunistami, więc rzeczywisty obraz sowieckiej wierchuszki w tym i Dzierżyńskiego ich niezbyt interesował).
Aż dziw bierze, że nie znalazłem nigdzie insynuacji, jakoby autorka miałaby być rosyjską agentką.
Dobra, poużywałem sobie nieco, to teraz do rzeczy.
Autorka nie gloryfikuje rzecz jasna bohatera swojej książki. Stara się zbudować jego obraz przez rzucenie na niego światła z wielu różnych kierunków. Towarzyszymy małemu Felkowi w zabawach z siostrą w rodzinnym majątku (pochodził bowiem z polskiej rodziny szlacheckiej, za młodu był wierzącym katolikiem zaczytanym w patriotycznych, romantycznych i mesjanistycznych pisarzach), gdzie poznajemy go jako spokojne i w gruncie rzeczy dobrze ułożone dziecko. Widzimy, jak Feliks trafia do gimnazjum w Wilnie, jak zaczyna się jego przygoda z polityką (w nieformalnej organizacyjce bogoojczyźnianej Serce Jezusowe, stopniowo przechodzącej w kierunku marksizmu).
Widzimy jego pierwsze akcje polityczne, porzucenie religii po czym powrót do bardzo specyficznie pojętego chrześcijaństwa (uznał Chrystusa za wielkiego rewolucjonistę, Innego Boga oprócz Niego nie mam, pisał w jednym z listów).
Wbrew tytułowi miłości jest tu mało. W sumie głównie jeden rozdział dotyczy tylko i wyłącznie dziejów jego małżeństwa i nieszczęsnego trójkąta (czy nawet pentagramu lol) który się z tego zaczął w pewnym momencie tworzyć. Gustował głównie w Żydówkach. Był niezwykle uczuciowym człowiekiem, nieco rozdartym między służbą dla wyznawanych przez siebie idei a szczęściem osobistym z inną osobą. Ostatecznie ożenił się i dorobił się syna, bardzo ich kochał i bardzo mu na nich zależało, jednak pochłonięty najpierw przez agitację i organizację a potem przez - ekhm - sprawy zawodowe niewiele znajdywał dla nich czasu.
Więcej jest w Dzierżyńskim miłości do ludzkości. Miłości iście inkwizytorskiej (jakieś echa jego dawnej religijności?). Był to człowiek, który dla dobra połowy ludzkości wymordowałby tę drugą połowę, nie mając z tego na dodatek żadnych osobistych korzyści. I tak właśnie w późniejszych latach pracował w WCzKa. Bezinteresownie i skromnie. Nie interesowało go wspinanie się po kolejnych szczeblach państwowo-biurokratyczno-partyjnej drabiny. Był idealistą. To pojęcie dla marksisty jest jak obelga, ale nie potrafię go nazwać inaczej, używam tego słowa w popularnym, nienaukowym znaczeniu. Nie był też sadystą ani psychopatą.
Kilkakrotnie siedział w rozmaitych carskich więzieniach z których brawurowo uciekał. Nawet z zsyłek uciekał i wracał niezmordowanie do kraju. Gdy autorka opisuje te wydarzenia, jej książkę czyta się wtedy jak dzieło kryminalno-sensacyjne.
Autorka przytacza dyskusję Dzierżyńskiego z Edwardem Abramowskim, jednym z nestorów polskiego socjalizmu wolnościowego i patriotycznego. Fragmentarycznie o ich polemice pisał Wojciech Giełżyński w swojej książce Edward Abramowski - zwiastun Solidarności. Dzierżyński wykluczył możliwość wpływania jednostki na bieg dziejów. Ciekawa argumentacja jak na przyszłego twórcę WCzKa. Cóż, widział tylko prawidła historii.
Towarzyszymy Feliksowi w jego wojażach po Europie, widzimy jak rozwija się jego kariera.
Aż do wybuchu rewolucji. W sumie to nawet kilku, jednej za drugą.
I znów autorce należą się brawa. Wreszcie ktoś pokazał czerwony terror nie oderwany od ówczesnych realiów! Wreszcie ktoś zadał sobie trud, by opisać i przedstawić ogrom terroru białych (większy od czerwonego!) i zielonych, czyli powstań chłopskich i rozmaitych innych ruchawek, których w rzeczywistości permanentnej wojny każdego z każdym o wszystko były setki na terenie całego dawnego imperium rosyjskiego. Wreszcie ktoś nie przyjął z góry tezy, że biali byli tymi dobrymi, a czerwoni to złe antychrysty, więc ich mordowanie było czymś dobrym. Spirala śmierci zbierała ogromne żniwo. Takie były zresztą uwarunkowania historyczne i kulturowe w kulturze podporządkowania. Tego nie dało się przeprowadzić bezkrwawo. Rosja zmieniła się w płonący tygiel, gdzie ścierały się nie tylko przeciwne prądy ideologiczne, ale też prywatne interesy najróżniejszych watażków i samozwańczych przywódców.
Jeśli rewolucja chciała przetrwać, musiała przyjąć formę bardziej autorytarną. Tyle, że przyzwolenie padło na podatny grunt, a to, co miało być przejściowe, stało się permanentne.
Z czasem bolszewikom praktyka zupełnie rozeszła się z teorią, a jedno i drugie z rzeczywistością. Sam Dzierżyński, w pewnym momencie człowiek-orkiestra-renesansu-do-zadań-niemożliwych Lenina, skierowany do poprawy sytuacji na kolei, do zorganizowania opieki dla tysięcy zdziczałych i zdegenerowanych bezdomnych dzieci, do współorganizowania NEPu, czy gdzie tam jeszcze, utyskiwał na to, że ludzie stracili inicjatywę, że wszystko tonie w biurokratycznym marazmie, że partia jest pełna karierowiczów i ludzi niekompetentnych. A z drugiej strony ten przeciwnik terroru indywidualnego (nie wyraził zgody na przeprowadzenie zamachu na Piłsudskiego) rozwijał gargantuiczną strukturę WCzKa, przepoczwarzającą się w państwo w państwie; Dzierżyński musiał zdawać sobie sprawę, że jest katem i oprawcą, że nie jest w stanie kontrolować tysięcy swoich zbydlęciałych, psychopatycznych podwładnych. Zaakceptował metody działania, którymi się brzydził - podstęp i prowokację. Sam był orędownikiem - i słusznie - dogadywania się ze specjalistami carskimi, którzy często nie mieli określonych poglądów. Ciekawe jednak, jak się czuł, współpracując z dawnymi agentami Ochrany.
Jak już jesteśmy przy mordach i rozgrywkach politycznych - jakoś mi nie szkoda Romanowów. Z których śmiercią Dzierżyński nie miał nic wspólnego, bo akurat był niedysponowany i chwilowo Łubianką kierował kto inny.
Stosunek Dzierżyńskiego do Polski był niejednoznaczny. Na swój sposób był patriotą. Chciał dla swojego kraju jak najlepiej. Tyle, że chciał, żeby jego kraj się stał republiką rad. Marzył o oddolnej rewolucji. Niezbyt podobała mu się wojna w 1920 roku, chociaż wszedł w skład Polrewkomu. Bał się, że najazd radziecki zostanie odebrany jako agresja i skonsoliduje naród, wywoła hecę nacjonalistyczną. Żołnierzom Armii Czerwonej powiedziano, że przeciętny Polak nie jest ich wrogiem, wrogiem jest polski pan - ale nikt się tym specjalnie nie przejął.
Swoją drogą, sam Trocki był przeciwny tej wojnie. Został jednak przegłosowany, bo jeszcze w tamtym czasie wierchuszka sowiecka miała demokrację. Pomysł przeniesienia rewolucji na bagnetach wyszedł nie od niego, jak się powszechnie uważa, lecz od dawnego carskiego oficera Michaiła Tuchaczewskiego. Dzierżyński i Trocki, mimo tego, że byli w przeciwnych stronnictwach (Feliks popierał Stalina - jako gwaranta jedności partii -  przekonał się potem, że to nie był dobry pomysł), przynajmniej w moim odczuciu byli do siebie nieco podobni. Obaj szczerze wierzyli w komunizm, Trocki był typem intelektualisty, którego przerosła rzeczywistość, gdy jego oczekiwania się z ich realizacją rozminęły, zaś praktyk Dzierżyński, czerwony inkwizytor, też w końcu zdał sobie sprawę z tego, że ideały to jedno a wprowadzenie ich w życie to drugie. Jako oderwanego od rzeczywistości, nieco romantycznego utopistę wymagającego niemożliwego i chcącego odgórnymi decyzjami naprawić świat autorka przedstawiła też samego Lenina. W jej ujęciu wszyscy oni, z samym Dzierżyńskim na czele, to bohaterowie rodem z greckiej tragedii.
Takie podejście przypadło mi do gustu znacznie bardziej niż przyjmowane zazwyczaj jako pewnik ukazanie bolszewików jako nieludzkich bestii opitych ludzką krwią, jak Trocki z polskiego plakatu propagandowego. Ludobójstwo wyszło im niejako przypadkiem, stalinowska noc była zaś - przynajmniej jak dla mnie - odrębnym zjawiskiem. Zgadzam się z grubsza z analizą ZSRR przeprowadzoną przez Lwa Trockiego w jego Zdradzonej rewolucji, chociaż nie mam złudzeń że on sam politycznie będąc militarystą i zwolennikiem przemocy a prywatnie strasznym bucem, gdyby doszedł do władzy zamiast Stalina równie dobrze mógłby się stać kimś bardzo do niego podobnym. W końcu byt kształtuje świadomość a absolutna władza korumpuje absolutnie. Zwłaszcza w dopiero raczkującym Związku Radzieckim. Przewidział jednak postępującą degrengoladę partyjno-państwowej biurokracji w ramach zdeformowanego/zdegenerowanego państwa robotniczego, przewidział przemianę takich państw w państwa kapitalistyczne a nawet przewidział to, co polska prawica nazywa m.in. uwłaszczeniem nomenklatury. Skoro bowiem nagle prywatyzujemy środki produkcji, to kto potrafi nimi zarządzać? Ekipa z opozycji, zwłaszcza doły, bardziej pewne tego, że odwiedzą ich nieznani sprawcy, niż tego, że świat się zmieni, czy ci, którzy tymi środkami produkcji zarządzali na co dzień w ramach państwowo-partyjnej struktury biurokratycznej? No niestety ci drudzy. I nie ma w tym żadnego antypolskiego spisku, taki urok transformacji tego systemu.
Tracący wpływy w partii Trocki przez jakiś czas podlegał Dzierżyńskiemu. Feliks na tyle nie pasował do swojego politycznego otoczenia, że nie skopał leżącego, zupełnie od niego zależnego. Nie miał ambicji politycznych, był lojalnym urzędnikiem.
Czy Krwawy Feliks rzeczywiście był Krwawym Feliksem?
Ależ tak, i nikt tego nie neguje. Ale czy był potworem, bestią, wynaturzoną abominacją, świrem własnoręcznie mordującym i torturującym przypadkowych ludzi?
No niezbyt. Ba, autorka przytacza liczne przykłady, że wręcz przeciwnie - gdy Dzierżyński osobiście zajmował się jakąś sprawą, zdarzało się, że uwalniał przesłuchiwanego. Nie uciekał się do przemocy. Potrafił dyskutować nawet z przeciwnikami politycznymi. Jednego z nich, pewnego filozofa, nie tylko uwolnił, ale nawet kazał odwieźć należącym do CzeKa samochodem do domu (samochodu nie było akurat wolnego, więc użyto motocykla).
Gdy zajmował się czymś, na czym się nie znał, np. transportem kolejowym, zachowywał pokorę i uczył się od specjalistów w danej dziedzinie. Umiał słuchać innych i zmieniać zdanie pod wpływem ich argumentów. Ok, nie w każdej sprawie, ale jednak.
Jako szef WCzKa uwalniał także Polaków. W tym i księży katolickich.
Zresztą, z tym ZSRR nie było od samego początku tak ludobójczo jak się wydaje. Bolszewicy w początkowym okresie dokonali cudów organizacyjnych, także NEP dał sporo. Zacofana carska Rosja faktycznie zmieniła się w nowoczesne państwo. Zmniejszono analfabetyzm, polepszono opiekę medyczną, rozwinięto infrastrukturę wszelką. Nie licząc wczesnych klęsk głodu, problemów z aprowizacją i sporadycznych aczkolwiek masowych aktów kanibalizmu (wszystko też już po zniesieniu NEPu i przymusowej kolektywizacji, która musiała się skończyć bardzo efektowną katastrofą) generalnie podniósł się poziom życia ogółu mieszkańców (hasło socjalizm to władza rad i elektryfikacja nie było tylko pustym hasłem; z tą władzą rad w praktyce różnie bywało, ale chociaż elektryfikacja się jako-tako udała). Dokonały się pozytywne, postępowe zmiany w obyczajowości. Uwolniono szerokie masy od wpływu chrześcijaństwa (i zastąpiono to dosyć kuriozalnym kultem państwowym oraz kultem jednostki niedługo potem, co już nie było takie fajne).
Do czasów Stalina, zniesieniu NEPu i przymusowej kolektywizacji istniały na terenie ZSRR dwa autonomiczne okręgi polskie - jeden na kawałku Białoruskiej SRR, drugi gdzieś tam. Co prawda w czasach Stalina doszło do antypolskiego ludobójstwa (kto wie, czy gdyby Dzierżyński żył wystarczająco długo, sam nie padłby ofiarą czystki; ponieważ był martwy służył Stalinowi za symbol niezłomnego rycerza rewolucji; nie ruszono też jego rodziny, dopiero później przytrafiły się im pewne kłopoty, ale to długo by pisać, inna historia), ale zapowiadało się nawet nieźle.
Stalinizm nie wziął się jednak z powietrza. Daleki jestem od uznania wczesnego ZSRR za raj na ziemi. Bo dla sporej części mieszkańców stał się czymś zupełnie przeciwnym. Ale pewne pozytywy zauważyć trzeba. Bo mimo wszystko były. Być może i na poboczu oficjalnej ideologii lub wręcz pomimo niej - ale były.
Oprócz Trockiego o postępującym upadku ZSRR pisał np. Wilhelm Reich (w Psychologii mas wobec faszyzmu), formułując argumenty freudo-marksistowskie. W sumie można by podłubać przy około-faszyście Oswaldzie Spenglerze i jego koncept pseudomorfozy podciągnąć pod wyjaśnienie stalinizmu, w końcu mamy postmodernizm, więc co nam szkodzi. Mądrze też pisał Edward Abramowski w Etyce a rewolucji, tyle, że nie współgrało takie podejście z bytem kształtującym świadomość (bo i czasem dochodzi do - jakby to nazwać - sprzężenia zwrotnego, Marks miał pewne niedociągnięcia).
Co można zarzucić autorce, to przede wszystkim nieco rozemocjonowany momentami styl i za dużo "psychologizacji" bez pokrycia. Nie dotarła także do części źródeł, które pozostały niedostępne przez działanie czynników zewnętrznych, które zamknęły archiwa odpowiednie w Moskwie. Nie odpowiedziała też w sumie na kilkakrotnie zasugerowane w treści pytanie, jak to się stało, że polski szlachcic, katolik wychowany na romantykach i mesjanistach skończył jako bolszewik. Sięgnięcie po listy prywatne Dzierżyńskiego, jego korespondencję z siostrą i resztą rodziny było dobrym pomysłem i są to dobre źródła, ale niewystarczające. Jako - ekhm - rosjanosceptyk mimo wszystko zastanawiam się, na ile niektóre z publikacji uwzględnionych przez autorkę w przypisach (szkoda, że nie ma osobnej bibliografii) reprezentują punkt widzenia takich rozmaitych Jaxa-Ronikierów, tylko z drugiej strony. Niepokoją mnie też niektóre linki w tych przypisach. Ufam jednak, że autorka potrafiła oddzielić merytoryczne ziarno od plew.
Tak czy siak, poza zauważeniem, że Dzierżyński nie był potworem tylko fanatykiem wręcz quasi-religijnym, autorka nie dokonała jakiś innych przełomowych spostrzeżeń.
Współczesna recepcja Dzierżyńskiego w Rosji jest koszmarnie wykoślawiona, Rosja traktuje historię ZSRR jako swojego własnego imperium (którym ZSRR się zresztą stał bardzo szybko), jednak uznanie Dzierżyńskiego za rosyjskiego patriotę i imperialistę to koszmarne nadużycie, tak samo jak wieszanie jego portretów w posterunkach KGB.
Przecież, co by nie mówić o Feliksie, on by ich wszystkich wysłał pod mur.
Ale cóż, oto Rosja. Kraj borykający się z własną historią, rozpaczliwie szukający tożsamości. Jeszcze bardziej rozpaczliwie niż Polska, jeszcze bardziej zakompleksiony pod tym względem.
Sama książka jest bardzo ładnie, schludnie wydana. Autorka zebrała mnóstwo zdjęć, w odpowiednich miejscach dobrze ilustrujących tekst.

Podsumowując to wszystko - dobrze, że taka książka się ukazała. Mam uczucie niedosytu, tyle, że cholera jedna wie, jak można by to było inaczej napisać, by nie popadać w koleiny ideologiczne pro lub anty. Chociaż autorka też w takie wpadła, najbardziej sympatyzując z Kiereńskim.
Ot, klątwa historii współczesnej. Wobec rewolucji komunistycznej nie sposób pozostać tylko biernym obserwatorem, nawet po upływie prawie wieku. Szczególnie mieszkając w Polsce.

Przynajmniej z jednym poglądem Feliksa nie sposób się nie zgodzić - Tutaj przecież też jest kraj rodzinny, polski, lecz życie tu tak się wlecze i różni od naszego, ludzie tu tylko w knajpach siedzą całymi dniami, że często chce się porzucić ten cały Kraków z jego zabytkami historycznymi, knajpami, plotkami i ploteczkami - pisał Feliks w liście do siostry Aldony w 1903 roku. Niewiele się od tamtych czasów zmieniło.

poniedziałek, 17 marca 2014

"Tchnienie grozy"

Antologia wydana w 1974 przez Wydawnictwo Poznańskie.
Książkę wygrzebałem w pudle z literaturą i wyrobami literaturopodobnymi za 5zł u gościa sprzedającego używane książki w bramie jednej z kamienic na krakowskim rynku.
Opowiadania pozbierał i napisał przemowę Wojciech Żukrowski. Z tejże przedmowy czytelnik może się dowiedzieć, że pomysłodawca antologii lubił przesiadywać w gronie znajomych, gdzie czytano i opowiadano opowieści z dreszczykiem. Na tyle mocno, że postanowił podzielić się pasją z szerszym gronem odbiorców.
Zastanawia mnie, czemu tylko przy jednym z opowiadań uwzględniono copyright. Reszta tekstów jest spiracona? Nie podano też, skąd właściwie zamieszczone teksty wzięto. Jedyny copyright mówi, że objęty prawami autorskimi tekst jest z 1948 roku. W przedmowie zaś pomysłodawca wspomina o czytadłach do pociągu i literaturze groszowej. Mamy więc w Tchnieniu grozy zbiór klasycznego weird (zdecydowanie bardziej w rozumieniu Cosia niż Agharty), proto-horrorów, retro-s-f, opowiastek awanturniczych; te wzbudzające uśmiech ramoty o słynnych naukowcach, dzielnych myśliwych, dumnych dżentelmenach i cierpiących na bóle głowy jaśnie paniach, przesiadujących bezczynnie całe dnie w wielkich posiadłościach.
Nie widzę sensu w omawianiu pokrótce każdego z opowiadań, wymienię tylko autorów - Cynthia Asquith, Algernon Blackwood, Richard Connell, Roald Dahl, Edmond Hamilton, Shirley Jackson, John Metcalfe, Hector Hugh Munro (Saki), Barry Pain, Dorothy Leigh Sayers, Louis Clyde Stoumen. Razem dwanaście opowiadań (Cynthia ma dwa), raczej krótkich (212 stron).
Painem inspirował się Lovecraft, Blackwood to klasyk przez duże K, Stoumen był głównie filmowcem, Sayers pisała kryminały w czasie tzw. Złotego Wieku gatunku, Saki tworzył m.in. groteski i polityczne parodie (inspirował się m.in. Oscarem Wilde czy Lewisem Carrollem; sam inspirował m.in. Alana Alexandra Milne, twórcę Kubusia Puchatka), był postacią bardzo znaną w swoim czasie, panią Jackson inspirowali się King, Matheson i Gaiman, Hamilton to również znana postać, tworzył głównie komiksy, Dahla historia zapamiętała głównie jako autora utworów dla dzieci; Lady Cynthia Mary Evelyn Asquith, John Metcalfe i Richard Connell są znacznie mniej znani od wyżej wymienionych, swego czasu mięli jednak pięć minut literackiej sławy.
Opowiadania są rozmaite - dobrze ilustrują trendy panujące w pierwszej połowie XX wieku, kiedy wszystkie te teksty powstały. Są więc dyskretne ostrzeżenia przed rozwojem technologii (szaleni naukowcy), echa wcześniejszych przygodowych historii o rozmaitych awanturnikach (pojawia się obecnie już nieźle zgrany a wtedy świeży motyw z wysublimowanym i znudzonym życiem myśliwym polującym na ludzi na prywatnej wyspie), rozmaite opowieści niesamowite i z dreszczykiem, wszystkie zdradzające rzecz jasna wpływ Poe'go i innych klasycznych klasyków, historie o nauce nie radzącej sobie z Nieznanym lub o Nieznanym radzącym sobie z nauką, wariacje, mutacje i pogrobowcy opowieści gotyckich, itd., itp., etc.
Ostatnie opowiadanie - Płowy pies Stoumena - przypadło mi do gustu najbardziej - traktuje o traumie po wypadku samochodowym. Główny bohater był przekonany, że przejechał psa - tymczasem niedługo potem został zaaresztowany za zabójstwo słynnej aktorki. Czy oszukał go własny mózg, gdy uzmysłowił sobie, że przejechał człowieka?
Fanom gatunku książka ta przyniosłaby mnóstwo radości, wszyscy pozostali mogą sobie odpuścić. Chyba, że dostaniecie to gdzieś za grosze, tak do 5zł, to wtedy możecie się skusić.

piątek, 14 marca 2014

Guy N. Smith "Fobia"

Po rzeczach bardziej współczesnych i nieco bardziej ambitnych, trzeba przywrócić równowagę i przeczytać coś bardziej pulpowego. A co może być lepszym pulpetem od kolejnego klasyka z Phantom Press?
Historii o nawiedzonych domach były tysiące, jeśli nie miliony. Sam Smith popełnił ich trochę, w tym omawianą już przeze mnie książkę o - na pierwszy rzut oka - dość kuriozalnym tytule Szatański pierwiosnek. Czym się spośród nich wszystkich wyróżnia ta?
Szczerze mówiąc, niczym. Chyba, że za pewne odświeżenie konwencji uznamy złowrogie i nieprzyjazne bohaterom Nieznane kroczące w ślad za nimi także poza samym domem.
Młode małżeństwo, trójka dzieci. On pracuje w banku, ona nie pracuje. Najstarsze dzieciaki chodzą do szkoły. On jest erotomanem i bawidamkiem, którego żona niezbyt rozumie. Bo jest dużo spokojniejsza. Nawet robi sobie wyrzuty, że dała mu tylko dlatego, żeby nie poszedł do innej. Za którymś razem wpadli, i stąd ich małżeństwo. Nie ma się co dziwić, że pruderyjni rodzice panny młodej nie zaakceptowali do końca zięcia - i w teraźniejszości świata przedstawionego nadal nie akceptują.
Dom wywołuje u swoich mieszkańców tytułowe fobie. Owszem, charakterystyczne dla konwencji poczucie, że jest się obserwowanym również występuje, sam dom sprawia na pierwszy rzut oka bardzo przygnębiające wrażenie, ale przede wszystkim nasilają się fobie bez związku z domem - agorafobia, strach przed myszami i szczurami, strach przed pożarem, przed utonięciem, przed utratą dzieci w wypadku samochodowym, itd. Strach przychodzi do mieszkańców domu pod numerem trzynastym także w snach i nagłych napadach paraliżującego, irracjonalnego lęku, paniki.
Małżeństwo głównych bohaterów rozsypuje się prawie, gdy mąż znajduje sobie kochankę, która niejako wymusza na nim podjecie pewnych decyzji.
Które potem weryfikuje zły los, kierowany zapewne przez jeszcze gorszą od niego złą wolę kryjącą się w ciemnych zakamarkach starego domu.
Zła wola, która czasem przyjmuje postać prześladującego bohaterów zabiedzonego staruszka (ginącego wielokrotnie w ich otoczeniu w przypadkowych sytuacjach), spełnia złe sny i uwypukla z ludzi co najgorsze.
Sama historia jest jednak bardziej tragiczna niż straszna, jak już zostaje objawiona czytelnikowi tajemnica, co się właściwie dzieje i dlaczego. Zakończenie jest dość pesymistyczne.
Jak na Smitha przystało, mamy masturbującą się nimfomankę leżącą w wielkim łożu, mamy starszego i dystyngowanego fajczarza, mamy plejadę postaci zarysowanych pobieżnie i efektownie zabitych. Jeden z bohaterów nazywa się Matheson - ciekawe, że akurat taką postać autor ochrzcił tym nazwiskiem (jako pseudonimem). Bo Matheson to również słynny, zmarły rok temu autor horrorów, m.in. kilkukrotnie ekranizowanego Jestem legendą. Można to uznać za mały smithowski tribute dla Amerykanina.
I jak to bywa w przypadku Phantom Pressu, tłumacz czasem bardzo ale to bardzo się starał, by momentami wręcz nieczytelnym i gramatycznie pokracznym tłumaczeniem popsuć gęsty klimat zagrożenia czającego się w każdym zakamarku całkiem nieźle wykreowany przez autora.
Sympatyczna książka, ale nic wielkiego. Czytadło jakich wiele. Jak na moje subiektywne odczucia, to zarówno wspomniany wyżej Pierwiosnek jak i Odraza były lepsze.

środa, 12 marca 2014

Jacek Piekara "Przenajświętsza Rzeczpospolita" (wyd. II)

Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że jeśli łatwo obrazić Twoje uczucia religijne i/lub patriotyczne, to nie musisz tego wcale czytać. W internecie znajdziesz dziesiątki stron utwierdzających Cię w Twojej jedynej najprawdziwszej prawdzie, więc w zamian zaglądnij gdzieś tam i ciesz się życiem.

Jak zazwyczaj, zacznę od morza dygresji.
Dawno, dawno temu, w pięknych i dzikich latach '90, latach niepowtarzalnych, latach beztroskiego dzieciństwa i młodości, która zaczęła się za późno i skończyła za wcześnie, była sobie pewna gra komputerowa. Polska gra komputerowa. Nosiła tytuł Operacja: Glemp. Nawet uwzględniając rok wydania ('96) stała na żenującym poziomie technicznym. Dziś można ją legalnie ściągnąć za darmo (zresztą chyba od początku tak można było), np. stąd. Jeśli nie chciałaby się uruchomić na współczesnym sprzęcie komputerowym, to a nóż pójdzie na DOSboxie.
Świat przedstawiony gry to alternatywna rzeczywistość naszego ojczystego kraju, w której tym nieszczęsnym grajdołkiem rządzi kler przy wsparciu skrajnej prawicy. Fabuła była równie kuriozalna jak zrobiona w czymś na kształt painta grafika, gra broniła się jednak czymś innym. Wzbudziła również nielichy skandal swego czasu.
Jak już zdążyliście zauważyć, była to satyra na polskie polityczne piekiełko, zwłaszcza na prawą stronę spektrum, i nieco prawą, jak i bardzo mocno prawą. Kinga Dunin stwierdziła kiedyś, że w Polsce jest tylko prawica i nie-prawica, lewicy jako takiej nie ma, idąc tym tokiem rozumowania wyraźnie widać, że dyskurs jest przechylony od wielu lat na prawo, nawet postępuje. Rzecz jasna, zależy to od przyjętych definicji. Jednak jeśli ktoś uważa, że żyjemy w "socjalizmie" bo trzeba płacić podatki, bo istnieje państwowy pion administracyjno-biurokratyczny i nie sprywatyzowano jeszcze powietrza, to mogę takiemu komuś co najwyżej kazać spieprzać do Somalii, tam gdzie jego miejsce. Ekhm. Od czasu Smoleńska prawica dziczeje jeszcze bardziej, wyłażą też spod niedomkniętej klapy śmietnika historii różne badziewia znacznie bardziej radykalne. Nawet państwo jako takie, gnębione kryzysem tożsamości polegającym na deprecjonowaniu wszystkiego, co związanego z PRLem, wyciąga z niebytu i ustawia na piedestałach jakiś leśnych watażków i pospolitych bandytów, hołubi ich wszystkich tylko za "antykomunizm", często tak heroiczny i bohaterski jak zastrzelenie przypadkowego rolnika, który miał czelność skorzystać z antypolskiej i wrogiej "Cywilizacji Łacińskiej" reformy rolnej i zajął kawałek pola należącego przed wojną do jakiegoś herbowego, bogoojczyźnianego darmozjada czy jak wybicie ku chwale Ojczyzny wraz z kobietami i dziećmi wioski zamieszkałej przez element obcy rasowo, autorytatywnie uznany za sprzyjający wrogom katolickiego państwa narodu polskowatego.
Dlatego mimo tego, że Przenajświętsza Rzeczpospolita pierwotnie ukazała się w czasach rządów PiSu (jeden z publicystów - bodajże - Gazety Polskiej nazwał wtedy Piekarę mianem nowego Urbana), niestety nie zdezaktualizowała się. Pewne demony nadal krążą nad Prywiślańskim Krajem, jest ich nawet więcej niż wtedy.
Mniej-więcej do połowy Przenajświętsza wydawała mi się taką Operacją: Glemp, tyle że na sterydach. Stalinowski panoptykon wysiada w porównaniu z wizją Piekary. Środowisko naturalne jest w stanie gorszym niż złym, ludność stłoczona w gigantycznych slumsach i blokowiskach nie ma dostępu do bieżącej wody, Śląsk jest jednym wielkim obozem koncentracyjnym, gdzie zsyła się wrogów reżimu, przed wyrzuceniem Polski z UE Niemcy wzięli Pomorze i Wielkopolskę, itd.
Na całym świecie jako takim też jest ciekawie - we Francji wprowadzono szariat, Rosji nie ma (jest kilkanaście państewek walczących z wszystkimi o wszystko), USA też nie ma (za to Republika Teksasu jest silnym graczem na arenie międzynarodowej), Litwa została inkorporowana do Polski, w Rzeczpospolitej jest sieć tajnych laboratoriów międzynarodowych koncernów farmaceutycznych, gdzie eksperymentuje się na porwanych wprost z ulicy ludziach, Izrael został zmieciony z powierzchni ziemi przez państwa islamskie, panują epidemie nieuleczalnych chorób, także wenerycznych, na dodatek kończą się światowe zasoby ropy, itd., itp., etc...
Podobnie jak w schyłkowym okresie rozprężenia reżimu biurokracji post-stalinowskiej, w Polsce Piekary mało kto wierzy w cokolwiek poza własnym stołkiem. Sam prymas, jedna z głównych osób w państwie, któremu podlegają służby specjalne, jest ateistą i kurwiarzem, na dodatek miał ciekawy epizod z dwunastolatkiem. Kurwiarzami i ateistami jest większość bohaterów pojawiających się na kartach tej książki. Wszyscy mówią A, a wierzą w B i przymykają oczy na C - jak proboszcz dyskretnie  kontrolujący podziemie aborcyjne, policja i urzędnicy przyzwalający na formalnie zakazane bimbrownictwo. Łapówkarstwo jest powszechne - awansowało wręcz do roli narodowej tradycji. Podobnie jak nepotyzm. Kwitnie donosicielstwo, wzajemne podsrywanie w drodze na stołek. Wyciągnięci z tłumu parweniusze nie wiedzą, jak zachować się na salonach, które nagle się przed nimi otwierają. Na szczytach władzy przetrwają tylko najsilniejsi, najbardziej cyniczni, wyrachowani, pozbawieni skrupułów, najwięksi hipokryci. Jeśli jeden z bohaterów faktycznie wierzy, to przekonuje się wkrótce, że nie warto.
Wszystko tonie w potokach alkoholu, narkotyków i spermy. I to nie ważne, czy w prywatnych gabinetach, mieszkaniach czy zamkniętej dla ogółu ludności rządowej strefie w Warszawie.
Wynieśmy wizję zdychającego PRL rodem z książek Łysiaka, Ziemkiewicza czy Wolskiego, dodajmy jakieś skrzywienie Piekary na punkcie seksualności (tylko kilka żeńskich postaci pojawiających się na łamach książki spełnia inną funkcję niż - nazwijmy to - rozrywkową; momentami było to aż niesmaczne, ale w sumie czego się spodziewać po autorze książki pt. Świat jest pełen chętnych suk), umieśćmy to wszystko w zarysowanych powyżej realiach, i wyjdzie nam z tego Przenajświętsza Rzeczpospolita.
Ostrze satyry autor wymierza nie tylko w prawicę, lecz poniekąd też w cały system polityczny w Polsce. Autor nie ukrywa tego zresztą, dał temu wyraz w przedmowie. Co prawda, nie do tego akurat wydania, które czytałem, ale w dobie internetu nie miałem problemu z dotarciem do niej.
Licencjonowana, konstruktywna opozycja, koła inteligentów bardzo mi coś przypominały, podobnie jak pewien młodzieniec jąkający się. Także polityk obozu rządzącego, poseł Lepki, współpracujący z tą opozycją, kreujący się na reformatora, chcący stworzyć jeden silny, konkretny ośrodek władzy bardzo mi przypominał pewnego znanego i wpływowego polityka SLD. Senator Kardupell zaś, wbrew intencjom autora, kojarzył mi się z kurduplem z jednej współczesnej niszowej organizacyjki, wąsatym byłym posłem. Obie te postacie mają wspólne hobby - dużo młodsze od siebie kobiety. Nie wiem, czy pan były poseł lubi trzynastki, tak jak postać Piekary, ale kto go tam wie. W każdym razie źle mu ze ślepiów patrzy.
Jak wspomniałem gdzieś wyżej, mniej-więcej od połowy książki, zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Abstrahując od stopnia przerysowania postaci (zresztą, jak autor je nazwał - senator Kardupell, poseł Lepki, biskup Asterix [bo jego matka lubiła komiksy] Bellagrande, tajemniczy pan Światłoniesień, poeta Atlas Symbol i pisarz Konrad Piotr, kardynał Anastazy Pastuch, prezydent nazywający się nieco jak postać z Disney'a, urzędnik Amalryk Dymała, żydowski biznesmen i gej Atanazy Szwarcglut) [przerysowania przywodzącego mi na myśl nieco Xavrasa Wyżryna Dukaja, gdzie był m.in. radziecki generał o ciekawym nazwisku], autor dokładnie ukazał ich egzystencję w nieludzkim, rozsypującym się systemie, wiarygodnie przedstawił ich rozterki, trudne życiowe wybory, sposoby myślenia i postrzegania siebie i innych w świecie. Te dziwne rzeczy o których wspomniałem, to zupełne odrealnienie, pojawiające się w pewnym momencie i trwające nieustannie do samego końca. Biskup-ateista widzi trzy wiedźmy, które przepowiadają mu, że będzie papieżem, kanałami ściekowymi rozpościerającymi się pod powierzchnią całego kraju można dotrzeć ze Śląska do Suwałk, w - zdawałoby się - zwykłym urzędniku państwowym średniego szczebla siedzi coś bardzo niezwykłego, co w pewnym momencie efektywnie wychodzi (uważny czytelnik z czymś sobie to skojarzy), przejęciem kontroli nad zabiedzonym, wyniszczonym i zdeprawowanym krajem interesuje się sam Szatan, itd. Losy głównych bohaterów gmatwają się wręcz absurdalnie, łączą się ze sobą na cudowne, niesamowite sposoby. W pewnym momencie cała rzeczywistość przedstawiona w książce, główna intryga osnuta wokół odkrycia w Suwałkach złóż ropy naftowej schodzi na dalszy plan, zastąpiona przez pakiet zbiegów okoliczności pożerających kolejne postacie, biernie płynące z nurtem wydarzeń i tracące zupełnie kontrolę nad tym, co się właściwie dzieje.
Najbardziej zabawne jest w sumie to, że sam autor jest prawicowy. Mógłby sobie podarować rusofobię, islamofobię, seksizm zahaczający momentami o mizoginię, ni z gruchy ni z pietruchy wprowadzoną gloryfikację polskiego romantyzmu, uproszczenia łączące Marksa ze Stalinem, tezę o wciąż istniejącym (tylko przepoczwarzonym) "komunizmie" czy tęsknotę za sacrum i transcendencją, która przewija się przez całą książkę (mimo wyszydzenia katolicyzmu) i rozkwita w pełni na samo nieco infantylne zakończenie.
Przekaz jest niejednoznaczny. Sam autor stwierdził, że jest to książka o nadziei. Nie odczytałem jej w taki sposób. Jeśli jest tu jakaś nadzieja, to bardzo głęboko ukryta - co prawda systemu praktycznie nie da się zmienić w jego ogólnych zasadach, ale można przynajmniej spróbować być sobą w jego ramach, spróbować żyć w zgodzie z własnym sumieniem, tyle, że cena za to jest kolosalna.
Ci, którzy marzą o prawdziwej zmianie, zostali przez autora umiejscowieni w kanałach ściekowych i obdarowani myśleniem magicznym oraz odrealnioną estetyką niemalże realizmu magicznego. Cóż.
Przeglądając recenzje Przenajświętszej, wiszące tu i ówdzie w internecie, rzuciło mi się w oczy narzekanie na dosadność, na ilość seksu i przemocy, na przesiąknięty wulgaryzmami język. Cóż, akurat wszystko to świetnie do siebie pasuje w takiej konwencji. Może nie mam już poczucia estetyki jako takiego, ale mnie to jakoś specjalnie nie ruszyło. Czytałem i oglądałem rzeczy znacznie bardziej wulgarne, o znacznie większym natężeniu seksu i przemocy (i znacznie ciekawiej przedstawiające jedno i drugie). Ale ok, rozumiem, faktycznie, jak na Fabrykę Słów to autor zaszalał, dla ich czytelników może i faktycznie zetknięcie się z Przenajświętszą mogło być nieco szokujące. Dla mnie nie jest.
Podsumowując - książka jest nierówna. Z jednej strony to faktycznie niezłe ostrzeżenie przed spływaniem dyskursu hegemonicznego na prawo. Zjechanie upolitycznionego, instytucjonalnego katolicyzmu z góry na dół wyszło autorowi świetnie. W pewnym stopniu jest to też adekwatna krytyka naszego systemu politycznego jako takiego i w miarę trafna diagnoza panujących w nim relacji i toczących go patologii (kumoterstwo, nepotyzm, łapówkarstwo, wszelkiego rodzaju i maści kolesiostwo sięgające od ministerstw po urzędy gminy). Wszystkie wątki przywodzące na myśl Kafkę czy opierające się wręcz na logice snu wyszły autorowi dobrze i sprawnie. Nie wszystko czytelnik wie, części rzeczy musi się domyśleć, podobnie jak bohaterowie Piekary wrzuceni w przerastające ich intrygi polityczne. Z drugiej strony, w pewnych aspektach autor zdecydowanie przesadza, powielając uproszczenia wyniesione z własnych poglądów. Żeby nie było, ma do nich rzecz jasna prawo, tak samo ma prawo do ich manifestowania, ja jednak uważam, że narracja w jakiej obrębie porusza się autor jest niepełna, nieadekwatna i oparta na resentymentach.
Książkę doceni przede wszystkim ten czytelnik, który będzie w stanie wyłapać wszystkie nawiązania do świata polityki (lub który na bazie wizji autora stworzy sobie na poczekaniu własne). Oraz taki, którego nie zniesmaczy konwencja. Prawicowcom marzącym o polskim Wilnie, zapatrzonym na zachód i uważającym Rosjan za podludzi, a także wzdrygającym się na samą myśl o Europie zagrożonej przez islam książka spodoba się bardziej niż osobom nie podzielającym takich nadziei i obaw.

niedziela, 9 marca 2014

Odpryski XXXII

1) No, to dodałem w końcu listę blogów odwiedzanych przeze mnie. Jest gdzieś w słupku po prawej stronie, pod kategoriami i spisem postów. Niektórzy z autorów może i się zdziwią, że trafili na nią, bo rzadko komentuję, raptem w kilku miejscach.
Zastanawiam się, czy przeszukując horrendalne ilości zakładek w dwóch przeglądarkach uwzględniłem wszystkich, do których zaglądam częściej niż 2-3 na rok; jeśli nie, to listę będę sukcesywnie rozbudowywał. Pozdrawiam serdecznie wszystkich, którzy się na niej znaleźli.

Brian Aldiss "Cieplarnia"

~~~~~~ Recenzja w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując Nieznane ~~~~~~

* małe spoilery *

Do Cieplarni mam ogromny sentyment.
Po raz pierwszy przeczytałem tę ponadczasową książkę Aldissa niedługo po tym, jak zapoznałem się z twórczością Tolkiena i Howarda.
Nie muszę chyba pisać, że dla dzieciaka kończącego szkołę podstawową zetknięcie się z Aldissem zaraz po klasyce epic (czy tam heroic - zawsze się gubiłem w tych wszystkich etykietkach) fantasy i sword & sorcery było jak objawienie. Aldiss otworzył przede mną świat wyobraźni, z jakiego istnienia nawet nie zdawałem sobie sprawy. To tak w ogóle da się pisać? To coś takiego w ogóle dało się wymyślić? - zadawałem sobie takie i inne pytania, pożerając treść. O Peruniku, jak to było dawno.
Kiedyś już na tym blogu o Cieplarni wspomniałem - o, gdzieś tutaj. Bardzo krótko. Miałem wtedy trochę inną wizję tego, co chcę robić z tym blogiem.
Lata sobie płynęły przez moje życie, a do Cieplarni wracałem co jakiś czas. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało - czułem się tam jak w domu. Wspominając ostatnio całą gamę emocji, jakie lektura we mnie wzbudziła, wszystkich przemyśleń, do jakich mnie pobudziła, doszedłem do wniosku, że dużo wody w Wiśle upłynęło, odkąd ukończyłem lekturę ostatnim razem. Za dużo.
Wygrzebałem więc Cieplarnię i przeczytałem ją. Było to moje piąte lub szóste spotkanie z tę książką.
Nie zestarzała się. Wiadomo, czytając coś, co się zna, nie ma to już takiego uroku jak na samym początku, ale nadal czytało mi się to świetnie. Wraz z każdym kolejnym przeczytaniem odnajduje tam coś nowego, zwracam uwagę na coś innego. Ta książka rozwija się wraz ze mną, aż chciałoby się powiedzieć, wraz z rozwojem mojego postrzegania świata dostrzegam więcej szczegółów świata przedstawionego u Aldissa.
Autor wykreował absolutnie niesamowitą wizję świata. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć książki o tak niepowtarzalnym worldbuildingu, jakie czytałem kiedykolwiek. Pewnie jeszcze niejedno takie odkrycie przede mną. Ale to swoją drogą. Na razie cieszę się tym, co już miałem szczęście poznać.
Bardzo daleka przyszłość. Ewolucja fauny i flory postępowała w całym wszechświecie, aż po osiągnięciu pewnego momentu szczytowego zaczęła zwijać się z powrotem do Jednego, jakiejś jedności całego życia jako takiego. W skali wszechświata.
Do tego momentu jeszcze nieco brakuje, ale świat przedstawiony jest w połowie drogi ku temu. Ziemia już dawno przestała się obracać wokół Słońca. Po kosmosie, na czymś w rodzaju pajęczyny, przemieszczają się gargantuiczne istoty. Ciała niebieskie również są połączone taką pajęczyną (oczywiście nie dotyczy to gwiazd, itp.). Kula ziemska podzielona została na dwie części - jedną stale nasłonecznioną i drugą, skrytą w wiecznym mroku.
Wszechświatem rządzą rośliny. Rośliny przypominające zwierzęta, czy nawet upodabniające się do ludzi. Organizmy inteligentne i świetnie przystosowane do nowych warunków życia. Wyobraźcie sobie drzewa potrafiące wyciągać z podłoża określone substancje i tworzyć z nich broń (np. granaty) do walki z innymi drzewami, zwierzętami, roślino-zwierzętami lub nielicznymi i marginalnymi ludźmi. Są też rośliny latające, pływające, itd. Flora zajęła wszystkie nisze ekologiczne.
Wyobraźcie sobie drzewo porastające cały kontynent. W omawianym dziele Aldissa nie tylko kosmiczne pająki są tak wielkie, że trudne do wyobrażenia. Sam tytuł książki odnosi się do tego, że przez zatrzymanie ruchu obrotowego i obiegowego Ziemi, jej stale nasłoneczniona strona stała się jedną, wielką puszczą tropikalną na sterydach.
Skarłowaciałe i zielonoskóre niedobitki ludzki, podzielone na zwalczające się plemiona i podgatunki (tajemnica przemiany człowieka wyjaśnia się pod koniec) to gatunek wymierający i poddany ciągłej dewolucji. Dawni władcy Ziemi, korona stworzenia, przemykają po gigantycznym drzewie, złowrogich dżunglach, stale zagrożeni przez nieokiełznaną naturę. Są śmietnikiem historii, pozostałościami po dumnym królestwie ssaków, które kiedyś w pewnym momencie diabli wzięli. Pozostałe królestwa świata fauny też zresztą implodowały pochłonięte przez przejmującą ich cechy florą. Ludzie zmagają się ze światem roślin, uzbrojonym w całe arsenały kłów, pazurów, macek i znającym wiele innych efektownych sposobów zabijania w stale toczącej się walce o przetrwanie.
Jak się jednak okazuje, niedobitki ludzi to nie jedyne nie-roślinne inteligentne istoty, jakie jeszcze egzystują na świecie. Z jednymi z nich - mającymi zdolności telepatyczne pasożytami - związana jest szalona teoria, dlaczego ludzkość przestała się w pewnym momencie historii planety liczyć. Oraz dlaczego kolejne pokolenia były coraz głupsze.
Fabuła Cieplarni opisuje losy młodych członków jednego z ludzkich stad. Starsi odchodzą, jako niepotrzebni i obciążający niepotrzebnie młodszych. Związany jest z ich odejściem i przemianą poboczny wątek, niestety słabo rozwinięty (o czym gdzieś wyżej już napomknąłem).
Stado w końcu rozpada się, po konflikcie samców o przywództwo (i, poniekąd, samice). Dalsza wędrówka bohaterów w stronę skrytej w wiecznym mroku części planety służy autorowi za pretekst do rozpościerania przez oczami wyobraźni czytelnika fascynujących opisów wszechwładnej, wszechogarniającej flory. Nie znaczy to, że fabuła się nie liczy, że jest pretekstowa - ale wyraźnie schodzi w pewnym momencie na dalszy plan. Mimo tego, że trzyma w napięciu.
Aldiss to autor pozostający w obrębie science-fiction, lecz przekraczający granice gatunku (i charakterystyczne dla gatunku rekwizyty) w najróżniejsze strony. Poetyką Cieplarnia zbliżona jest nawet nie do fantasy, lecz do baśni. Autor dochodzi do tej granicy dowolnie pojętych elementów science w fiction, za którymi jest nieograniczony kosmos fantazji.
Tłumacz (Marek Marszał) spisał się świetnie, efektownie przekładając neologizmy autora.
Cóż napisać więcej - Cieplarnia to arcydzieło. Każdy fan s-f (ale i fantasy również) powinien tę książkę przeczytać - chociażby po to, by wyrobić sobie własną opinię.


sobota, 8 marca 2014

Stepan Chapman "Trojka"

(Spojlery, ale delikatne; w przypadku tej książki i tak nie będziecie wiedzieć, o co chodzi, więc czytajcie śmiało)

(Dopisek)

Bardzo rzadko trafia mi się książka, po przeczytaniu której czuję się mizerny i nieogarnięty, która pokazała mi coś, czego nie potrafiłem sobie wyobrazić, ba, nawet pomyśleć o wyobrażeniu sobie czegoś takiego nie potrafiłem. Do tej pory trafiło mi się tylko kilka - pięcioksiąg (tzn. nie pięcioksiąg, ale nie chce mi się teraz tych zawiłości tłumaczyć) Księga Nowego Słońca Gene Wolfe'a, Imago Wiktora Żwikiewicza, Cieplarnia Briana Aldissa. A także kilka pozycji filozoficznych i okołofilozoficznych.
Pisząc te słowa, zastanawiam się, czy Trojka dołączy do nich. Do takiego mojego małego, literackiego "Wewnętrznego Kręgu" rzeczy absolutnie ponadczasowych, przełomowych. Zastanawiam się, bo nie wiem, czy przypadkiem takich książek nie jest na pęczki - tyle, że nie miałem z nimi jak dotąd większej, bliższej, bardziej osobistej styczności. I być może w tym nurcie rzeczy absolutnie niesamowitych i wywracających wyobraźnię czytelnika milion razy wokół własnej osi, po czym gwałcących tą wyobraźnię analnie kijem od mopa, Trojka nie będzie niczym niezwykłym.
Ale na chwilę obecną, na godzinę 22:35 08.03.2014, Trojka jest dla mnie czymś niezwykłym. W kolejce do przeczytania czeka Pokój Gene Wolfe'a, więc być może wkrótce niezwykłość mi spowszednieje.
Czemu wcześniej nie sięgałem po Ucztę Wyobraźni Wydawnictwa Mag? Jeśli każda książka wydana przez nich w tej serii jest taka jak Trojka... Cholera, tyle, że tego nigdzie nie ma, w żadnym miejscu z tanimi/przecenionymi/używanymi książkami, jakie znam w okolicy. Pozostają promocje w pewnej dużej sieci księgarniopodobnej.
Ad rem. Fabuła książki rozgrywa się w oszałamiającym Nigdziebądź, absolutnym Niewiadomogdzie. Akcja skacze po światach, krajobrazach, rzeczywistościach rodem z gęstych, dzikich, nieokrzesanych, absurdalnych i nie tkniętych przez logikę i ciągi przyczynowo-skutkowe miejscach, nie będących jednak miejscami. Tzn. i tak, i nie.
Bohaterów głównych mamy troje (co sugeruje sam tytuł). Dwie kobiety i jednego mężczyznę. Mężczyzna jest cyber-dżipem (tak, samochodem), starsza kobieta jest człowiekiem, młodsza - brontozaurem. Przemieszczają się po pustyni. Od burzy, do burzy. Wraz z burzami zamieniają się ciałami. Porozumiewają się telepatycznie. Nawet jak umierają, bądź zabijają się wzajemnie, budzą się żywi na nowo.
I to jest sam początek książki. Potem jest milion razy bardziej niesamowicie. Sny, marzenia, wizje, wspomnienia (fałszywe? prawdziwe? a czymże w sumie są i prawda, i fałsz? zwłaszcza w tym świecie przedstawionym?) bohaterów snują się przez większą część książki. Zdradzają psychozy o iście gargantuicznych rozmiarach. Alex, który chce się przerobić na maszynę. Jeszcze jako człowiek pracujący we wszechogarniającej fabryce wymienia sobie ręce na niewiarygodnie zaawansowane technologicznie protezy. Potem jego mózg trafia do kilku różnych pojazdów po kolei. Od maszyny do dezynsekcji po ambulans. Eva, snująca wspomnienia o świecie, w którym genetycznie zmodyfikowana ludzkość jest podzielona na kasty, według tego, jaką głowę się nosi. Do wyboru jest plejada istot morskich. Cesarz jest wielorybem, prostytutki ukwiałami, skalary to kapłanki, rekiny służą jako żołnierze. I tak dalej, i tak dalej. A wszystko spaja religia oparta rzecz jasna na bóstwach morza. Noszących aztecko brzmiące imiona. Naomi, najmłodsza. Zahibernowana na wypadek wojny. Zesłana do ni to więzienia, ni to obozu jenieckiego, ni to nie wiadomo gdzie. Jedna z ofiar wojny plazmowej, która zniszczyła świat. Sztucznie stworzony brontozaur-mnich lecący w statku kosmicznym mającym rozmiar niewiele większy od kilku ziarenek piasku. Istota zdolna wchłaniać w siebie innych. Coś. Słoń na nowej arce Noego.
Sny, wizje, historie opowiadane przez bohaterów są rzecz jasna tylko do pewnego stopnia spójne ze sobą. W większości z nich przewijają się wszyscy główni bohaterowie. A także parę innych postaci. Kim właściwie są tzw. anioły? Czy anioły mogą oszaleć? A kim lub czym jest pozytywka?
Dokąd się idzie, przechodząc przez stół bilardowy, ogromny jak wszechświat?
Nawet, jak czytelnik dowiaduje się, o co właściwie chodzi, to pojawia się kolejne pytanie, na które już nie potrafi znaleźć odpowiedzi - dlaczego? Sporej części fabuły trzeba się domyśleć, odsączyć z nieraz absolutnie odrealnionych, ni to przećpanych, ni to rodem z najbardziej pogmatwanych snów elementów, by złożyć kruchy szkielet pogmatwanych losów trojga bohaterów. Nawet charakteru łączących ich relacji trzeba się domyśleć. Bo oni sami uważają różnie. I to, co zostało ukazane na końcu, to nie koniec tej opowieści. To początek innej. Więc zanim do tego doszło, mogło dziać się cokolwiek. Przed tym, co zostało w tej książce przedstawione, a co zostało tylko - na sposoby opisane powyżej - zarysowane. A może i to właśnie jest początek historii? Kto wie.
Ufff.
Ogólnie pojętym klimatem, gatunkowo najbliżej tej książce do bizarro. Nie jest to jednak bizarro, bo jest miliard razy bardziej skompilowane od dowolnej noweli czy opowiadania z gatunku. Porusza też dużo poważniejsze kwestie, odchodząc od walorów rozrywkowych.
Chapman korzysta też z estetyki horroru cielesnego ukazując przemiany ludzi w maszyny i/lub zwierzęta, efekt epidemii rozpuszczającej ludzi, tworzenie hybryd ludzko-zwierzęcych, itp.
Autor, oprócz niewyobrażalnie rozległej wyobraźni, posiada zdolności pisarskie na tyle szerokie, że z czegoś tak surrealistycznego i odrealnionego, kierującego się swoją własną (anty)logiką nie wyszła grafomania. Mistrzowsko mu się udało zarówno wykreować przestrzenie, w które powrzucał uprzednio stworzone postacie, jak i napisać ich dialogi i prezentowane przez nie opowieści. Czuć chorobę ducha w tym wszystkim, co opowiada trójka bohaterów. Jak już wspomniałem, ciężką psychozę. Manie, fobie, urojenia. Projekcje umysłów naznaczonych przez koszmary, których nie ma.
Cała ta książka ma taki duszny, chory, przygnębiający klimat. To wyprawa w głębiny umysłów zupełnie inaczej postrzegających rzeczywistość. Czytelnik pochłania stronę za stroną, zastanawiając się, co też jeszcze autor wymyślił.
Cóż jeszcze dodać. Polecam gorąco. To nie tyle nawet dobra książka fantastyczna, to dobra książka w dowolnym gatunku. Dobra po prostu. Ba, jak na chwilę obecną, jak dla mnie jest to wręcz arcydzieło. Może kiedyś się rozmyślę, co do tak entuzjastycznej oceny - jeśli tak, to nie omieszkam się tym pochwalić, ale i tak to jest jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałem w ciągu ostatnich lat.

czwartek, 6 marca 2014

Hanns Heinz Ewers "Dama tyfusowa"

Civis-Press, Seria z wampirem, 1990. Wybór opowiadań z trzech książek autora, wydanych w latach 1912, 1920, 1922.
Na tylnej okładce jest blurb z samego Josepha Goebbelsa. Autor "Wampira" i "Alrauny" już dawno przeszedł samego siebie... To, co pisze teraz, przechodzi ludzkie pojęcie. Aha. Wyżej jest jeszcze (...) sensacyjną fabułę łączy często z erotycznoseksualnymi, sadystycznymi, okultystycznymi i ekscentrycznymi elementami (Gerard Kozielek). Mhm.
Uwzględniając kontekst historyczny faktycznie można się z tym zgodzić. Tyle, że trochę wody w Menie upłynęło od czasów Republiki Weimarskiej, świat ruszył do przodu, granice powszechnie akceptowalnej estetyki przesunęły się bardzo w rejony, o których pisarzom z pierwszej połowy XX wieku się nie śniło. Powiedzmy sobie szczerze, większa część zebranych tu opowiadań to poczciwe ramoty. W stylu Merritta, Howarda (Howarda spuszczającego się nad cudowną rasą anglosaskich nadludzi, nie Howarda piszącego o Conanie, Onanie i spółce, bo ten Howard się aż tak nie zestarzał, ot, taka konwencja) czy wczesnego Grabińskiego (nie bijcie). Da się to czytać, ba, nawet czyta się bardzo przyjemnie, ale czuć zaduch muzealnego magazynu. Wiecie, ci wszyscy bogaci, piękni i młodzi duchem dystyngowani arystokraci bądź dżentelmeni, wymuskane i wzniosłe damy z dobrych domów, które aż by się chciało znacjonalizować i uspołecznić, te wszystkie rozbrzmiewające między zdaniami echa fascynacji (pobieżnie rozumianą) egzotyką, dalekimi krajami, fascynacji połączonej z kolonialnym poczuciem wyższości nad dzikusami, itd.; widać, słychać i czuć, że zdezaktualizowało się to mocno. Autorstwo kilku z opowiadań spokojnie można by przypisać Poemu. Lub nawet i Lovecraftowi (chociaż zależy z jakiego okresu jego twórczości; ponoć Lovecraft znał twórczość Ewersa i inspirował się nią w jakimś stopniu).
Co nie znaczy, że autor jest odtwórczym nudziarzem, co to, to nie. Nie zapominajmy, że to Niemiaszek z czasów międzywojnia. Miał w życiorysie interesującą kartę - trzymał z rodzącym się nazizmem. Był nawet autorem książki o wszystko mówiącym tytule - Horst Wessel - Ein deutsches Schicksal. To dopiero musiało być weird. Jednak na skutek niesprzyjających okoliczności politycznych autor zmarł zapomniany w 1943 roku, po tym, gdy reżim hitlerowski obraził się na niego (była afera z jakimś jasnowidzem). A jeszcze parę lat wcześniej dopatrywano się w nim wskrzesiciela tradycji romantycznej. W Polsce Przybyszewski hołubił go jako proroka nowej epoki.
Dygresja - dlatego poniekąd nie trawię romantyków politycznych (przy całym szacunku dla wszystkich nurtów wywrotowych, rewolucyjnych, postępowych). Źle kończyli, abstrakcyjne pojęcia przekładając ponad obiektywnie poznawalny czubek własnego nosa. Koniec dygresji.
Akurat krakowskie Wydawnictwo Agharta wydało Alraunę, więc do Damy tyfusowej dotarłem na czasie. O Alraunie mówi się, że to rodzaj nietzscheańskiego manifestu, książka ma być ponoć przesiąknięta zimnym amoralizmem. Nie wiem, na ile to prawda, ale coś w tym może być - i to jest wkład Ewersa do gatunku - bo i w Damie tyfusowej czytelnik znajdzie tego typu wątki. Czasem powiązane z rasizmem (chociaż w opowiadaniu Martwy Żyd Niemiec jest gorszy od tytułowego bohatera - ma gorszy charakter, Żyd jest mniej estetyczny), czasem z pochwałą eugeniki (m.in. tytułowe) i pogardą dla fizycznie i psychicznie niepełnosprawnych (Kraina czarów). Część opowiadań kończy się puentami zdradzającymi złośliwe, "czarne" poczucie humoru autora (Stracenie Damiensa, Moja matka czarownica, trochę Sukkub) odczuwającego schadenfreude z losów swoich bohaterów, zwłaszcza, gdy bohaterowie drugoplanowi podejmują inne działania, niż główny by oczekiwał.
Lubię Nietzschego. Na równo przeraża i inspiruje. Jeden z najbardziej niejednoznacznych filozofów w historii. Z jednej strony przypisuje mu się zainspirowanie nazizmu - taka interpretacja ma sporo argumentów na swoją korzyść, z drugiej strony bez niego nie byłoby postmodernizmu. Co prawda, nie on pierwszy stwierdził, że prawdy (obiektywnej, boskiej, itp.) nie ma, nie on pierwszy też wskazał dłonią kierunek poza granicę obowiązujących wartości (w pierwszym i drugim przypadku przed nim był Max Stirner; korzeni takiego myślenia można doszukać się jednak i w starożytności), ale pierwszy zrobił to w takim stylu i na taką skalę; był jednym z pierwszych wielkich Mistrzów Podejrzeń. Nawet i niektórych postmarksistów nie byłoby bez Nietzschego, tzw. teoria krytyczna sporo z niego czerpie, podobnie jak niektórzy post-sytuacjoniści i myśliciele trudni do jednoznacznego zakwalifikowania (podsumowując - np. Baudrillard, Agamben, Negri, Deleuze, Guattari, Foucault, Sloterdijk, Debord. Jünger).
Więc opowiadanie tytułowe bardzo mi przypadło do gustu. Dama tyfusowa to Nadczłowiek stojący ponad wartościami i słabościami słabej trzody otaczającej ją i płaszczącej się przed nią. Poprzez własną twórczość ale też wrodzoną charyzmę (posiadaną wolę mocy, aż chciałoby się powiedzieć) sprawia jednak, że jej fani bardzo szybko się degenerują. Gdy ona smakuje narkotyki i alkohol, bo może, nie uzależnia się od nich. A jej naśladowcy lądują w zakładach zamkniętych. Tak samo to działa z hazardem, orgiami, seksem homoseksualnym, propagowaniem eugeniki. Po niej spływa wszystko jak po kaczce, a wśród idących po jej śladach wybuchają wyniszczające plagi, rozgrywają się tragedie, ludzie zatracają się w nałogach przejmujących błyskawicznie nad nimi kontrolę.
I oto ci marni, zbyt słabi by sięgnąć po rozrywki Nadczłowieka, ośmielili się zwabić ją na wyspę i osądzić w imieniu jakiejś tam ludzkości. Porównać do tyfusu, do przypadku człowieka zarażającego tyfusem. Jakby zdając sobie sprawę z własnej marności, ją samą uczynili własną sędziną, sugerując jednak, że dla dobra ogółu powinna popełnić samobójstwo.
Co było do przewidzenia, nie dość, że się obroniła, to jeszcze uzmysłowiła im ich nicość.
Zdaję sobie sprawę, że autor zamanifestował tu najbardziej skompromitowany (i prymitywny zarazem) wariant nietzscheanizmu. Mimo tego przyjemnie się to czytało. Czasem trzeba się podnieść na duchu (wiem, jakie to marne; dlatego jüngerowski anarcha przemawia do mnie silniej niż nietzscheański nadczłowiek). Interesujące, że tym Nadczłowiekiem jest u Ewersa kobieta. Podobnie jak w Alraunie. Dla samego Nietzschego coś takiego byłoby raczej nie do pomyślenia.
W świetle tego wszystkiego zabawnie brzmi adnotacja od wydawcy na jednej z pierwszych stron książki - Ze sprzedaży tego egzemplarza wydawca przeznacza 500zł na fundację Brata Alberta.
Drugim najlepszym opowiadaniem, bliskim horrorowi, jest poruszający Pająk. Ma wszystkie cechy dobrego weird, wprowadza czytelnika w duszny, ciężki nastrój narastających osaczenia, strachu i paranoi.
Generalnie rzecz biorąc, książka jest świadectwem swojej epoki, czasów, które już minęły. Ukazuje intelektualne fascynacje współczesne autorowi, prądy umysłowe porywające swoich zwolenników. Tyle, że poniekąd każda książka ma taką funkcję. Ewers wyróżnia się swoim nietzscheanizmem. W dzisiejszych czasach takie wątki nie pojawiają się często. Jako klasyk gatunku nie broni się jednak wystarczająco mocno, większa część jego opowiadań (przynajmniej w tej książce) jest po prostu średnia. Także ci wszyscy wrażliwcy unikający czegokolwiek, co jest kontrowersyjne, nie mają tu czego szukać. Reszta może się za Hannsem rozejrzeć.

środa, 5 marca 2014

Odpryski XXXI

1) Jak wspomniałem przy okazji poprzednich Odprysków, byłem na koncercie ostatnio. 28.02. Trasa Bewitching The Polonia '14, Kraków. Nie robię o tym osobnego posta, bo poszedłem tam w sumie tylko na Morowe, twórczości pozostałych dwóch kapel praktycznie nie znam, i głupio by to wyglądało w osobnej notce.
I tak, Thaw zagrali coś niesamowicie przećpanego, aż prosiłoby się zażyć jakiś enteogen przed wejściem na salę. Kosmiczne pasaże, ni to black metal, ni to jakiś psychodeliczny doom/stoner. Najszybciej mi zleciał ich występ. Na Mord'A'Stigmata wynudziłem się nieco. OK, nie grają źle, ale przynajmniej to, co zaprezentowali było wyjątkowo spokojne, aż za spokojne. Przeglądając w internecie relacje i opinie o tym koncercie, nie ja jeden doszedłem do wniosku, że można ich muzykę kontemplować niekoniecznie stojąc pod sceną.
No i Morowe. Zaczęli od Dziurawego świata ze składanki Silesian Black Attack, oprócz nowych kawałków (z którymi się jeszcze nie osłuchałem, tym bardziej, że z nową płytą wystąpiły niespodziewane trudności) z pierwszej płyty zagrali na pewno Tylko piekło, labirynty, diabły, Komendę, Czas trwanie zatrzymać i bodajże albo Wstęp albo Zakończenie. Namnożyło się ich tam na scenie trochę, więc w pewnym momencie kilka zakapturzonych postaci w charakterystycznych maskach zeszło między publiczność i przechadzało się spokojnie pomiędzy machającymi łbami i/lub innymi najlepszymi częściami siebie widzami.
I tylko szkoda, że mój "skład" koncertowy (tzn. kilka nie znających się wzajemnie osób) zupełnie się posypał i byłem tam samotny w tłumie.
Organizacja była wyjątkowo dobra, praktycznie nie było żadnych obsuw. Minusem miejsca (Rotunda, ale ta od strony Błoń) jest jednak brak szatni. Poza tym, odkąd rok temu po koncercie Massemord odbywającym się w tym samym miejscu uszkodziłem sobie słuch (tyle dobrze, że odwracalnie), na każdym koncercie, na jakim jestem, mam w uszach stopery. Muzykę i tak słychać, a nie słychać tych wszystkich pogłosów, echa, problemów technicznych, hałasu na sali/w klubie, itd. Polecam.

2) Zaś w ostatni poniedziałek było spotkanie promocyjne świeżo wydanej antologii Księga Wampirów. Odbywało się w artetece, tam gdzie był Kfason. Miałem okazję w końcu osobiście poznać kilku autorów. Po afterparty byłem w stanie dotrzeć do siebie o własnych siłach, więc nie było źle. Co prawda, przez ten event mój wtorek był nieco ciężkim dniem, ale raz się żyje.

3) Przeglądając cyklicznie różne zakamarki internetu znajduję czasem bardzo przyjemne niespodzianki. I tak, buszując ostatnio na bandcampie, spostrzegłem, iż niejaki Mories, gość od kilku projektów muzycznych/antymuzycznych (m.in. Gnaw Their Tongues), sporo swojej wczesnej i "środkowej" twórczości udostępnił do ściągnięcia za darmo - o, tutaj. Wśród pozytywnych komentarzy o GTT na lastfm znalazłem dwa, pod którymi mogę się podpisać. Pozwolę sobie je tutaj zacytować: need therapy but no money? oraz przeraźliwie obskurwiałe uwielbiam.

4) Różni ludzie trafiają na tego bloga. Czasem w statystykach (w źródłach ruchu sieciowego) natrafiam na istny panoptykon. Ale coś takiego:

trafiło się po raz pierwszy. Cóż, ktokolwiek to był, trafił fatalnie, bo wprost na recenzję Ósmego kręgu piekieł Borunia.

5) Pod oficjalnymi personaliami należę do takiego jednego stowarzyszenia. Ostatnimi czasy mój mały, popkulturowo zorientowany projekt znów, po prawie rocznej przerwie, ruszył. Przy współpracy z czymś bardzo podobnym. Yeah.

wtorek, 4 marca 2014

Guy N. Smith "Odraza"

Oryginalny tytuł - Abomination. Nigdy nie wiedziałem, jak właściwie się ten wyraz tłumaczy. Dawno temu (ale dużo później niż w czasach omawianej książki) była sobie gra komputerowa Warcraft III, gdzie jedna z jednostek Nieumarłych tak się nazywała. W polskiej wersji językowej przetłumaczono to tam na Plugastwo. Przy jakiejś innej okazji spotkałem się też z tłumaczeniem abomination na abominacja. Twórcze, trzeba to przyznać. Chociaż nie odpowiada na pytanie, co to właściwie jest, ta nieszczęsna abominacja?
Do zakupienia omawianej książki, na jednym ze stoisk okołodworcowych bukinistów w Krk, zachęciła mnie, oprócz nazwiska autora, okładka. Nie jest tak - hmmh - przemawiająca do wyobraźni jak w przypadku Szatańskiego Pierwiosnka, ale też jest ładna.
Odkryłem coś nowego w twórczości autora. Wcześniej nie zwracałem w sumie na to uwagi, a i nie wszędzie faktycznie ten motyw się pojawiał, ale tutaj jest wyraźny. I w jego świetle można się pokusić o próbę znalezienia drugiego dna w cyklu o krabach.
Ktoś mógłby nazwać Odrazę mianem ekologicznej (w sensie ruchu społeczno-politycznego, nie gałęzi nauki) agitki, i ten ktoś miałby wiele racji. Smith wyżalił się na świat. Mimo tego, iż zrobił to całkiem otwarcie i nachalnie (miał do tego zresztą święte prawo), nie sposób nie przyznać mu choćby odrobiny racji. Przynajmniej ja mu trochę racji przyznaję.
Książka traktuje o małej, walijskiej (lub kornwalijskiej, sądząc po celtyckiej nazwie) miejscowości. Znajdują się tam zakłady produkujące pestycydy, herbicydy i wszelki chemiczny syf stosowany do nawożenia upraw i zwalczania szkodników.
Jak można się domyśleć, właściciela-socjopatę obchodzi tylko i wyłącznie zysk, nie liczy się ze zdrowiem i życiem mieszkańców. Test nowego środka wymyka się spod kontroli. Miasteczko zostaje zaatakowane przez gigantyczne, zmutowane okazy fauny - owadów, płazów, itp. Część mieszkańców autor przedstawia tylko po to, by na końcu rozdziału efektownie ich zabić chmarą takich czy innych stworzeń. Nieco tragikomiczne wątki erotyczne urozmaicają ponury przekaz całości.
Jednym z bohaterów jest toczący na łamach lokalnej prasy polemiki ze zwolennikami "chemii" farmer przekonany o wyższości tradycyjnych, ekologicznych upraw (i do tego wegetarianin). Na początku wyszydzany przez przeciwników, z czasem staje na czele ruchu oporu przeciwko działaniom złowrogiego przedsiębiorcy. Jest już jednak za późno.
Jak już wspomniałem, Smith otwarcie manifestuje swoje poglądy, bije na alarm przed optymistycznym podejściem do dobrodziejstw technologii, zwłaszcza tej sprzedawanej przez wielkie koncerny. Patrząc na rezultaty nie-korporacyjnych badań przeprowadzonych nad żywnością modyfikowaną genetycznie (przy okazji ciekawostka - Monsanto produkowało broń chemiczną, np. słynną z czasów wojny w Wietnamie substancję Agent Orange), a także pamiętając o talidomidzie czy tragedii w Bhopalu (do której autor wprost nawiązuje), nie sposób się nie zgodzić z jego główną tezą, że tam, gdzie ludzka chciwość dąży do maksymalizowania zysku za wszelką cenę, kosztem życia ludzkiego i równowagi biologicznej, tam o tragedie nie trudno. Cały czas dziejący się wyzysk Trzeciego Świata przez Pierwszy i nieustanny napływ kapitału z peryferii do centrum to pokłosie właśnie tej skrytykowanej przez Smitha logiki współczesnej formy światowego kapitalizmu. Tyle, że Smith nie używa tych pojęć, ale ma na myśli właśnie coś mniej-więcej takiego. Nawet, jeśli zdradza też konserwatywną tęsknotę do ciszy i spokoju brytyjskiej wsi, świeżego powietrza i zdrowych, ekologicznych upraw.
Tak czy owak, rzecz bardzo poczciwa, mnie się podobało, mimo jednoznacznego podziału na dobrych i złych w świecie przedstawionym.

niedziela, 2 marca 2014

Guy N. Smith "Szatański pierwiosnek"

Uh-oh.
Sam tytuł (wbrew pozorom jego tłumaczenie nie jest zbyt odległe od tytułu oryginalnego - Satan's Snowdrop) miażdży. A co dopiero tytuł w połączeniu z okładką.
Nie miałem zbyt wysokich oczekiwań wobec książki gościa, którego znałem z cyklu o gigantycznych (i praktycznie niezniszczalnych) krabach mordujących ludzi. Zawiodłem się pozytywnie. O ile cokolwiek o krabach to rzecz z rodzaju Tak zła, że aż dobra to Szatański pierwiosnek jest faktycznie niezłym horrorem. Przy założeniu, że "niezłe" jest wyżej niż "złe", ale niżej niż "dobre".
Bowiem mamy do czynienia z pulpą. Z pulpą wręcz ekstremalną w ramach swojej pulpowatości. Z pomysłami autora wołającymi o pomstę do kozła, z płytkimi postaciami, z kulejącą wizją świata.
Na dodatek nie ma wątku erotycznego, jak w przypadku którejkolwiek książki z cyklu o krabach.
Książka zaczyna się jak dowolna książka o nawiedzonym domu. Chata stoi na odludziu w Szwajcarii i zamieszkuje ją były nazistowski zbrodniarz. We wstępie jednak ginie zabity przez mściciela który przeżył kiedyś spotkanie z nim. Ale sam mściciel też przypłacił swoją zemstę śmiercią.
Następnie dom zostaje wykupiony przez śmiałego i mającego w poważaniu zarówno zdanie swojej rodziny jak i dawne legendy Amerykanina handlującego nieruchomościami. On i jego rodzina styka się z potężnym, demonicznym Nieznanym; charakterystyczna konwencja nawiedzonego domu (szepty, głosy, sylwetki w ciemności, poruszające się przedmioty, zaburzenia w postrzeganiu czasu i przestrzeni) zostaje rozszerzona o ducha-zombie nazistowskiego zbrodniarza pochodzącego z rodu o tego typu tradycjach. Gdy nasz handlarz przewozi dom do Stanów, myśli, że duchy zostaną na miejscu w Szwajcarii.
Ale gdzie tam.
Rzecz jasna wszystko kończy się tragicznie. Gość traci rodzinę, a dom zostaje sprzedany innemu handlarzowi, który przewozi go ze Stanów do Wielkiej Brytanii.
Ten gość, w przeciwieństwie do poprzedniego właściciela, nie jest takim cholernym bucem i egoistą, i gdy widzi, że zaczyna się dziać coś bardzo niedobrego, reaguje. Różne pomysły pozbycia się niechcianych lokatorów (wspomnianego już oprawcy i legionu jego nieżywych lecz mimo tego umierających w męczarniach codziennie od nowa ofiar) spalają na panewce - najbardziej efektowna próba kończy się śmiercią egzorcysty.
W międzyczasie z synem nieszczęsnego biznesmena kontaktuje się zjawa-syn poprzedniego właściciela. Opowiada mu różne ciekawe historie.
Wieki finał następuje ponownie w Szwajcarii. I ma związek z tytułowym pierwiosnkiem.

Mówiąc szczerze, w czasie czytania, w kilku miejscach tego poczciwego klasyka faktycznie się bałem. Potem zasypiając w ciemnym pokoju, obserwując jak moja bardzo wyostrzona i wrażliwa wyobraźnia (wrażliwa na bodźce) zaczyna w otaczającej mnie rzeczywistości wychwytywać różne rzeczy dosyć niepokojące, przypominałem sobie moje własne demony, zmory, cienistych czy dusiołki (kwestia semantyki), z którymi miałem parę lat temu burzliwe przygody; byłem zły na siebie, iż takie wspomnienia wywołała książka jakiegoś szura od krabów, mająca na dodatek tytuł Szatański pierwiosnek.
Wbrew pozorom autor potrafi zbudować atmosferę grozy, niepewności i zagrożenia. A także bezsilności wynikającej z niemożności uniknięcia tego niepojętego, obcego, demonicznego zagrożenia. Co prawda, czasem używa prostackich wręcz technik pisarskich (wrzucanie w środek tekstu słowa pisane dużymi literami, np. ZŁO, ICH, ONI, TO), ale mimo tego jest w stanie zbudować duszą i nieprzyjemną atmosferę. Także bardziej krwiste fragmenty czyta się nieźle.
Rano, po spokojnej nocy, w świetle dnia stwierdziłem jednak, że ta książka to jeden wielki farmazon (pierwiosnek? naprawdę? no proszę Was, to brzmi jak niezamierzona auto-parodia), ale muszę się sam przed sobą przyznać do tego, że książka ta wywołała wspomnienia i rozmaite obawy, które przez długie miesiące, lata nawet trzymałem zepchnięte, zagrzebane gdzieś we mnie. Wywołała poniekąd w oderwaniu od fabuły, przy użyciu opisów i przedstawionych sytuacji rodem z dowolnej innej historii o nawiedzonych domach, no ale jednak.

Więc w sumie mimo wszystko polecam tę książkę. Lepsza od krabów. Równie idiotyczna (pierwiosnek i nazistowski oprawca), ale ma klimat. Pewnie można gdzieś dostać tanio. Lub wypożyczyć.

sobota, 1 marca 2014

James E. Gunn "Słuchacze"

~~~~~~ Recenzja w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując Nieznane ~~~~~~

Słuchacze Jamesa E. Gunna (książka z 1972 roku, w Polsce wydana w 1987) to jedna z pierwszych książek ze słynnej (ok, może na chwilę obecną "słynna" to za mocne słowo - ale w swoich czasach seria była rozpoznawalna; w końcu jedno z pierwszych źródeł literatury s-f w Polsce) serii wydawniczej wydawnictwa Iskry Fantastyka-Przygoda jakie w życiu czytałem. I zarazem jedna z pierwszych książek fantastycznych (bardzo szeroko pojmując tę etykietkę) jakie w życiu czytałem.
Pamiętam, że wywarła na mnie wielkie wrażenie. To było zupełnie inne science-fiction niż człowiek sobie wyobrażał.
Gdy do tej książki wróciłem po wielu latach, zastanawiałem się, czy nie rozczaruję się. Zazwyczaj tak mam, wracając do czegoś po wielu latach, szczególnie w przypadku, gdy człowiek coś czytał nie znając gatunku, nieźle sobie psuję wspomnienia. Ta zasada działa również w przypadku gier komputerowych, ale to temat na innego posta.
I nie, nie rozczarowałem się. Nadal jest to ta sama, niezwykle ciepła, delikatna wręcz, nastrojowa i napisana z wyjątkowym wyczuciem drgań biegnących po strunach ludzkiego ducha książka, jaką czytałem z wypiekami na twarzy ~15 lat temu (Peruniku, jak ten czas leci).
Nie jestem obiektywny i zdaję sobie sprawę z tego, ale do tej książki zawsze będę miał sentyment.
Dzieło Gunna opowiada o pierwszym kontakcie z obcą cywilizacją. Kontakt dokonał się drogą radiową, przy użyciu niezwykle skomplikowanej aparatury, potrafiącej przedstawić graficznie część informacji zakodowanych w sygnale.
Na odpowiedź trzeba było czekać latami. W końcu sygnał leciał 45 lat świetnych, nim powrócił.
Kwestią sporną pozostaje sens kolejnego sygnału. Czy aż tak chcieli nas poznać (jakie mieli zamiary i czy aby na pewno takie?), że .... czy może jednak wynikło to poniekąd na skutek jakiegoś zrządzenia losu niezależnego od ludzkości?
Tytułowi słuchacze słuchają przy okazji samych siebie, borykając się z rozmaitymi problemami. Skonfrontowani z odpowiedzią z Nieznanego świata niejako poznają się sami na nowo. Podobnie jak przywódca ruchu religijnego, sceptyczny wobec ich osiągnięć. Interpretuje odpowiedź po swojemu. Nikt nie może pozostać obojętny. I w sumie o tym jest ta książka. O ludziach jako takich, ich zdolności do adaptacji do zmieniających się paradygmatów, na których opiera się holistyczna wizja świata. A raczej o braku takich zdolności adaptacyjnych, lub o wielkich wyrzeczeniach, jakie ze sobą niosą.
A gdy dzieło naszego życia biorą w pewnym momencie diabli i nic nie możemy z tym zrobić? O, to dopiero powód do rozmyślań!
Polecam tak owak. Teraz się już tak nie wzruszyłem przy lekturze jak lata temu, ale ta książka nadal uwypukla w człowieku pewne trudne do zdefiniowania obszary, które na co dzień może i są gdzieś głębiej zepchnięte. Taki nasz mikrokosmos.



Krzysztof Boruń "Ósmy krąg piekieł"

~~~~~~ Recenzja w ramach wyzwania blogowego Eksplorując Nieznane. ~~~~~~

(tekst lekko zmodyfikowany  02.03.14)

Krajowa Agencja Wydawnicza, 1987 rok. Któreś z kolejnych wydań tej książki (drugie być może).
Krzysztofa Borunia znałem jak dotąd z Małych, zielonych ludzików. Muszę kiedyś przepisać lekko podlinkowaną recenzję tego dwutomowego dziełka, bo sprawia wrażenie, jakbym nie był do końca sobą w czasie jej pisania. Zresztą, trudno.
Nie czytałem jeszcze osławionej Trylogii Kosmicznej. I żałuję bardzo. Ale wszystko w swoim czasie.
I jak na złość wczoraj wyleciała mi z laptopowej klawiatury literka "L". Tymczasowo przykleiłem ją taśmą klejącą do sąsiadujących przycisków, ale ani nie wygląda to dobrze, ani nie jest zbyt funkcjonalne.
Ale o czym to ja miałem. A, tak, Ósmy krąg piekieł. Wybaczcie przydługą dygresję na początek, ale zawsze mam problem ze wstępem. Byle wstęp napisać, to potem jest już z górki.
O książce tej wypowiedział się na jednym z blogów, gdzie zaglądam, pewien inny blogger, sugerując iż jest to ateistyczna niemal agitka. Cóż, jak dla mnie, to brzmiało to zachęcająco, więc mając wolną chwilę poszedłem do znajomych bukinistów poszperać za omawianą książką. Znalazłem ją już na pierwszym z odwiedzonych stoisk - i to nawet w dwóch egzemplarzach.  Wziąłem późniejszy, na wypadek, gdyby autor wprowadził w kolejnym wydaniu jakieś znaczące zmiany.
Pogrążyłem się w lekturze. I spotkała mnie niespodzianka. Mimo zdecydowanie ateistycznego przesłania nazwanie tej książki mianem ateistycznej agitki to gruba przesada. Ot, autor po prostu zawarł w niej własne przemyślenia, a że imć Boruń był przez większość czasu ateistą (pod koniec życia przeszedł ponoć na pozycje agnostyczne), do tego lubował się w nauce, nie fetyszyzując jej jednak, lecz zagłębiając także te jej rejony, na które sama nauka patrzy z powątpiewaniem - jak np. psychotronika - to nie ma się co dziwić, że książka ma taki, a nie inny wydźwięk.
(Wybaczcie mi to powyższe zdanie wielokrotnie złożone, ale ja już tak mam.)
Ósmy krąg piekieł to historia o zderzeniu się dwóch diametralnie innych światów, opartych na zupełnie innych podwalinach filozoficznych, zupełnie innej wizji człowieka i miejsca człowieka w świecie. Świat przyszłości, zarysowany przez autora w tylko w ogólnych zarysach, świat triumfującej nauki i rozumu (nie będący jednak absolutnie rodzajem oświeceniowej dyktatury) zderza się ze światopoglądem katolickiego księdza, inkwizytora przeniesionego w przyszłość wprost z 1593 roku.
Sam motyw przeniesienia biednego księżula (no, nie takiego biednego, ale o tym potem) w przyszłość również jest szczątkowy. Autor nie rozwodzi się nad tym, tylko pokrótce zarysowując wątek domniemanych kosmitów, którzy mieliby zrobić coś takiego. W przeciwieństwie chociażby do niektórych książek i opowiadań Ursuli LeGuin czy Andre Norton, gdzie motywy podróży międzygwiezdnych wyjaśniają zaburzenia czasowe doświadczane przez nieświadomych samego faktu podróży bohaterów, tutaj nie to jest istotą książki. Pająkowaci kosmici, przez głównego bohatera identyfikowani z Szatanem, posłużyli Boruniowi za pretekst.
Dla inkwizytora Modestusa Müncha świat to pole bezustannej walki Boga z Szatanem. Nic nie dzieje się bez przyczyny - boskiej lub szatańskiej. Grzeszny człowiek winien całą swoją uwagę poświęcić na unikaniu nie tylko samego grzechu, lecz także wszelkiego, co może ten grzech sprowokować - a więc wszystkiego, od nieskromnych strojów po samodzielne myślenie. Groźba potępienia wisząca nad każdym jest ważniejsza niż ziemskie życie, w końcu przejściowe i przechodnie, więc wysłanie torturowanej i umęczonej ofiary na stos jest rozpatrywane w kategorii ratowania jej przed perspektywą spędzenia wieczności w piekle.
Zaś świat, gdzie trafił, przypomina nasz świat. Pewne tabu upady, zostały pokonane. Światło rozumu, nawet, jeśli można porównać je do światła świetlówek zasłaniającego prawdziwe światło (np. gwiazd na nocnym niebie) i tak jest lepsze od błądzenia w świecie skrytego w mroku wiary. Ludzie przejmują się sytuacją swoją tu i teraz, dbają o siebie i swój los. Wizje piekła i nieba odeszły gdzieś dalej, w cień; między wierszami wyczytać można, że Kościół jest mniejszością.
Postać inkwizytora jest nieco przerysowana. Autor dobrze oddał jego szok wobec zetknięcia się z zupełnie obcym światem, opierającym się na diametralnie innych wartościach. Uwypuklił jego fanatyzm, zderzając go ze stanowiskiem Kościoła Katolickiego przyszłości (stanowisko podobne w sumie do współczesnego; chociaż nie w Polsce, u nas nadal panuje 1593 rok). Konfrontacja Muncha z papieżem kończy się uznaniem papieża za heretyka i wyklęciem go. To prawie tak, jak podejście współczesnych niektórych środowisk polskich katolików do papieża Franciszka.
Fakt faktem, inkwizycja, mimo tego, że bez wątpienia (przynajmniej jak dla mnie) zbrodnicza (popsuli do końca domniemany tzw. kult czarownic), to jednak nie była tak krwista, jak się powszechnie przyjmuje. Inkwizycja hiszpańska, o, to była trochę inna instytucja. Drobne przekłamania jednak można wybaczyć. Więc postać Modestusa, z jednej strony tragiczna (obcy człowiek w obcym świecie), z drugiej strony komiczna (wszędzie Szatan; większość komizmu tej postaci polega z niezrozumienia i strachu przed zrozumieniem; może budzić delikatne skojarzenia z filmem Goście, goście) może być uznana za uniwersalny symbol zabobonnego konserwatyzmu, reagującego krzykiem i rozpaczą na nadciągające Nowe, na świeckie "wyegzorcyzmowanie" strachu sprzed wieków, na poszerzenie się świadomości szerokich mas.
Z drugiej jednak strony współczułem krwawemu inkwizytorowi. Książka ma bowiem głębszy sens, zbliżony do tego, co Lem przekazał w Powrocie z gwiazd. To historia o niemożności dostosowania się do zupełnie obcego sobie świata, o całkowitej rozbieżności już na poziomie pojedynczych symboli, kodu kulturowego, w tym wypadku o produkcji znaczeń zapośredniczonych przez wszechobecne maszyny (tendencja narastająca i współcześnie, teraz, zaraz, już). Absolutnie wyobcowany mnich, niezależnie od dobrych chęci jego opiekunów-naukowców, sam musi doświadczyć świata, w którym się znalazł, który jest dla niego piekłem. I doświadcza go, czasem wyciągając z tego jakąś naukę o otaczających go ludziach i o sobie samym. W sytuacji ekstremalnej zaczyna wreszcie wątpić, czy jego wiara ma sens, czy jego życie ma sens.
Autor nie robi jednak z pokazanej w książce przyszłości świata bez wad. Pokazuje i jej ciemniejsze strony, wątpliwości także szarych ludzi żyjących w nim, mających swoje zmartwienia i problemy. Nie zderza jednoznacznie skrytykowanego ciemnogrodu z równie jednoznacznie uwznioślonym jasnogrodem. Ludzie przyszłości są kształtowani przez uwarunkowania charakterystyczne dla świata, w którym żyją, tak samo jak XVI-wieczny mnich by ukształtowany przez własną epokę. Wszyscy jesteśmy zakładnikami prądów umysłowych z którymi się stykamy na co dzień, wszyscy kształtujemy własne poglądy zderzając się z danym spojrzeniem na świat, z danym fragmentem mozaiki rzeczywistości. Fakt faktem, to mnich jest tu postacią dynamiczną, ale samo jego pojawienie się w świecie po ponad 500 latach przebywania nie-wiadomo-za-bardzo-gdzie tworzy gigantyczne zawirowania w dyskursie i prowokuje powrót pytań o kwestie - zdawałoby się - dawno już zapomniane bądź zlekceważone.
Ja to dziełko polecam serdecznie - także wierzącym. Każdy może tu znaleźć myśl, która pobudzi go do snucia poważnych rozważań o wszystkim i niczym.




"Pierogowa Dolina Januszowych Marzeń"

Mój szort pod tym wszystko mówiącym tytułem znalazł się na Niedobrych Literkach w ramach celebracji Dnia Pierogów (jedyne święto przypadające na 01.03 jakie rzeczywiście warto obchodzić).
Jest to tekst zapoczątkowujący serię opowiadań/nek o przygodach Pana Janusza, Pana Kozła, Matki Piotra i Kija Od Mopa (podobieństwa do żyjących lub nie Januszów, Piotrów i Matek Piotrów absolutnie przypadkowe).
Oprócz mnie świętują również: Agnieszka Pilecka, Zeter Zelke, Kazimierz Kyrcz Jr., Paweł Milczarek, Artur "Dzikowy" Olchowy.