poniedziałek, 11 listopada 2013

Robert Cichowlas, Jacek M. Rostocki "Sępy"

Pewnego pięknego dnia zdałem sobie sprawę, że to był właśnie ten dzień, w którym trzeba iść po baterie.
Mam bowiem bardzo starą empetrójkę, pamiętającą jeszcze zamierzchłą starożytność - końcówkę mojego gimnazjum; ustrojstwo nie ma nawet kolorowego, świecącego wyświetlacza, miliona niepotrzebnych nikomu funkcji, no i jest właśnie na baterie.
Wychodzę z założenia, że jeśli coś działa, to po co to wyrzucać lub zastępować czymś innym. Może to szkodliwe dla słuchu cholerstwo nie wygląda już tak ładnie jak te ~>10 lat temu, jest poklejone taśmą klejącą, itd., ale działa.
Poszedłem więc do jednego takiego dużego sklepu z elektroniką, znajdującego się na piętrze -1 w "galerii" krakowskiej. Z autopsji wiedziałem, że można tam natrafić na w miarę tanie i porządne baterie.
Będąc na miejscu natrafiłem na ogrom przecenionych książek, kilka koszy. Nie byłbym sobą, gdybym w nich nie pogrzebał nieco.
No i wygrzebałem "Sępy". Przecenione z 31,99zł do 9,99zł. A że jest to zbiór opowiadań wydany przez Fabrykę Słów (w 2009 roku) w standardowym dla nich formacie książek, mający do tego ciut ponad 500 stron - to rzecz jasna nie mogłem tego nie kupić.
Tym bardziej, że twórczość Roberta Cichowlasa kojarzyłem piąte przez dziesiąte wcześniej (chociażby "Duckfucker" z "Bizarro Bazaru"), słyszałem też, że jest sympatycznym gościem. Ponadto ponoć lubi rysować penisy. Twórczość drugiego z współautorów była mi nieznana.
Jak sama okładka wskazuje, czytelnik ma do czynienia z horrorami. Niektóre opowiadania zostały napisane przez obydwu autorów, pozostałe przez jednego albo drugiego.
Powiedzmy sobie szczerze, nie są to dzieła przełomowe dla gatunku, jednak widać i czuć toksyczne wyziewy całkiem otwartych umysłów autorów, którzy wiele razy wyszli nieco poza skostniałe konwencje. Niektóre opowiadania zostawiały po prostu uczucie przejmującej dziwności, że ciasne granice szarości wszechobecnej zostały poszerzone, niektóre miały wydźwięk całkiem groteskowy, spora część pogrążała w jakiejś takiej zadumanej refleksji nad wszystkim i nad niczym. Także nad kondycją ludzką i losem człowieczym. Jest trochę zabawnych w sumie gier z konwencją (złota rybka, wampiry, Szatan) i nieco melancholijnych zabaw z konwencją też od czasu do czasu (Bóg).
Jest trochę przemocy, jest też trochę atmosfery zagrożenia, wreszcie jest też zmaganie się bohaterów z czymś obcym, nieznanym. Nie ma gore sensu stricte (bo rozgraniczam gore od opisanych efektów przemocy, nie raz bardzo gwałtownej) ani jakiś wynaturzeń zupełnie po bandzie. Na uwagę zasługuje opowiadanie tytułowe, będące opowieścią typa siedzącego w klimatach filmów mondo i snuff, który sam co nieco filmował.
Przy niczym z tego się nie bałem, ale czytało się po prostu fajnie. Plusy za wyobraźnię autorów i ogólny wydźwięk całości.