piątek, 30 sierpnia 2013

Junji Ito "Gyo"

Junji Ito to japoński autor horrorów, inspirujący się m.in. staruszkiem Lovecraftem. Tworzy mangę - pisze i rysuje - która stała się kultowa dla jego oddanych fanów. Mówiąc szczerze, jak dla mnie, w przełożeniu na pojęcia zachodnie, akurat ta omawiana teraz przeze mnie manga to bardziej powieść graficzna niż "zwykły" komiks. To rozróżnienie zawsze było dla mnie płynne i raczej instynktowne. Manga nie jest podzielona na takie podgatunki, jak rysunkowe opowieści z naszego kręgu popkulturowego piekła. Tak się w każdym razie wydaje. Nie spotkałem się z takim podziałem. Jeśli nie wiem o czym piszę - proszę o sprostowanie w komentarzu. Nigdy nie jest za późno dowiedzieć się czegoś nowego.
W skład mangi, jakiś czas temu wydanej też w Polsce, wchodzi główna opowieść i dwie historie poboczne, nie związane z tą główną. Ja jednak dotarłem do wersji angielskojęzycznej, którą wygrzebałem w internecie. Zapoznanie się z nią przekonało mnie do sięgnięcia po polskie wydanie. Tzn. na pewno po nie sięgnę kiedyś.
"Gyo" to body horror, momentami bardzo surrealistyczny i dziwaczny, opierający się na bardzo mi bliskich pomysłach - jeden z nich to zatarcie granicy między martwym a żywym, mechanicznym a naturalnym - miks żywo-martwej biologiczno-mechanicznej masy. Drugim z nich jest ukazanie strachu przez tym, co było całkiem zwyczajne, ale stało się nagle wyjątkowo niezwyczajne. Sam dysonans poznawczy jest przerażający. Na podobnej zasadzie opiera się motyw zombie - tutaj coś nieco zbliżonego też się pojawia, ale jednak w dosyć innej wariacji. Tutaj zaczyna się od znanych a nieznanych - ryb, przeniesionych w nieco inne środowisko, a potem robi najpierw coraz straszniej a potem coraz dziwniej i straszniej zarazem. Autorowi udało się stworzyć jedną z najbardziej szalonych wizji apokalipsy, z jaką zetknąłem się kiedykolwiek. Oglądanie narysowanych bardzo realistycznie (nawet w przypadku czegoś co z gruntu jest nierealistyczne) i dosyć naturalistycznie kadrów budzi pewien niepokój. Kreskę zniesie nawet ktoś nie trawiący mangi - nie ma tu niczego stereotypowego dla gatunku.
Oprócz "Gyo" w omawianym wydaniu są jeszcze dwie inne historie - równie szalone, niepokojące i równie dobre jak opowieść tytułowa.

wtorek, 27 sierpnia 2013

"Captain Berlin: Retter der Welt" (1982) reż. Jörg Buttgereit

Kultowe dziełko kultowego reżysera. 10 minut śmieciowego, amatorskiego kina w świetnym wydaniu. Jeśli ktoś lubi takie klimaty. :P

Carl Dreadstone "Mumia"

"Film Mumia, wyświetlony w polskiej telewizji, wywołał kilkanaście śmiertelnych ataków serca. Zastanów się dobrze, nim sięgniesz po tę powieść..." głosi blurb na tylnej okładce. Szczerze mówiąc, dopiero grzebiąc w internetach uściśliłem, o jaki film chodziło. Oglądałem go kiedyś, i w sumie to prawie na nim zasnąłem. Chociaż Boris Karloff faktycznie zagrał dobrze.
Książeczka ta to adaptacja scenariusza filmowego. Jest to rzecz jasna pulp, jeden z gorszych przedstawicieli gatunku, jakie czytałem. Wstęp autorstwa Ramseya Campbella - dotyczący głównie filmu, nie książki - nie poprawia odbioru dziełka.
Postacie są pozbawione głębi, akcja dzieje się za szybko, fabuła jest przewidywalna, motyw melodramatyczny wyszedł dosyć harlequinowato. Oprócz niezłej ilustracji na okładce, faktycznie mało estetycznej, nie ma w tej książce niczego przerażającego.
Największym plusem tego czytadła jest to, że jest krótkie i małym formacie.

Julius Evola "The Hermetic Tradition. Symbols & Teachings of the Royal Art"

Książka ta inauguruje tutaj nową etykietę: Diaboły rogate. Pod tą etykietą przedstawiać będę książki (lub inne materiały) zahaczające o bardzo szeroko pojęty okultyzm, magyię, itd. Nie będzie tego wiele, ale może coś jeszcze się trafi.
Książkę na angielski przetłumaczył z włoskiego E.E.Rehmus. Została wydana przez Inner Traditions International (Rochester, Vermont) w 1995 roku.
Evola jest w Polsce kojarzony raczej z jego poglądami (około)politycznymi, niż ze swoim dorobkiem związanym z latami wędrówek po Ścieżce Lewej Ręki (link z wikipedii, ale to dla profanów zupełnych). Tymczasem jego poglądy polityczne nabierają pełnego sensu i znaczenia tylko gdy patrzy się na postać Evoli całościowo. Tzn. nadal są dosyć idiotyczne i przypominają czasem opowieści Howarda, Haggarda czy innego Wagnera (Karla E. Wagnera, gwoli ścisłości), ale wiadomo przynajmniej o co autorowi chodzi z tradycją pierwotną, czy też jak nazywał ten stan panujący w "Złotym wieku" ludzkości.
Bowiem z czego radykalna polska prawica czasem nie zdaje sobie sprawy, zajęta wzajemnym komentowaniem sobie bogoojczyźnianych obrazków na facebooku i wyzywaniem Tuska od "komunistów", Evola nigdy nie czcił żadnego bóstwa, nigdy się nie modlił a sferę sacrum pojmował na sposób zupełnie niezrozumiały dla kogoś wychowanego w tradycji chrześcijańskiej, myślącego w ukształtowanych przez chrześcijaństwo kategoriach. Na ile znam twórczość autora, podejrzewam, że wprost by gardził  nastoletnimi prawicowymi trollami, znającymi go zazwyczaj tylko z wyrwanych z kontekstu wikicytatów.
Książka traktuje o hermetyzmie i o alchemii. Autor utożsamia ze sobą te pojęcia, co więcej, stają się one dla niego kompletnym i kompleksowym systemem, łączącym się z każdą tradycyjną tradycją ezoteryczną. Polemizowali z nim Rene Guenon (bardziej konserwatywny od Evoli, nie przestawił szyku "tradycyjnej" hierarchii stawiając kszatrijów nad braminów, jak uczynił to Evola) czy Jung, doceniając jednak doniosłość dzieła Evoli i przytakując mu w wielu miejscach. Grzebałem kiedyś w okultyzmie, pozostając w obrębie magyi chaosu, w porównaniu do alchemii to, co znałem wcześniej może być uznane co najwyżej za zabawę przedszkolaków. Akurat na hermetyzmie się nie znam na tyle, by móc autorytatywnie się opowiedzieć za którymś z polemicznych stanowisk. Najbliżej mi jednak do Junga. W przypadku Evoli, chociaż jego dziełu nie mogę odmówić wartości - nazwijmy to - religioznawczych to zastanawia mnie kompleksowość i komplementarność opisanego przez niego systemu. Z doświadczenia wyniesionego z zajmowania się teoriami spiskowymi wiem, że jeśli coś do siebie idealnie pasuje i wszystko wyjaśnia, to jest z tym coś nie w porządku. Z innej strony trzeba zaznaczyć, że Evola zainspirował też wielu okultystów "niepolitycznych", jak np. założyciela Dragon Rouge. Więc na dwoje babka wróżyła.
Zdaniem Evoli, alchemia/hermetyzm to kompleksowy system zaawansowanej magyi (czy jakby to nazwać), istniejący zarówno w Oriencie jak i Okcydencie, wywodzący się nie tylko od średniowiecznych mistyków, lecz przede wszystkim z tradycji znacznie wcześniejszych - odmian jogi, praktyk znanych w antycznej Helladzie, Egipcie, gnostyków, itd. Pod nazwami pierwiastków i opisów przywodzących na myśl prymitywną chemię kryły się tak naprawdę opisy rytuałów dotyczących ciała, duszy i ducha. "The Hermetic Tradition" to w sumie rodzaj podręcznika, który prowadzi poszukującego wiedzy przez arkana alchemii. Autor wyjaśnia setki symboli i metafor, opisuje kolejne kroki, które trzeba uczynić na drodze do przebóstwienia, do osiągnięcia nieśmiertelności (rozumianej jednak jako postawienie się ponad kosmicznymi cyklami - jak już wspominałem wcześniej, współczesny człowiek nie zrozumie, co właściwie autor miał na myśli; absolutnie nie chodzi tu o nieśmiertelność "Żyda wiecznego tułacza" [wybaczcie przykład, ale to było moje pierwsze skojarzenie] ani o nieśmiertelność duszy w rozumieniu chrześcijańskim). Autor ostrzega jednak czytelnika, że jak coś pójdzie nie tak, to nieostrożny lub nieprzygotowany adept może skończyć jako schizofrenik lub medium. Dla Evoli nie istnieje świat osobowych bóstw. Pozwolę sobie aż przytoczyć cytat, który zapadł mi w pamięć: (...)For now we shall confine ourselves to pointing out the connection between such ideas and the deepest understanding of the ancient traditions according to which gods, demons or heroes are the introducers to "physical reality" or to living consciousness, of the mysteries of nature. Hermetically "to know" a god is to realize a "creative state" that is at the same time a metaphysical significance, the "secret soul" and the occult power of a specific process of nature. The different references in the texts to "genii", gods, etc., which in dreams or visions have revealed to the "Sons of Hermes" the secrets of the Art, must be understood in the same sense (...). Jak już wspomniałem, autor dopatruje się w antycznych mitach zakamuflowanych opowieści o inicjacji. Jazon wypływający po Złote Runo, Herkules i złote Jabłka Hesperyd, Adam zrywający za namową Ewy jabłko z Drzewa Poznania Dobra i Zła, Jakub walczący nocą z aniołem, Mojżesz przekraczający Morze Czerwone, rozmawiający z płonącym krzakiem, wspinający się na górę po oświecenie, Jezus ukrzyżowany, zstąpił do piekieł, potem zmartwychwstał, obleczony wcześniej w purpurę a potem w biel, Prometeusz dający ludziom ogień, ale ponoszący klęskę, to wszystko miałby być opowieści odkrywające przed uważnym czytelnikiem głębszy, hermetyczny sens.
Hermetyzm to praktyka mówiąca o tym, jak wbić bogu na chatę, nastukać mu metaforycznie, zerwać jabłko z Drzewa Życia i samemu stać się bóstwem. Alchemik zaczyna od separacji (ciała i ducha), wprawia się w stan zbliżony do śmierci (ale zachowuje pełną świadomość - w końcu najpierw oddzielił duszę od ciała), potem zmartwychwstaje jako nowo narodzony (widać echa rytuałów inicjacyjnych opisanych np. przez Mirceę Eliadego w "Szamanizmie i archaicznych technikach ekstazy" czy w "Berserkir i ulfhednar w historii, mitach i legendach" Łukasza Malinowskiego). Łączy się z kosmiczną, pradawną hmm siłą (zapomnianą obecnie tradycją pierwotną, chociaż to określenie w książce nie pada), która może przepływać przez jego ciało w obie strony przez siedem czakr (tutaj dochodzi symbolika "siódmego nieba" czy żydowskiego, siedmioramiennego świecznika - liczba "7" jest bardzo ważna w alchemii; podobnie jak np. "40" [stąd 40 dni postu Jezusa na pustyni czy 40 lat szwendania się Mojżesza po pustyni). Wcześniej łączy się z pierwiastkiem żeńskim by stworzyć dopełnioną istotę. "Trzecie oko" i możliwość projekcji swojego ducha na dowolne odległości (telepatia) albo bilokacja to też rezultat praktyk hermetycznych. Każda "brama" (czy tam czakra) jest symbolizowana na dodatek przez odpowiednie ciało niebieskie. Wyjaśnia się, o co chodziło w wielu mitologiach z narodzinami z dziewicy lub historiami o synach mających potomstwo z własnymi matkami. Wewnętrzny płomień nie z tego świata również pojawiał się na kartach książek Eliadego. Dowiadujemy się, że bogowie i ludzie pochodzą od jednego, tyle, że jedni się wznieśli, a drudzy upadli. Ci, którzy widzą prawdziwy świat, są przebudzeni.
Alchemik potem łączy się na nowo w jedną całość. Nie musi od tego momentu jeść, spać, itd. Oczywiście cała metaforyka niebios, drzew, itd. to tylko metaforyka. Nie ma boga, któremu alchemik zabrałby cokolwiek. Także w trakcie jednego z rytuałów, pocąc się krwią, alchemik walczy z "bogiem" tylko w sensie metaforycznym. Walczy wtedy sam ze sobą. Gdy w trakcie rytuałów przeszkadzają mu demony, są to projekcje jego własnego ducha, niezdolnego do wzniesienia się lub nie wiedzącego, czego chce. Wpędzenie się w stany mediumiczne Evola uważa za nieudane wyjście z Hadesu, gdy jakaś cząstka nas samych przekazuje przez nas samych jakąś wiedzę. Podobnie utożsamienie się ze zwierzęciem czy też totemizm, łączenie się z duchami zwierząt (czy nawet święte małżeństwa ze zwierzętami), Evola uważa za zdegenerowane echa nieudanych praktyk alchemicznych. Przy okazji okazuje się, że ludy prymitywne nie są prymitywne, tylko w ostatnim stadium kosmicznego cyklu. Zgadzałoby się to z pewnymi twierdzeniami Eliadego, przytaczającego w "Szamanizmie i archaicznych technikach ekstazy" opowieści szamanów twierdzących że kiedyś szamani potrafili działać prawdziwe cuda, a teraz już się tak nie da. Gdzieś tam pojawia się jeszcze nawiązanie Evoli do historii o tytanach nauczających ludzkość lub nawet rozmnażających się z ludzkimi kobietami (Nefilim). Całe szczęście, akurat w tej książce Evola powstrzymał się od komentarzy politycznych na ten temat. Zasiał za to ziarno niepokoju we mnie odnośnie "filozofów" w "Państwie" Platona. Czy aby na pewno mieli to być zwykli filozofowie? Cóż.
 (...) Finally, by certain rites known to ceremonial magic and theurgy, or by other techniques not ecludnig cases that seem to be in he category of spontaneous phenomena or "revelations", it is possible to arrive the the beginning of an experience that takes on the form of god and whereby one can be introduced into the "mysteries", either of the body or of designated metals. This can go so far as to be real and existing in it. This is, in any case, the foundation of ancient traditions within memory, according to which certain divinities taught men the sciences and arts, but kept the secrets of them to themselves (an echo of this is preserved in Christianity in the form of the "protector" saints of certain human activities). In the traditional world it is the aspect of that organic and unitarian conception of the universe by virtue of which every art and craft also had grades of initiation that conferred a sacred mystery upon it (...). O tym też wspominał Eliade, np. w "Sacrum i profanum". A także paru teologów politycznych.
Nie wiem, na ile sam wyniosłem cokolwiek z tej książki. Postanowiłem pomedytować nieco nad jej treścią, oswoić się z nią. Rezultat był taki, że kilka razy w nocy budziłem się przerażony, odczuwając zarazem uczucie wielkiej ulgi. Nie pamiętam, co mi się śniło. Nie mam dobrej pamięci do snów.
Nie przedstawiłem całej treści "The Hermetic Tradition", bo samemu nie wszystko zrozumiałem. Poza tym wyszedłby z tego dużo dłuższy esej. Autorowi nie można odmówić ogromnej wiedzy nt. poruszanych zagadnień. Wrzuca czytelnika w otchłań pojęć, symboli, sposobów pojmowania świata zupełnie innych niż cokolwiek, co znamy na co dzień. Słusznie zauważył autor wstępu (H.T.Hansen) że jest to książka do studiowania, nie do przeczytania i odłożenia na półkę. Sam Evola zaś ujął sprawę bardziej dosadnie, pisząc o rzucaniu pereł przed świnie. Cóż, w tym wypadku mimo wszystko padło na świnię, chrum, chrum.
Trzeba się zastanowić nad tym, czy ten "traditional world" rzeczywiście istniał, a jeśli nawet, to czy w takiej formie, jak uważa autor i czy rzeczywiście jest sens przejmować się tym, że kontakt z takim sacrum się urwał. Ja osobiście jakiś czas temu - parafrazując tytuł kultowego filmu - przestałem się bać i pokochałem postmodernizm, koncepcje Evoli (zwłaszcza polityczne) wywołują u mnie tylko uśmiech politowania. Tradycja wg. Evoli to coś tak obcego, że wręcz nieludzkiego.
Pod koniec życia polityczny Evola uderzył w inne tony - zresztą podobnie jak Jünger. Porzucił rojenia polityczne, skupiając się na jednostce, rozumianej nie w liberalnym sensie. Wpisał się tym samym w nurt autorów łączących nieliberalny indywidualizm ze swoiście rozumianym nihilizmem (ot, paradoks - świadoma jednostka otwiera się kosmiczne siły "tradycji pierwotnej", po czym traci tam swoją indywidualność).

piątek, 23 sierpnia 2013

Ernst Jünger "Eumeswil"

W końcu dotarłem do tej książki. Rzecz jasna, nie ukazała się po polsku, znalazłem w internecie .pdf i wydrukowałem go sobie. Z recenzenckiego obowiązku nadmienię, iż tłumaczył z języka niemieckiego na angielski Joachim Neugroschel, a wydało tę książkę Marsilio Publishers w Nowym Jorku w 1993 roku.
Jünger zawsze był dla mnie ważnym autorem. Zarówno pod względem jego ewoluujących poglądów politycznych i filozoficznych, jak i pod względem czysto literackim. Ernst to po prostu człowiek-instytucja, fenomen, nie pisarz. Takich jak on już nie ma, on był ostatnim.
Na tym blogu pochylałem się już kilka razy nad jego książkami:
"Sturm" to nowela niezwykła w dorobku autora. W nacjonalistycznym, faszyzującym okresie swoich poglądów politycznych Jünger napisał dziełko zupełnie przeczące poglądom, które ówcześnie manifestował.  Jüngerów było niejako dwóch, to moja teza opierająca się na tezach prof. Kunickiego z jego książki "Rewolucja i regres" - jeden z nich szukał przygód, możliwości realizowania swoich pasji, brania z życia ile można i sprawdzania się w rozmaitych sytuacjach. Drugi marzył o potężnym, hierarchicznym państwie, spoglądał przychylnie na pewne aspekty rodzącego się stalinizmu w ZSRR, chciał by Niemcy byli silnym i dumnym narodem. Z drugiej strony pozostał wrogi zarówno umasowieniu, jak i indywidualizmowi liberalnemu - sam był elitarystycznym konserwatystą, krytykującym jedno i drugie ze swoich własnych pozycji. "Sturm" uważam za projekcję licznych gnębiących go po zakończeniu I WŚ rozterek, gdy poszczególne elementy jego osobowości próbowały dojść ze sobą do porozumienia.
"Na marmurowych skałach" powszechnie uważa się za rozczarowanie autora nazizmem, który jest raczej potwarzą i parodią narodowej tradycji i kultury, niż powrotem do tego, co w niej najlepsze. Autor udaje się na wewnętrzną emigrację.
"Promieniowania" to ogromny zestaw pamiętników autora prowadzonych przez niego, gdy służył w Wehrmachcie w czasie II WŚ. Autor zastanawia się nad otaczającym go światem, stara się przeżyć i zachować równowagę. Nie zdaje sobie sprawy z bezmiaru okrucieństwa i barbarzyństwa nazizmu, mimo wizyty na froncie wschodnim. Snuje też plany polityczne.
"Robotnik" to najważniejsze dzieło filozoficzne autora, wydane jeszcze przed wojną, w ostatnim okresie czynnej aktywności politycznej autora, przed emigracją wewnętrzną. Autor nigdy nie wyparł się treści z "Robotnika", w swojej dalszej twórczości nie tyle go zanegował - co go przekroczył, i poszedł dalej. Jünger dokonał tam czegoś niesamowitego - przekroczył swój nacjonalizm (odchylony mocno w stronę narodowego bolszewizmu) i opisał wizję światowego państwa w którym dokonała się zmiana formy bytu - na formę bytu robotnika. Robotnik to coś w rodzaju monady promieniującej na świat. Robotnikiem jest każdy podporządkowany narzędziom, które sprawiły, że jest niejako uzależniony od materiału. Państwo jest zorganizowane w stylu faszystowskim, żołnierskim, hierarchicznym ale nie nacjonalistycznym. W końcu ogarnęło cały świat. Wizja autora zainspirowała nie tylko młodych SS-manów (nad czym sam autor ubolewał w "Promieniowaniach") ale też niektórych niemieckich komunistów.
Dlaczego o tym wszystkim piszę teraz, a nie o samej książce "Eumeswil"? Bo przypomnienie tego dobrze czytelnikowi zrobi, dobrze znać tło i kontekst, w jakim książka jest umiejscowiona, pod koniec jakiej drogi znalazło się jej miejsce.
W "Robotniku" mamy wizję państwa światowego. Państwa robotnika, czyli w sumie każdego, kto pracuje z wykorzystaniem technologii, skoszarowanego i przepełnionego pasją. Jest to coś w rodzaju "Społeczeństwa spektaklu", tylko pokazane jako coś pozytywnego. Po II WŚ mamy wizje post-apokaliptyczne. W "Heliopolis" i właśnie w "Eumeswil", gdzie zresztą odwołania do "Heliopolis" są wyraźne i wprost wyrażone. To ten sam świat.
Czy ten sam świat, co i "Robotnika"? Czy katastrofa tego świata, to katastrofa świata "Robotnika", a to, co przedstawił autor w "Heliopolis" i "Eumeswil" to dalsza wizja tego, co może nastąpić?
Podejrzewam że tak. Na chwilę obecną nie jestem w stanie tego stwierdzić na pewno - ale kiedyś sfalsyfikuję tą tezę.
Tendencje do myślenia w kategoriach powrotu bóstw, wyzwolenia tytanów, Wiecznego Powrotu czy też raczej Powrotu Wiecznego (w sensie: tego, co wieczne) pojawiają się już w "Przybliżeniach". Widać tam też wolnego ducha autora, który idzie swoją drogą i nie ogląda się na nic i nikogo, sam dobiera sobie przyjaciół i nie daje sobie wmówić, co wypada robić, a co nie. Autor sięgał po narkotyki od wczesnych lat. Nie był rzecz jasna uzależniony - był zdrowym hedonistą, zdawał sobie sprawę, że to, co daje przyjemność nie może być nadużywane, bo powszednieje, traci swoją na poły mistyczną otoczkę, atmosferę zawieszenia praw świata i obcowania z czymś specjalnym. Pozostaje kwestią otwartą, po co je brał - powody mogły być rozmaite - chęć dotarcia do coraz bardziej odległego sacrum, chęć znalezienia przygody w świecie, w którym przygoda nie była możliwa lub też wstyd, ból, niemożność pogodzenia się ze zbrodniami nazizmu, ich rozmachem - podobny wątek pojawił się w "Heliopolis". Swoją drogą "Heliopolis" też muszę skądś ściągnąć i przeczytać w całości.
Niezależnie od tego, co pojawiło się w "Eumeswil", autor do końca tęsknił za starym, konserwatywnym światem, zdając sobie sprawę z jego schyłkowości i nieuchronności upadku, jak w kryminale "Niebezpieczne spotkanie".
Już teraz wiem, że do "Eumeswil" będę wracał. To nie tylko książka, to coś na kształt biblii, to opus magnum, to fabularyzowana, oszałamiająca obrazami kreowanymi przez autora i doniosłością jego konceptów, trafnością spostrzeżeń, celnością uwag historia z pogranicza filozofii, mitologii, wędrówki po archetypach i duchowości (w pięknym, klasycznym, pogańskim, helleńskim znaczeniu tego słowa, ze złotego okresu antycznej filozofii). Sam się zdziwiłem, że z lektury tyle zrozumiałem - mój angielski nie jest tak dobry, jakim chciałbym, żeby był. Nie rozumiałem pojedynczych słów - jednak nie utrudniło mi to zrozumienia całości jako takiej.
Fabuła książki jest bardzo prosta. Akcji praktycznie nie ma. Dzieło ma formę pamiętnika prowadzonego przez Martina (vel Manuela) Venatora, który jest (meta)historykiem. Poza tym dorabia jako nocny służący/barman (czy jak przetłumaczyć "night steward") w twierdzy Casbah, która góruje nad stolicą Eumeswil. Państwem rządzi tyran Condor i jego klika. Jest to jednak tyran całkiem umiarkowany - przypomina tyranów antycznych, niż dyktatorów szalonych totalitaryzmów XX-wiecznych (i XXI-wiecznych zapewne też). Mimo tego, że był prostym żołnierzem, otacza się uczonymi i artystami, lubuje się w dyskusjach.
Martin jest nazywany przez Condora Manuelem, bo dyktatorowi bardziej się podoba melodyka imienia i nazwiska "Manuel Venator" niż "Martin Venator". Manuel opowiada o swoim życiu, o swojej rodzinie, o swojej pracy i badaniach naukowych, jakie prowadzi, o relacjach ze znajomymi, przyjaciółmi, ulubioną prostytutką oraz kobietą, którą kocha (to dwie inne kobiety, zresztą wiedziały na wzajem o swoim istnieniu).
Przytacza anegdoty osób trzecich oraz swoje własne. I w sumie to by było na tyle, jeśli chodzi o fabułę i akcję.
Nie w nich leży siła tej książki. W "Robotniku" autor przedstawił - tak, zgadłeś czytelniku - robotnika. W "Eumeswil" - anarchę. Anarchą jest narrator, główny bohater i alter ego autora - wspomniany wyżej Martin Venator. Anarcha jest kimś, kto poznał swoją substancję. Jest to jednostka świadoma, twardo stąpająca po ziemi, trzymająca się faktów, nie ideologii (ale chyli czoła przed męczennikami dowolnej sprawy - najwyraźniej oni tak odczytali swoją substancję). Anarcha może zajmować się czymkolwiek, i zajmuje się tym jak najlepiej, ale wie, że nie to stanowi o jego istocie - podchodzi do wszystkiego jak kondotier. Anarcha stawia się poza społeczeństwem, poza prawem i zwyczajami. Skoro sam stanowi dla siebie prawo, prawa państwowego przestrzegając tylko po to, by nie wpaść w wir, generowany przez nie, jest przeciwnikiem kary śmierci - bo jak ma sam się karać, za co, skoro postępuje zgodnie z tym, co sam uważa za właściwe. Zwyczajów przestrzega, by mieć spokój, tak samo z moralnością. Gdyby chciał, i gdyby było to do czegoś potrzebne - mógłby nawet i zabić. Anarcha, sięgający do metahistorii, historii archetypów, wiecznego powrotu i znający na wylot mitologie zdaje sobie sprawę, że zwyczaje, etyka, moralność, zasady konstytuujące społeczeństwo i państwo - to pył na wietrze. Jedne odchodzą, inne przychodzą, żadnym nie należy się przejmować. Wszystkie są odbiciem czegoś, formy się zmieniają. Stale się zmieniają. Anarcha jest suwerenem, nie rządzi jednak nikim, oprócz samego siebie. Anarchista jest niewolnikiem swojego anarchizmu, gdy jego ideologia wpycha go na zmielenie w trybach historii - anarcha kroczy własną drogą. Nawet padając przed kimś na kolana, w głębi ducha jest wolnym człowiekiem. Anarcha na ciężkie czasy gromadzi broń, prowiant i inne zapasy w odizolowanej pustelni, żeby tam zniknąć, jak wszędzie wokoło zrobi się za gorąco.
Wpływy Maxa Stirnera są widoczne na pierwszy rzut oka. Mamy też trochę stoicyzmu oraz charakterystycznego dla autora elitarystycznego konserwatyzmu, jednak w dosyć rozmytej postaci. Zostało z niego tylko poczucie własnej wartości. Manuel przytacza wprost historię "Die Freien", skupiając się najbardziej na samym Stirnerze. Polemikę Marxa ze Stirnerem obraca w dziwne strony, przyjmując religioznawcze znaczenie "Sankt Max". Anarcha polemizuje z nietzscheańskim Nadczłowiekiem, inaczej rozumiejąc wolę mocy. Dla mnie osobiście, rozumującego wolę mocy przez pryzmat późniejszej interpretacji i rozwinięcia u Deleuze'a spór ten nie jest do końca zrozumiały - chodzi o to, że jeśli nawet świat jest wolą mocy, nie ma nic poza nią, to jest to wizja nie do przyjęcia dla stirnerowskiego Jedynego (w tym momencie utożsamionego z Anarchą).
Gdzieś tam na uboczu pojawia się też postać nihilisty, wielbiącego rozpad i zniszczenie - anarcha przestrzega go, że twórcze niszczenie najprędzej zniszczy samego niszczyciela a także "forest fliera" - ukrywającego się w lesie (w sensie: w dziczy, poza społeczeństwem, w ramach natury - nie kultury) wyrzutka, banity, odszczepieńca.
Wizja świata wykreowana przez autora tchnie realizmem magicznym. Nawet jeśli pojawiają się samochody, nowoczesna broń, urządzenie komunikacyjne phonophore czy też holograficzna wyszukiwarka informacji - urządzenie Grand Luminar - to czytelnik oczami wyobraźni sytuuje akcję "Eumeswil" w opiumowych chmurach pałacu sułtana, gdzieś w krainie baśni z tysiąca i jednej nocy. W takim to stylu jest napisane. Poza tym książka ta to jeden wielki zbiór aforyzmów i cytatów. Jünger był absolutnym mistrzem słowa.
Sytuacja polityczna świata to kontynuacja "Heliopolis". Niestety nie czytałem "Heliopolis" w całości, i nie wiem jeszcze, jak i jaki dokładnie świat został tam przedstawiony, w "Eumeswil" mamy rzeczywistość nazwaną przez narratora światem królestw Diadochów i miast-państw epigonów - wszystko to powstało po rozpadzie państwa światowego, wielkiej katastrofie, która spustoszyła ogromne połacie globu. Część ludzkości zdegenerowała się do barbarzyńców nie potrafiących korzystać z najprostszych narzędzi ani samemu ich wytwarzać, część zmieniła w bezwzględnych piratów, najeźdźców. Pojawiły się szalone mutacje, albo spowodowane jeszcze przez człowieka, albo przez odradzającą się (z pierwotnego Chaosu! Wieczny Powrót!) naturę. Droga od Drzewa Poznania do Drzewa Życia jest długa i czyha na niej śmierć.
Jednak dzięki temu wszystkiemu na kulę ziemską powróciła dzikość, białe plamy na mapie.
Na końcu bohater odchodzi razem z Condorem i całą świtą właśnie w taką białą plamę - na Wielkie Polowanie gdzieś hen, w nieznane, na zaproszenie rządzącego po sąsiedzku Żółtego Chana.
Co ciekawe, czasy chrześcijańskie są przedstawione jako zamierzchła przeszłość. Mieszkańcy Eumeswil, zarówno rdzenni mieszkańcy, jak i ludność napływowa, nie wyznają, zdaje się, żadnej religii. Byłby to kolejny argument, że to wszystko to daleka przyszłość świata "Robotnika" - w końcu sam Jünger przyznał w "Robotniku", że świat zmiany formy to dla chrześcijan to czas panowania Szatana na Ziemi. Religie najprędzej nie przetrwały, tak samo religijna etyka (w Eumeswil nie ma problemu z aborcją, itd, "cywilizacja śmierci" po całości).
"Eumeswil" gorąco polecam, sam będę z przyjemnością do tej książki wracał, i zapewne jak zwykle w przypadku mojego odczytywania twórczości autora, za każdym razem znajdował coś nowego i wartościowego.

Inne dzieł(k)a autora które opisywałem na blogu:
Awanturnicze serce (II) oraz Sycylijski list do człowieka na księżycu
O bólu
W stalowych burzach: wczesny polski przekład Książę piechoty, angielskojęzyczny przekład późnej edycji książki - Storm of Steel

czwartek, 22 sierpnia 2013

Anime i visual novel #1

Najpierw anime. Fanem gatunku (czy też zbioru gatunków i podgatunków) jako takiego nie jestem - ot, lubię poszczególne tytuły. Dziwi mnie też zaciekłość fanów, którzy nie lubią określania "anime" mianem "japońskich kreskówek" lub "japońskich filmów animowanych". Przecież właśnie tym to jest. Lub w przypadku produkcji nie-japońskich można mówić np. o "kreskówkach w japońskim stylu".
Nie no, żartuję. Lubię Was denerwować, ortodoksyjni fani. Nawet miałem tę notkę nazwać "chińskie bajki", ale uznany bym został za większego ignoranta, niż jestem.

W ostatnim czasie (tj. przez ostatnie pół roku) obejrzałem sporo tytułów. Część z nich tylko wymienię (Hellsingi wszystkie, Genocyber [brutalne i pokręcone nieco], Vampire Hunter D [Peruniku, jaki klasyk. Kiedy ja to widziałem po raz pierwszy], Cowboy Bebop [cudny soundtrack, bardzo dobra historia - trochę kosmiczny western, trochę i ukłon w stronę klasycznego noir, kreska się nie zestarzała], Elfen Lied [opowieść o tym, że nie ma takiego czegoś jak ludzka natura - wszystko zależy od indywidualnych uwarunkowań - nawet potwór może kochać, a potworem się staje przez to, że inni go takim widzą; poza tym mnóstwo przerysowanej przemocy, yeah], Darker Than Black wszystko [epicka opowieść o poszukiwaniu człowieczeństwa i pozostaniu człowiekiem, liczne wątki kojarzące mi się z magią chaosu, trochę czegoś rządo-światowo-podobnego i niecodzienny, dopracowany świat przedstawiony; ścieżka dźwiękowa zapada w pamięć], Chaos;Head [techniki z magii chaosu mocno; poza tym fajna opowieść o paranoi; zrobione na bazie visual novel pod tym samym tytułem], wszystko Neon Genesis Evangelion/Evangelion [klasyka i odświeżenie klasyki - zabawa konwencją i szalenie interesujące odwołania do mitologii hebrajskiej i chrześcijańskiej; bardzo przypadło mi do gustu, na Evangelion 4.0 czekam niecierpliwie], Bible Black [hentai z demonami, składaniem ludzi w ofierze Szatanowi, czarnymi mszami, magią? brzmi nieźle? nawet jeśli, to wykonanie odstrasza, nie skończyłem nawet pierwszego odcinka podstawowej serii oglądać] część opiszę poniżej.

"Texhnolyze"
Post-apo. Ale bardzo dziwne post-apo. Nieco metafizyczne. Tak czy siak, rzecz się dzieje w świecie pod powierzchnią Ziemi (gdzie mimo tego świeci coś na sklepieniu) i gdzie cały teren dosyć rozległy. Największym ośrodkiem jest miasto Lux, w którym wydobywa się hmm surowiec potrzebny do tytułowego procesu texhnolyzacji. A co to takiego? proces "podpinania" bezpośrednio pod ludzki układ nerwowy mechanicznych kończyn, niezwykle zaawansowanych technologicznie. Mimo tego w podziemnym świecie znajduje się jeszcze trochę miejsc - mniejsza osada, której mieszkańcy podporządkowani są bezgranicznie wyrokom młodej prorokini (w czasach, gdy rozgrywa się akcja serialu, jest nią Rin - genialna kreacja) oraz zamknięta siedziba nadludzi - wykorzystujących zaawansowaną technologię, niedostępną innym mieszkańcom podziemnego świata.
Główny bohater był bokserem - zrobił jednak coś, co nie spodobało się jego pracodawcom (lokalnej mafii) i stracił rękę i nogę. Przypadkiem trafia potem do ponętnej pani doktor, która wbrew jego woli przeprowadza na nim texhnolyzację, a także wykorzystuje seksualnie. Innym bohaterem jest tajemniczy przybysz z powierzchni (na powierzchnię można się dostać koleją lub czymś w rodzaju gigantycznej klatki schodowej), który zaczyna rozgrywać poszczególne frakcje Lux przeciwko sobie (przypominało to wręcz "Za garść dolarów"), ale potem fabuła pozostawia go na uboczu. Właśnie, fabuła od samego początku jest dosyć zagmatwana, szczególnie przez pierwsze odcinki nie wiadomo za bardzo co i dlaczego się dzieje, potem zostajemy wtajemniczeni stopniowo w świat przedstawiony i panujące w nim relacje. Miasto Lux jest podzielone na tereny należące do kilku frakcji - główne dwie to coś mafiopodobnego, z szefami-głowami swoich rodzin i jednym szefem szefów oraz sekta przeciwników texhnolyzacji, z tajemniczym przywódcą na czele, cieszącym się wielkim poważaniem wśród swoich wyznawców. Trzecią grupką jest gang młodych texhnolyzowanych wyrzutków, nie mają jakiegoś określonego stylu, pod względem hmm filozoficznym (chociaż to za duże słowo) są gdzieś między punkami i hippisami. To płotki, ale przyjdzie im odegrać swoją rolę w historii miasta.
Zastanawiałem się, o czym właściwie to anime opowiada. Najpierw mieliśmy trochę o nieszczęsnym bokserze, potem pojawił się przybysz z "góry", i przez kilka odcinków było głównie o nim. W tle pojawiała się Rin, mafia, walki frakcyjne. Potem przybysz zszedł na dalszy plan, a uwypuklono znów byłego już boksera, który odnalazł się wśród tych, którzy chcieli go zabić i stał się nawet zaufanym człowiekiem młodego i ambitnego szefa szefów.
A potem wszystko się bardzo gmatwa, gdy Lux zostaje najechane przez jednego z "nadludzi" i jego dziwaczne kreacje. Wyprawa na powierzchnię znajduje miasto duchów (hm, dosłownie), z poziomem techniki z jednej strony futurystycznym, a z drugiej - w latach '30-'40 XX wieku i wraca pod ziemię z niczym.
Dopiero w tym momencie wychwyciłem cudownie przedstawione wątki nietzscheańskie. Z jednej strony mamy byłego boksera, który znając swoje przeznaczenie, kierując się wolą mocy przezwycięża wszystko, by ocalić Rin - z drugiej tak naprawdę bohaterem anime jest samo miasto, Lux. Jest to opowieść o wiecznym powrocie, o tym, że ludzkie losy są niczym w sumie w starciu z prawidłami przeznaczenia, o tym, że potrzebna jest czasem zupełna katastrofa, żeby lepsze jutro (no dobra, "inne jutro" czy też "nowe jutro", niekoniecznie "lepsze") mogło nadejść.
W każdym razie ja to tak zrozumiałem.
Jest to anime dosyć trudne w odbiorze. O ile mnogość wątków i postaci jest jeszcze w miarę w normie jak na anime, to zarówno wizja świata jak i przedstawiona historia jest bardzo wieloznaczna i pełna niedopowiedzeń. Na dodatek grafika utrzymana jest w szarych, ciemnych, matowych, brudnych nieco barwach, nawet powierzchnia Ziemi. Mimo tego, jak na mój gust jest to najlepsze anime jakie oglądałem.

"Psycho-pass"
Znów anime bardzo nieztscheańskie w swojej wymowie. Świat, w którym panuje pełna inwigilacja za pomocą czujników emocji - gdy przekroczą pewien poziom, delikwent jest albo kierowany na leczenie, albo po prostu zabijany, bo poziom odczuwanego stresu jest utożsamiony ze sposobem myślenia, a ten - z poziomem przestępczości. Może się to delikatnie kojarzyć bodajże z "Raportem mniejszości". Do tego władza i instytucje społeczne są ściśle scentralizowane - w pewnym okresie życia każdy przechodzi testy (którymi kieruje System Sybilli, ten sam, który kontroluje wszechwładną kontrolę emocji całej populacji przez sieć gęsto rozstawionych czujników) stwierdzające po osobowości i wiedzy, do czego dana jednostka się najlepiej nada.
Poza tym mamy postępującą cybernetyzację, ubrania i wystrój wnętrz w domach to najczęściej hologramy zmieniane wedle uznania, itd.
Główną bohaterką jest młoda dziewczyna, świeżo po studiach, która zostaje inspektorem policji. Na początku nie może się odnaleźć w środowisku, do którego trafiła. Jej szef, zmagający się z własnymi demonami z przeszłości starając się uchronić ją przed możliwością upadku (o tym za chwilę) jest szorstki i nie traktuje jej poważnie. Ona sama na wiele rzeczy ma inne zdanie niż się powszechnie przyjęło. W niektórych sytuacjach czyjaś ofiara ma tak samo przekroczony poziom przestępczości jak jej oprawca - np. ofiara gwałtu. Czyli niewinna ofiara też kwalifikuje się do zabicia, z czym młoda pani inspektor nie może się zgodzić.
System wykorzystuje część ludzi z trwale przekroczonym poziomem przestępczości, tzw. utajonych przestępców do własnego celu - służą w policji jako egzekutorzy - osłaniają i pomagają inspektorom, także dlatego, że sami myślą i działają jak przestępcy - tyle, że przeciwko innym przestępcom. Inspektor ma prawo zabić egzekutora, jeśli zajdzie taka potrzeba. Egzekutorzy nie mogą opuszczać budynku, w którym pracują. Pani inspektor zbyt wiele czasu poświęca jednemu z egzekutorów, który do niedawna sam był inspektorem, ale zaangażował się za bardzo osobiście w sprawę brutalnego morderstwa swojego kolegi, też inspektora zresztą. Tamta sprawa nigdy nie została rozwiązana, pewnego dnia szalony morderca powraca...
Jak na dystopię, anime to jest dosyć wyjątkowe, w każdym razie nie spotkałem się z czymś takim chyba jeszcze, lub nie pamiętam. Zazwyczaj jest tak, że gdy główny bohater/bohaterka poznaje prawdę o systemie, w jakim żyje lub nawet jaki samemu pomaga utrzymać, to przyczynia się do jego upadku lub przynajmniej przechodzi na pozycje zdecydowanie wrogie temu, w co sam do jakiegoś momentu wierzył.
Tu jest inaczej. Gdy główna bohaterka poznaje prawdę o świecie w którym żyje, prawdę przerażającą, gdy styka się z ludźmi, którzy mogą z zimną krwią mordować i czujniki przestępczości nie wykryją ich negatywnych emocji, styka się też z chaosem i rozprężeniem społecznym, wybuchem zamieszek, następuje destabilizacja. Zdaje sobie sprawę, że System Sybilli jest zły i w gruncie rzeczy wypacza zarówno relacje międzyludzkie, jak i sens ludzkiego życia, ale zniesienie go spowodowałoby zupełny chaos. Postanawia więc, zdając sobie sprawę, z czym ma do czynienia, mimo wszystko nadal stać w obronie systemu, bo wydaje się jej mniejszym złem niż jego nagłe obalenie. Ba, w zamian za swoje dalsze posłuszeństwo systemowi udaje się jej zawrzeć z nim umowę dotyczącą sprawy prywatnej... Pani inspektor bardzo ewoluuje w ciągu trwania serialu. Od naiwnej idealistki do twardo stąpającej po ziemi całkiem cynicznej postaci, robiącej swoje. Tak jakby odkryła swoją substancję, substancję inspektora, odnalazła w tym siebie, i pozostała w tym, chociaż system mogła - przynajmniej - uszkodzić zamiast go nadal wspierać. Trochę mi się to kojarzy z jungerowskim anarchą.
Rzecz jasna, jak na anime przystało, poznajemy też wiele wątków pobocznych, historie życia innych inspektorów i egzekutorów, nieraz dosyć tragiczne, dowiadujemy się, że część z nich jest ze sobą blisko spokrewniona, itd.
Na początku pisania o "Psycho-pass" wspomniałem, że jest w nim wyraźny motyw nietzscheański. Zresztą nie tylko nietzscheański. Postacie wprost cytują od czasu do czasu czy to Foucalta, czy Webera. Moją nadinterpretację jungerowską wspomniałem ciut wyżej.
Główny zły poprzez wspieranie gorszych od siebie stara się otworzyć ludziom oczy, że system nie jest idealny - ba, że jest fałszywy. Stoi on na stanowisku, że chaos, śmierć, prawdziwa zawierucha pozwoli otworzyć ludziom oczy. Skoro jest on poza zasięgiem kontroli poziomu przestępczości, to jasno wynika z tego, że kontrola ta opiera się na sztucznie wymyślonych poziomach. Że on stoi poza dobrem i złem zdefiniowanym przez System Sybilli.
Że "dobro" i "zło" to uwarunkowania społeczne, które są tylko pojęciami - to już moje rozwinięcie tego wątku, tak to sobie dopowiedziałem (bo sam tak uważam).
Gdy wychodzi na jaw, czym System Sybilli jest, ten anarchiczny nadczłowiek sytuujący się poza dobrem i złem, który postanawia - co prawda za pomocą brutalnych, ludobójczych metod - otworzyć społeczeństwu oczy, wydaje się nawet milszy i lepszy od pracodawców głównych bohaterów pozytywnych.
Na ścieżkę dźwiękową nie zwróciłem w sumie uwagi, a do kreski nic nie mam. Anime w miarę nowe.

"Ergo Proxy"
Znów Nietzsche, znów dystopia, znów post-apoc. Znów ponuro, wszystko ocieka szarością i brudem, lub chorobliwą sterylnością. Mam szczęście do takich wątków w anime. Świat jest zupełnie zniszczony, jest pustym, szaro-burym wastelandem sięgającym od horyzontu po horyzont. Ci, którzy przetrwali bliżej nieokreślony kataklizm żyją w gigantycznych kopułach-miastach-państwach.
W mieście, w którym rzecz się dzieje, panuje władza totalna, życie ludzkie jest ustalone od początku (nikt się nie rozmnaża, ludzie są klonowami/hodowani do końca). Życie płynie wolno, aż pojawia się tajemnicze coś zwane Proxy - bliżej nie określony potwór o nadludzkiej mocy. Do tego sytuację w mieście zaostrza fakt, że wśród androidów (zwanych cogito) wybuchła choroba, uzyskują samoświadomość. Główna bohaterka, Ril, wnuczka burmistrza miasta i tajemniczy przybysz ze zniszczonej Moskwy, Vincent Law wyruszają przez pustkowie w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące ich pytania, lecz z każdym krokiem pytań jest coraz więcej a odpowiedzi - wcale.
Mówiąc szczerze, miałem problem ze zrozumieniem wszystkich wątków, w tym głównego. Sama historia jest dosyć zagmatwana, wyjaśnia się chociaż, że Proxy to coś w rodzaju bóstw czy też istot prawie-że-boskich stworzonych jeszcze w Złotym Wieku (moje określenie, tak mi się skojarzyło dziwacznie) przed Kataklizmem (też moje określenie) przez ówczesną ludzkość - lub coś/kogoś innego, nie jest to jednoznacznie wyjaśnione. Albo czegoś nie zrozumiałem.
Wątek nietzscheański dotyczy znów woli mocy, ucieczki przed nią, co kończy się niepowodzeniem. Poza tym poruszona zostają bardzo ważne kwestie - czy potrzebujemy Boga, a jeśli nie, to czy powinniśmy go się pozbyć? Czy Bóg jest doskonały? Czy jeśli nasz Bóg nas nie słucha, to jak możemy stworzyć sobie nowego, i czy ma to w ogóle sens?
Burmistrz jest otoczony radą, która składa się z lewitujących, mających w sobie żywe dusze (?) renesansowych rzeźb. Rzeźby mają imiona - Derrida, Lacan, Husserl i Berkeley. Mindfuck. Jak całe to anime. Ale polecam gorąco. Jeśli ktoś lubi takie klimaty, nie przestraszy się ciężkiego klimatu i "przygnębiającej" kreski. Ścieżka dźwiękowa jest dosyć melancholijna.

Z visual novel miałem okazję "przeczytać" "Yume Miru Kusuri: A Drug That Makes You Dream" (dużo porno, poza tym mimo wszystko dosyć ciężkie, zwłaszcza w wątku o dziewczynie gnębionej w szkole) oraz "Key" (fajne, dziwne, poczciwe. Dobrze napisane.). Oraz jeszcze jedno, i to o tym napiszę coś więcej.

"Katawa Shoujo". Visual novel z gatunku - bo ja wiem jak się to fachowo nazywa - romans/obyczajowe. Chodzi o to, by poderwać jedną z kilku dziewczyn. Każda z nich jest niepełnosprawna - mamy "do wyboru" - niewidomą, głuchą, bez nóg, o poparzonej połowie ciała, bez ramion. Za produkcję wzięli się ludzie, którzy skrzyknęli się przez 4chana.
Brzmi strasznie, czyż nie? W sumie sam spodziewałem się koszmarnego, wulgarnego porno z niepełnosprawnymi nastolatkami. Gdy przeszedłem (hm, przeczytałem) wszystko, co tylko mogłem, aż odblokowałem wszystko na 100%, mogę powiedzieć, że gra mnie zaskoczyła. Bardzo pozytywnie.
Zostało to napisane i narysowane bardzo delikatne, z wyczuciem. Wszystkie historie są bardzo melancholijne, w pewien sposób rozczulające, trochę melodramatyczne. Na pewno nie jest to wulgarne porno. Wręcz przeciwnie. Owszem, zdarzają się sceny łóżkowe - nie spełniają jednak podstawowej funkcji, jaką spełnia pornografia. Są też całkiem realistyczne - ot, młodzi ludzie na hormonach robią czasem coś głupiego. Poza tym można je w opcjach wyłączyć. Każda postać napisana została z wyczuciem i z głębią. Także główny bohater - trafia do szkoły specjalnej, gdzie rozgrywa się akcja, po pewnym incydencie, w którym okazuje się, że ma wadę serca. Przekaz całości jest bardzo jasny i w sumie optymistyczny - nie ważne, kim jesteś, możesz kochać i być kochanym, znaleźć akceptację i akceptować, nie ma trudności, których nie dało by się przezwyciężyć.
Hm, post wcześniej na tym blogu pisałem o nekrofilskich porno-horrorach. Cóż, pstrokato. Nie samym gore człowiek żyje, czasem warto sobie przypomnieć, że świat też może być piękny.

środa, 21 sierpnia 2013

"Nekromantik" 1 i 2, "Aftermath", "Nekro"

Chciałem sprawdzić, czy już o tych arcydziełach współczesnego romantyzmu pisałem, wklepałem "Nekromantik" i pozostałe tytuły we wszelkie blogowe wyszukiwarki (swoją drogą, moduł "Trzewia" chyba nie działa i lada moment wyleci) i nic nie pojawiło się.
Dziwna sprawa, byłem pewien że "Nekromantik" już się gdzieś tu przewinął. Hm, był chyba tylko na moim starym blogu, a tym nie.
Dobra, to po kolei. Hm, znów z kategorii "Kultura i sztuka i dewiacje: Ruchome Obrazki" zostały tylko "Dewiacje". Cóż, trudno.
"Nekromantiki" to dzieła niemieckiego reżysera Jörga Buttgereita, w tym momencie koniecznie polecić muszę także dwa inne jego filmy, "Schramm" i "Der Todesking". Widziałem też kilka innych wyreżyserowanych przez niego filmów, ale te przypadły mi do gustu najbardziej.
Bohaterem części pierwszej jest poczciwy i sympatyczny Robert. Pracuje on w agencji zajmującej się sprzątaniem ulic ze zwłok, np. po wypadkach. Jest to człowiek z pasją. Kawałki zwłok przynosi do domu - zarówno mięcho, jak i kości, które wykorzystuje np. jako ozdoby przy łóżku czy żyrandolu. Zainteresowania dzieli z nim jego dziewczyna. Gdy pewnego dnia przywozi do domu całego trupa, zwłoki w stanie postępującego rozkładu wyłowione z rzeki, jest wniebowzięta. Razem z butwiejącym trupem odbywają stosunek seksualny. Trup jest upgrade'owany kawałkiem drewnianej poręczy łóżka, która wetknięta w jego rozpadające się podbrzusze udaje penisa. W tle przygrywa romantyczna muzyka, rodem z jakiegoś subtelnego erotyka. Cała sekwencja trwa chwilę czasu, pokazane są takie perełki jak wyssanie oka trupa wprost z oczodołu pana nieżywego przez dziewczynę Roberta, która potem wypluwa gałkę oczną na jej miejsce.
Niestety, w związku głównego bohatera następuje kryzys, co kończy się tym, że jego dziewczyna porzuca go, wyprowadza się z mieszkania zabierając ze sobą zwłoki. W międzyczasie bohater wylatuje z roboty.
Nie ma co z sobą zrobić, więc ćpa leki i popija alkoholem, ma rozmaite wizje, dosyć surrealistyczne, jedzie do kina, próbuje korzystać z usług prostytutki (co kończy się dla niej śmiercią; ginie także cmentarny ogrodnik, który nakrył głównego bohatera przy trupie dziwki; scena z odciętą powyżej dolnej szczęki głową jest cudowna). Film kończy się tak, że główny bohater znajduje sens życia, osiąga spełnienie seksualne, ale ginie przy tym z własnej ręki. W języku angielskim jest fajne określenie na to, czego świadkiem jest widz na zakończenie filmu - "disturbing". "Disturbing" do sześcianu.
Rzecz jasna, jakość nie jest porywająca. Większość budżetu poszło chyba na charakteryzację zwłok, które wyglądają hmm wspaniale, tzn. robią dobre wrażenie, tzn. wyglądają bardzo naturalnie. O ile kot nie zginął, to królika chyba rzeczywiście pocięto. Największym plusem filmu jest duszna, pokręcona, nieco oniryczna atmosfera, fajnie przedstawione szalone wizje i sny głównego bohatera. Samo przedstawienie nekrofilii jako normalnego zachowania jest interesującym pomysłem. Genialny jest też soundtrack. Film można oglądać nie znając niemieckiego i bez angielskich napisów, bo dialogów jest co kot napłakał.
Dwójka (opatrzona podtytułem "Return of loving dead") zaczyna się na cmentarzu, gdzie spoczął Robert. Widzimy jak bohaterka filmu rozkopuje grób i zabiera zwłoki do siebie. Zostawia sobie najciekawsze części przegniłego Roberta (głowa, penis z jądrami), resztę wywozi na cmentarz z powrotem. Potem w sumie nic się nie dzieje - ot, poznaje faceta, sympatycznego gościa zajmującego się dubbingowaniem filmów porno. Chodzą ze sobą, sypiają ze sobą, ich związek ma swoje wzloty i upadki (gdy jej chłopak zaczyna zdawać sobie sprawę z niecodziennych preferencji seksualnych swojej dziewczyny). Na końcu zaś bohaterka pieprzy się częściowo ze swoim chłopakiem, częściowo z kawałkami Roberta. Ale nie, nie na takiej zasadzie jak myślicie. Sama scena wynagradza ciągnące się wcześniej niemiłosiernie dłużyzny. Najbardziej zabawna jest jednak scena na sam samiusieńki koniec filmu. Znając zakończenie dwójki, muszę przyznać, że w sumie to dobrze, że nie ma części trzeciej. Dwójka jest jednak gorsza moim zdaniem od jedynki. Mniej tu przygniatającego, duszącego klimatu, mniej szarości i brudu (paradoksalnie częściowo stało się tak przez większy budżet), oprócz mocnego początku i bardzo mocnej końcówki film jest zupełnie nijaki.
"Aftermath" (reż. Nacho Cerda, 1993) to trwający pół godzinki, pozbawiony dialogów shocker. Pokazuje jeden dzień z pracy pracownika kostnicy. Dzień jak co dzień, chciało by się powiedzieć. Film jest ładnie zrobiony, chociaż ciała wyglądają nieco plastikowo. Podejrzewam też, że nóż w ciele wygląda nieco inaczej. Ale i tak jest fajnie. Akurat można oglądnąć do obiadu czy śniadania, albo przed wyjściem na randkę.
"Nekro" (reż. Vince Roth, 2001) to najgorszy film w tym zestawieniu. Ohydny, 15-minutowy shocker, mający dziwaczne, mizoginistyczne przesłanie. Ot, główny bohater wciąga do domu nieprzytomną laskę. Rozebraną przywiązuje do krzesła w zamkniętym pomieszczeniu. Gdy wraca jej przytomność, wpada do pokoju, zabija ją i gwałci. Słychać przy tym kobiece pojękiwanie z rozkoszy (sic), głos z offu czyta coś. Na końcu filmu zza ściany wychodzi inna zalana krwią laska i zabija typa. WTF? W przypadku tego filmu brak budżetu raczej zaszkodził, niż pomógł. Syf.

Urodziny H.P.Lovecrafta

Co prawda były wczoraj, 123-cie a nie dzisiaj, ale co tam.
Cóż można powiedzieć o Samotniku z Providence. Chyba wszystko zostało już o nim powiedziane. Przypomnijmy więc oczywistą oczywistość - bez niego nie byłoby współczesnego horroru w tym miejscu, w którym gatunek znajduje się obecnie, ani fantasy w takiej formie, w jakiej sobie egzystuje. Panteon istot wymyślonych przez Lovecrafta mimo tego, że przeszedł praktycznie nie zauważony za życia autora, potem rozrósł się i zainspirował tysiące innych autorów (nie tylko pisarzy, lecz też muzyków, filmowców i wszelkich innych artystów grzebiących w popkulturze).
Twórczość Lovecrafta to w sumie wycieczka po fobiach autora. Mamy więc strach przed imigrantami nie-anglosaskimi (potem złagodzony znacznie, jednak zdarzało się Lovecraftowi pisać rzeczy wprost rasistowskie, cóż, takie były czasy), strach przed starością, starością plugawą, zdegenerowaną, odhumanizowaną, starością dotkniętą szaleństwem, strach przed wyrzutkami i outsiderami (przynajmniej w kilku opowiadaniach złe rzeczy zaczynają się rozwijać, gdy dotknięci nimi ludzie przestają chodzić do kościoła i uczestniczyć czynnie w życiu wspólnoty - Lovecraft przynależał do kultury purytańskiej, nawet jeśli nie manifestował żadnej religijności, to nasiąkł pewnymi schematami i stereotypami), wreszcie najbardziej oczywisty ze wszystkich strachów nawiedzających autora - strach przed Nieznanym. Strach przed tym, że nauka okaże się bezsilna w starciu z potwornościami spoza granicy poznania i zrozumienia ich przez człowieka. Poza tym autor fascynujący się nauką, techniką i rozwojem człowieka w gruncie rzeczy pozostał nieufny wobec wszystkich nowinek i nowości, pozostał dosyć konserwatywny i tęskniący za starymi czasami.
Twórczość Lovecrafta jest pesymistyczna (delikatnie mówiąc). Gdy głównemu bohaterowi, zazwyczaj młodemu naukowcowi/racjonaliście/scjentyście twardo stąpającemu po Ziemi rozpada się światopogląd w zetknięciu z prawdziwym światem mrocznych pradawnych bytów, bohater albo się zabija, albo popada w obłęd. A nawet jeśli nie, to poznana wiedza wypala na nim swoje piętno, ciążące na nim do końca życia. Nic już nie jest takie, jakie było wcześniej.
Z czasem zmieniła się optyka patrzenia na dzieła Lovecrafta. Na dalszy plan zeszły wątki okołopsychologiczne, które można było wczytać między wierszami, wszystkie ilustracje tezy o ograniczonym ludzkim poznaniu, wszystkie fobie prezentowane przez autora. Co pozostało? W gruncie rzeczy tylko sami Wielcy Przedwieczni czy inni Zewnętrzni Bogowie, no i złowrogi szum zimnego wiatru w koronach powykręcanych drzew rosnących gdzieś w Nowej Anglii, Maine czy Massachusetts.

W tym miejscu w sumie bez związku z powyższym polecam musical "Shoggoth on the roof".

sobota, 17 sierpnia 2013

Sebastian Uznański "Herrenvolk"

Czasem można trafić na interesującą książkę zupełnym przypadkiem.
Ot, idąc od dworca kolejowego na perony (a, rzecz dzieje się w Krakowie), przechodzi się koło metalowych takich bud pociesznych, gdzie odbywa się handel używanymi książkami. Jedno z dwóch znajdujących się tam stoisk (pozdrawiam z tego miejsca serdecznie właściciela i pracowników) stockuje głównie szeroko pojętą fantastykę (sam kiedyś tam zostawiłem jakiś badziew, np. zbiór opowiadań z Faerunu, jednego ze światów z gry fabularnej Advanced Dungeons & Dragons, coś o "potworach z głębin", straszny syf i nic ciekawego; za śmieszne pieniądze zostawiłem, ale byłem akurat spłukany, to jakikolwiek grosz mnie urządził). Jako że do odjazdu pociągu miałem dłuższą chwilę czasu, zatrzymałem się, by zapytać czy nie ma brakujących mi części cyklu "Fundacja" Asimova.
Skoro nie piszę tej notki zbiorczo o "Fundacji", to - jak widać - kupiłem coś innego. Polecono mi tę książkę, sprzedano taniej niż w księgarni, egzemplarz wyglądał na nowy, do tego był podpisany przez autora. Niby czego chcieć więcej?
No, można by chcieć, żeby ta książka jeszcze sobą reprezentowała w miarę wysoki poziom.
Autor zebrał trochę Dicka ("Człowiek z Wysokiego Zamku"), mnóstwo popkultury (na poziomie np. kultowej inaczej polskiej gry komputerowej "Mortyr" - żeby nie było, w cześć pierwszą grałem naprawdę długo i namiętnie, ale arcydziełem to ona nie była; lub może raczej na poziomie "Wolfensteina", zwłaszcza późniejszych części), mnóstwo stereotypów, teorii spiskowych i "creepy feelingu", jaki unosi się od lat nad popkulturowym nazizmem (magowie z Thule, pojazdy Vril i Haunebu, bazy nazistów na Antarktydzie, hodowanie super żołnierzy, zrealizowane projekty urbanistyczne Speera), do tego: motywy żywcem zerżnięte z twórczości Hansa Rudolfa Gigera (biomechaniczne pojazdy, biomechaniczne wyposażenie, żywe ściany budynków, itp.), mistykę żydowską (Golem), mutanty powstałe po użyciu broni chemicznej i biologicznej, obłędny transhumanizm i eksperymenty genetyczne, projekty Tesli, elementy dystopii i cierpkie obserwacje żelaznego prawa oligarchii, itd., itp, etc. Wyszła z tego przeurocza, postmodernistyczna papka, pulpa, coś niesamowitego, takie natężenie ogranych motywów, poskładanych trochę bez ładu i składu i na wyrost, że finalny rezultat jest aż piękny.
Chociaż to rzecz jasna zależy od gustu. Spotkałem się z recenzjami "Herrenvolku", których autorzy ten właśnie aspekt książki zjechali od góry do dołu i z powrotem. Mnie jednak taka konwencja przypadła do gustu, jest momentami tak przerysowana (dekadenckie kluby sado-maso-nazistów, hodowanie gigantycznych pająków wyprowadzanych na smyczy, wojny magów, operacyjne zmienianie sobie źrenic w kształt swastyki, nazistowskie elity o sposobie bycia prawie że rodem z filmu "Salo" Passoliniego) że aż groteskowa.
A, do tego jeszcze pojawiają się tam Jung i Reich (tylko wspomniany, ale zrobiło mi się miło).
Hm, zacząłem trochę od końca. O czym to właściwie jest?
Mamy początek wojny. Ni z gruchy, ni z pietruchy (no, nie do końca, dopiero potem się wyjaśnia, że była to pomyłka pewna) Artur Sosnowski, młody Polak z XXI wieku, trafia do Krakowa pod niemiecką okupacją. A stamtąd, błyskawicznie ujęty przez Niemców, trafia do tajnego ośrodka pod Berlinem, gdzie po jakimś czasie udaje mu się przekonać jego katów, że rzeczywiście pochodzi z przyszłości. Jakoś tak wychodzi, że postanawia zmienić historię i w zamian za pewne ustępstwa wobec Polski (motywację ma ultra-mega-kuriozalną, ale o tym później) przekazuje III Rzeczy mnóstwo zapamiętanej wiedzy historycznej, do tego opowiada o różnych współczesnych wynalazkach i odkryciach, wśród których są m.in. kevlar, laser i kod DNA. Historia zmienia się w momencie, gdy Hitler atakuje Wielką Brytanię bronią chemiczną i biologiczną. Potem powstaje przy III Rzeszy marionetkowe państwo polskie, ewoluujące potem w Cesarstwo Polskie (również marionetkowe); pod koniec książki i tak na Warszawę spada amerykańska bomba atomowa (druga spada na Drezno).
Technologia przyśpiesza w stopniu niesamowitym. Pod koniec książki latające spodki Haunebu toczą bitwy powietrzne z genetycznie zmodyfikowanymi latającymi żołnierzami Armii Czerwonej oraz amerykańskimi F-22. Na samym końcu jest la grande finale - w wielu miejscach na świecie, stolicach mocarstw, otwierają się wrota do obcych, złowrogich, demonicznych wymiarów, nazwane Hellgate (mówi Wam coś nazwa "Hellgate: London"? czyżby kolejna inspiracja autora?). Nie otwierają się rzecz jasna same z siebie...
Oprócz tego wielce ciekawego chaosu mamy dosyć szczątkową fabułę, w której pełno jest rozterek głównego bohatera, także miłosnych, a jak miłosnych, to mamy też seks, jak seks, to i przemoc. Główny bohater jest jednak z gruncie rzeczy nie dość, że antypatyczny (jak dla mnie ok), to jednak bezbarwny. Ciekawszy jest jego hmm "oficer prowadzący", Werner, członek Waffen-SS, konserwatysta i niemiecki patriota powątpiewający jednak w sens nazizmu jako takiego. Znacznie bardziej złożona postać.
Jak do tej pory było ok. Dobra pulpa nie jest zła, nawet jeśli nie wnosi nic do niczego, a po prostu ma zapewnić rozrywkę.
Jednak niestety autorowi zachciało się dorzucić odrobinę przemyśleń politycznych. Nie wiem, czy wkładając je w myśli, słowa i czyny głównego bohatera chciał je ośmieszyć (na to chyba marne szanse, w końcu autor jest z Krakowa), czy są to po prostu jego własne przemyślenia. Pozwolę sobie aż przytoczyć cytat:
(...) Artur pomyślał o Polsce, z której przybył. Po upadku komunizmu przeszła trudny okres młodej demokracji, potem stopniowe spadanie w otchłań faszyzmu. (...) Narodowe ugrupowania podnosiły głowy na całym świecie, by zyskać poparcie tłumu, głosiły populistyczne programy - populistyczne więc socjalne. Bo przecież najwięcej jest ludzi najbiedniejszych, najgłupszych, najbardziej zdesperowanych - tych najłatwiej omamić i oszukać łatwymi obietnicami. Kogo obchodzi w demokracji te dziesięć procent wykształconych, najinteligentniejszych obywateli, posiadających świadomość, co w państwie się dzieje? Można bazować na kilkudziesięciu procentach nędzarzy i dzięki temu stabilnemu elektoratowi sięgnąć po władzę i z powodzeniem ją utrzymać. (...) Skoro Polska i tak jest skazana na faszyzm, może gdy doświadczy go wcześniej, potraktuje to jak bolesną nauczkę. Tak się stało przecież z komunizmem, zdyskredytowanym w Europie Wschodniej na zawsze. Tak, Artur zapewni Polsce dobry los. (...)
Wszystkie witki opadają. Co za kosmiczne bzdury, pseudo-politologiczne pierdzielenie rodem z bloga korwina. Rację ma autor tylko w tym, że nacjonaliści żerują na biedzie i nieszczęściu, by mieszać masom w głowach.
Podsumowując, można przeczytać dla wizji świata (jeśli ktoś lubi pomieszanie z poplątaniem) i żeby pośmiać się z autora.

piątek, 16 sierpnia 2013

Coś tam dzwoni, w jakimś kościele, ale cholera wie w jakim #2

Wczoraj napisałem tutaj kilka postów o książkach, ale spotkałem się z nieprzychylnymi reakcjami, np. taką:

Swoja droga ten blog kierznie niesamowicie. Kiedyś był jak powiew zgnilizny. Dostarczał nowych ciekawostek ze swiata ogolnopojetej popkultury i błyskotliwych nierzadko inteligentnych rozkmin autora. Wszystko w wydaniu nihilistyczno psotliwym. Dziś zaczyna on zmierzać w kierunku "o patrzcie jak dużo i szybko czytam czytam hehehe XD" notki po 2 zdania, do tego dosyć kontrowersyjne (przemyślenia i emocje powstające " tuż po" przeczytaniu książki ustępują chlodnym recenzjom porownywalnym do relacji z turnieju szachowego) a pierwotny duch gdzies się zatracil umarl i zgnil zapomniany przez Stworce. XD

Zastanowiłem się nad tym, i doszedłem do wniosku, że autor tej opinii ma sporo racji. Żaden z wczorajszych postów mimo wszystko nie zasługiwał na osobną notką, skoro składało się na niego po 4-6 zdań.
Wszystkie z książek, które wczoraj doczekały się mini-notek o sobie, czytałem już dawno. Ale siedziałem akurat w domu, otoczony półkami uginającymi się właśnie od książek. Więc zdejmowałem je, przeglądałem, przypominałem sobie je, przypominam sobie ich fabułę, przypominałem sobie siebie czytającego je (to jest najtrudniejsze) i przedstawiłem je tutaj. Od początku istnienia tego bloga kierowałem się raczej zasadą, że będę wrzucał opinie o/opisy książek, z którymi jestem w miarę na bieżąco. Jednak jeśli pamiętałem je na tyle, by móc coś o nich napisać, to napisałem. Bo czemu w sumie nie. Pamiętałem jednak dużo za mało, by zaśmiecać bloga spamem.

Więc dziś wszystkie książki z wczoraj upchnąłem do jednego posta, o, właśnie tego posta.

1) Jeffery Deaver "Mag"

Nie pamiętam, w którym roku to czytałem. Autor kojarzy mi się jakoś tak z Jeffrey'em Dahmerem, szalonym seryjnym mordercą, nekrofilem-homoseksualistą i kanibalem, także ekshibicjonistą i pedofilem. Zupełnie nie wiem czemu, ot, ma podobne nieco nazwisko. Ale to taka tylko dygresja na marginesie marginesu.
"Mag" to książka z cyklu do którego należy też zekranizowany "Kolekcjoner Kości". Mamy więc przygody młodej pani policjantki i jej starszego, przykutego do łóżka, mentora. Przyjdzie im się zmierzyć z mordercą-iluzjonistą, wykorzystującym magiczne sztuczki do bycia nieuchwytnym (do czasu). Sami będą musieli zgłębić tajniki iluzji, żeby mu dorównać i przewidzieć kolejne kroki.
Niezły thriller.

2) Michael Dobbs "Szpieg w Jałcie"

Z jednej strony fabularyzowana opowieść o konferencji w Jałcie, z drugiej opowieść o Polaku, który cudem przeżywszy piekło wojny postanawia zemścić się na Churchillu - za Jałtę właśnie. Smutna, przejmująca książka pokazująca bardzo dobitnie zarówno tragizm polskiej historii (czy też raczej położenia geopolitycznego) jak i kulisy wielkiej polityki, co przeraża tym bardziej, że ci ludzie tam w Jałcie rzeczywiście siedzieli, a autor trzymał fantazję na wodzy. Autor starał się zrozumieć zawiłości polskiego ducha i beznadziejność wyborów podejmowanych w sytuacji dokonanej, na dodatek w momencie bycia wrzuconym przez jakiegoś złośliwego Zeitgeista pomiędzy młot i kowadło. Główny bohater, Polak, oprócz powyższego jest przedstawiony trochę jak typowy bohater opowieści szpiegowsko-sensacyjnej, wiecie, brawurowe ucieczki, cudem wyjście z opresji, itd.
Niegłupia, dobrze napisana książka.

3) John le Carre "Przyjaźń absolutna"

Bardzo gniewna powieść szpiegowska o tym, jak to amerykański Wielki Brat zapuszcza swoje macki w Niemczech, gdzie dwóch starych przyjaciół chce zrobić coś, w ich przekonaniu dobrego, dla społeczeństwa. Padają ofiarami intrygi, misternie usnutej. Do tego realia współczesnych (no, z początku lat 00') Niemiec, ciekawie przedstawione. Do tego jeszcze spojrzenie na szalone lata '60 i 70', pełne radykałów i radykalizmów, które/rzy potem się odnaleźli bardzo dobrze w świecie, który tak zajadle zwalczali. Poczciwość.

4) Irek Grin "Szkarłatny habit"

Kontynuacja czegoś, czego nie czytałem.
Szalona historia, postmodernistyczna żonglerka motywami i konwencjami. Spiski ogólnoświatowe, dekadenckie elity, izraelski wywiad, do tego jeszcze stare manuskrypty i nietuzinkowi bohaterowie. Trochę pulp, trochę parodia powieści sensacyjnej. Seks i przemoc. Nic wielkiego, ale fajne.

5) Kate Mosse "Labirynt"

"Kod Leonarda da Vinci" worship. Katarzy, Święty Graal, wątki delikatnie feminizujące. Prawie 500 stron poprawnie napisanego, ale jednak czytadła. Dla fanów gatunku. Cała reszta może spokojnie odpuścić. A właściwie mogła, bo książka sprzed kilku lat.

6) John Twelve Hawks "Traveler"

Pierwsza część jakiejś tam trylogii, nie czytałem pozostałych tomów.
Dużo dystopii, trochę New Age'u, przekaz jakby nieco anty-NWO, walka z wszechwładną inwigilacją, grupki żyjące na pustyni poza zasięgiem kamer w miastach, itd.
Do tego historia o podróżnikach z czegoś w rodzaju innej rzeczywistości, którzy sobie skaczą, to tu, to tam, jedni są dobrzy, drudzy nie.
Takie trochę czytadło, ale nieźle pomyślane. Mimo tego nigdy nie chciało mi się sięgnąć po pozostałe części.

No, teraz to wygląda znacznie lepiej.

Andrzej Pilipiuk "Oko Jelenia" (wszystkie części)

Przeglądając bloga, bardzo się zdziwiłem, że nic a nic o tym tu nie ma. Czytałem te książki szmat czasu temu, jak wychodziły, nie pamiętam już, jaki to był rok, najwyraźniej jeszcze przed tym, jak założyłem tego bloga.
Tak czy owak, historia ciągnąca się przez sześć tomów, zaczyna się od końca świata. Potem pojawia się przybysz z kosmosu pod postacią łasicy i przenosi głównych bohaterów w przeszłość, do Skandynawii, w czasy wojen protestantów z katolikami i schyłku potęgi Hanzy, żeby odnaleźli pewien hmmm artefakt, tytułowe Oko Jelenia.
Trzeba oddać autorowi, że realia tamtego świata pokazał jak najlepiej potrafił. Zachował w szczegółach dbałość o to, co się jadło, jak się żyło, gdzie się mieszkało, itd. Bardzo dobrze oddał "szok kulturowy" bohaterów z teraźniejszości oraz bohaterki z czasów któregoś powstania, nie pamiętam już, czy Listopadowego czy Styczniowego, i ich problemy z odnalezieniem się w obcej, nieznanej sobie rzeczywistości. Tak samo jak i szok kulturowy tambylców w zetknięciu się z ludźmi z przyszłości.
Fabuła rozkręca się fajnie. Okazuje się, że z przyszłości panoszy się w przeszłości jeszcze ktoś - cała potężna grupa, świetnie wyposażona i uzbrojona. Do tego są w to wszystko zamieszane zwalczające się nieludzkie potęgi.
Ale potem robi się coraz mniej ciekawie. Wszystkie tomy opierają się na bardzo podobnym motywie - rozdzieleni bohaterowie wpadają w kłopoty w czasie szukania się po Bałtyku i krajach ościennych, jeżdżą/płyną w te i w wte - a z zakręconej fabuły coraz mniej wynika. Po czym wszystko kończy się zupełnie przypadkowo. Zapewne autor specjalnie wymyślił takie zakończenie, ale odebrałem je tak, jakby nie chciało mu się dalej ciągnąć akcji i zakończył ją nagle, cudem niemalże. Poza tym część wątków się urywa, wyjaśnia również w jakiś płaski sposób. Można na to spojrzeć w taki sposób, że bohaterowie byli miotającymi się pionkami sił znacznie potężniejszych i po prostu gdy sytuacja się rozwiązała, zostali postawieni przed faktem dokonanym  - ale jednak pewien niedosyt pozostaje, bo czytelnik nie jest wtajemniczony we wszystko, co działo się w świecie przedstawionym.
Czasem denerwuje też kuriozalny korwinizm autora, ale cóż, każdy ma prawo do swojego szaleństwa.
Jako całość więc "Oko Jelenia", mimo paru oczywistych zalet, jest dosyć przeciętne.

"Schizophreniac" 1 i 2

Kategoria, w której opisuję filmy (hm, nie było tego tu zbyt dużo) nosi nazwę "Kultura i sztuka i dewiacje: Ruchome Obrazki".
Tym razem w sumie zostały z tego tylko dewiacje.
Po kolei:
1) "Schizophreniac:The Whore Mangler", reż. Ron Atkins, wyk. John Giancaspro, 1997.
Co rzuca się w oczy na pierwszy rzut oka - niski budżet - film jest tak nagrany, że jak na współczesne standardy, to jest gorzej niż biednie (ale i tak o niebo lepiej od takiej sraczki jak np. "August Underground"), ba, kamerką w smartfonie przy odrobinie pracy można by było nakręcić film lepszej jakości.
Co się rzuca w oczy na drugi rzut gałką oczną - film jest chory i - na pierwszy rzut - bezsensowny. Ot, główny bohater to chodzący zbiór najróżniejszych zboczeń (np. ekshibicjonizm, nekrofilia, samookaleczenia), narkoman, gwałciciel, brutalny morderca. Oprócz serii mordów mamy więc trochę bardzo wątpliwej jakości soft porno.
Więc czemu uważam to "dzieło" za jeden z najlepszych niskobudżetowych, undergroundowych gore/gorno/horrorów jakie w życiu widziałem?
Bo film ten w sposób absolutnie genialny pokazuje postępujący rozpad osobowości głównego bohatera, przeprowadza wycieczkę na przełaj przez jego psychikę, robi wiwisekcję wszelkich jego brudów. Niespełniony scenarzysta, Harry Russo, któremu się nie układa w życiu dostaje pewnego dnia gumową lalkę. A że zaczął ćpać, to kwestią czasu było, gdy zaczął słyszeć głos tejże lalki, namawiający go, by zabijał ludzi.
Harry początkowo się broni, traci kontakt z rzeczywistością, miota się, próbuje się uwolnić od wpływu lalki, ale spirala bezsensownej, okrutnej przemocy nakręca się coraz bardziej i główny bohater nie jest w stanie się uwolnić od swoich demonów, wspomaganych co chwila ciężkimi dragami. Film jest poprzetykany dziwacznymi, psychodelicznymi scenami rodem z wizji cierpiącego Harrego, sama akcja pod koniec filmu rozpada się, tak samo jak główny bohater, który przegrał swoją walkę. Oszczędność środków podyktowana niskim budżetem w tym momencie jest wielkim plusem filmu, bo historia Harrego jest tak brudna, jak tylko można ją było pokazać, przy tym szorstka i bardzo szczera w swoim obłędzie. Fenomenalna jest scena, gdy główny bohater nagle się budzi i ma wrażenie, że cała jego dotychczasowa historia skąpana we krwi i spermie to był tylko sen. Wygląda przez okno, i widzi scenę rodem z kreskówek - namalowany płotek, uśmiechnięte słoneczko, uśmiechnięta krówka. Gość zaczyna z tym kreskówkowym słońcem rozmawiać, jakby było to najzwyklejszą czynnością na świecie. Miazga. Właśnie, jak już o głównym bohaterze mowa, to na oklaski na stojąco zasługuje aktorstwo odtwórcy jego roli - ten gość nie musiał odgrywać roli psychopatycznego mordercy, on zachowywał się jak psychopatyczny morderca.
Trochę niepotrzebnie film ten jest ma wątki humorystyczne, ale może i to dobrze, bo jest aż tak ciężki, jakim mógłby być, bez topornych komentarzy głównego bohatera.
2) "Necromaniac: Schizophreniac 2", reż. Ron Atkins, wyk. John Giancaspro, 2003.
To samo co w części pierwszej - czyli mocniej, bardziej, dosadniej. Już początkowa scena (biuściasta babka pod prysznicem, oczywiście nie może się po prostu myć, if you know what I mean, potem przychodzi Harry ubrany w damskie fatałaszki, zabija ją i gwałci) jasno pokazuje, z czym będziemy mieć do czynienia. Tym razem jednak znacznie większy nacisk położono na fabułę filmu. To już nie jest szalony rajd bez trzymanki po czynach okrutnego szaleńca. Widz poznaje historię życia Harry'ego (molestowała go matka), widzi go bardziej ludzkiego, a jednak tak samo przerażającego jak w części pierwszej. Największe wrażenie robi scena... z Jezusem. Główny bohater podróżuje samochodem gdzieś przez pustynię niedaleko Las Vegas, gdy kończy mu się benzyna. Wychodzi z pojazdu i - jak to ma w zwyczaju - bluźni i przeklina wniebogłosy, uwłaczając wszystkiemu co żyje lub i nie, ludziom, Bogu, światu. Nagle przychodzi do niego Jezus (w tej roli - słabej, przyznajmy to szczerze - sam reżyser) i nakazuje mu zawrócić z drogi grzechu. Harry wygarnia mu dosadnie, gdzie był, gdy jego (Harry'ego) życie się rozpadało, gdy matka gwałciła go analnie szyjką od butelki, itd. Rozmowa kończy się w ten sposób, że Chrystus bije kijem Russo i odchodzi. Przejmująca scena.
Także ofiary Harry'ego nie są już aż tak anonimowe, jak w części pierwszej. Poznajemy dwie autostopowiczki, które mają to nieszczęście, że trafiają na głównego bohatera. Sceny tortur i wyjadania mózgu łyżeczką nie wyglądają wiarygodnie, ale są całkiem poczciwie obrzydliwe.
Najlepsza jednak jest końcówka. Ekipy Atkinsa nie było stać na wynajęcie statystów, więc film kończy się sceną, jak Harry, bluźniąc na głos, zachowując się agresywnie, rzucając kamieniami, itd., po prostu sobie idzie półnagi z gumową lalką pod pachą jakąś ulicą w Vegas, tuż obok przechodniów, których - sądząc po ich minach - nikt nie uprzedził, że nie mają do czynienia z prawdziwym świrem, tylko z filmem. Być może wyszło to przez przypadek, ale pokazało pewną prawidłowość - tłum boi się jednego, agresywnego świra, nikt mu nic nie zrobił, nikt nie zareagował. To dopiero jest przejmujące.

Ron Atkins ma na swoim koncie więcej filmów, o podobnej estetyce - m.in. "Mutilation Mile", "Death Rattle LSD", "Eat The Rich" czy "The Sins of Government" - horror o iluminatach i Reptilionach. Postać Harry'ego Russo pojawia się też w innym jego filmie, "The Cuckoo Clocks of Hell". Nie wiem, czy filmy te dostępne są w Polsce w formie namacalnej. Można je ściągnąć z torrentów, niestety nie wszystkie a i większość tych torrentów jest martwa. Oprócz tego istnieje wiele wersji poszczególnych filmów Rona.
Oficjalna strona reżysera - tutej.

Odpryski XVIII

1) Odkąd usunąłem już jakiś czas temu fotobloga (który i tak zarastał chwastem płożącym od lat) nie mam gdzie użalać się nad sobą i nad całym światem. Dzięki temu przestałem się użalać na sobą i nad całym światem. Bo prowadzić słit pamiętniczka nigdy mi się nie chciało, tzn. zaczynałem i góra po tygodniu przestawałem go nawet otwierać.

2) Dawno, dawno temu był sobie, zresztą jest nadal, pierwszy poważny polski portal społecznościowy. Pomińmy milczeniem jego nazwę, ale głównym, pierwotnym zamysłem jego twórców było danie szansy użytkownikom na odnalezienie po latach kolegów ze szkoły takiej czy innej. Człowiek miał tam konto, gdy był młody i głupi, a po usunięciu jednego, miał następne i następne. Jednak nie doczytał wtedy, że usunięcie konta nie oznacza usunięcia danych z tym kontem związanych. A jako iż mam małą paranoję na punkcie własnej prywatności, to po latach chciałem coś z tym fantem zrobić. Znalazłem jedno działające jeszcze konto, i je chyba usunąłem, zaś szczątków starych jakiś kont, o ile coś tam jeszcze gdzieś na serwerach wisi, nie dało się usunąć. Wyraźnie pisałem obsłudze, że nie pamiętam ani haseł, ani nawet adresów e-mail na których te jakieś konta stare miałem pozakładane (zresztą przynajmniej dwóch z tych e-mailów nawet już nie mam, bo usunąłem jako takie). No i leśne dziady niczego nie mogli zrobić. A i tak odpowiedź na pierwszą wiadomość, jaką im się wyśle, wygląda na wygenerowaną automatycznie. Niechaj sczezną.

3) Ciekawe rzeczy pojawiają się w statystykach bloga. Np. w "Źródłach ruchu sieciowego" (czyli kto co wklepał w gógla lub gdzie kliknął, że tutaj trafił). Aż odniosę się do dwóch indywidualnych przypadków:
- "heroes 3 wog skąd wziąć mitryl" WOG nie wprowadzał kopalni mithrilu, ani niczego w tym guście. Istniało za to kilka oddzielnych skryptów do WOG-a, które odpowiadały za coś takiego. Są też mody do ERA II, które wprowadzały źródła tego surowca. Poza tym, na chwilę obecną staruszek WOG to śmietnik historii. Ktokolwiek tu trafił w poszukiwaniu mithrilu - przesiądź się na ERĘ II czym prędzej. Opiera się o WOGa, a jest wielozadaniową platformą do najróżniejszych modów. Ma swój wątek na gdzieś na forum Heroes Community.
- "bizarro bazar pdf" - e-booka można kupić np. na wydaje.pl (8,99zł) lub w Empiku (6,92zł). Poza tym na chwilę obecną jest jeszcze kilka egzemplarzy papierowych do zakupienia przez allegro.

4) Wyszedł już (i to pewien czas temu) Fallout 2 Restoration Project 2.2 wersja nie-beta. Nie wiem, czy ktokolwiek jeszcze oprócz oldskólowców jakich ja gra w takie starocie, ale jakby nagle ktoś zapragnął sobie odświeżyć klasykę, i to nieco ulepszoną, jak powinna wyglądać od samego początku, to zaglądnijcie tutaj. Mod m.in. przywraca do gry lokacje, które nie znalazły się w finalnej wersji gry (np. EPA, Abbey czy siedziba plemienia Sulika - tak, questa z odszukaniem jego siostry da się wreszcie ukończyć, podobnie jak kilka innych, niedokończonych w oryginalnej grze), naprawia mnóstwo błędów, dodaje kilka mniejszych rzeczy (także opcjonalnych, do wyboru przy instalacji), poza tym ma już w sobie dwa bardzo przydatne narzędzia - sFalla i Hi-Res Patcha.

5) Edward Lee, autor horrorów skąpanych we krwi i spermie, wspominał w maju swój pobyt w Polsce, o, tutaj, na fajnym forum.

6) Dwusetny post na blogu!

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

"Cienie spoza czasu"

Wczoraj był dobry dzień na antologie. Najpierw "Zombiefilia", potem nadszedł czas na "Cienie spoza czasu", czy zbiór opowieści zgromadzonych na chwałę Przedwiecznemu Lovecraftowi. Nie chciało mi się nad ranem pisać tej notki, gdy skończyłem lekturę, więc piszę teraz.
Wraz z tą książką Wydawnictwo Dobre Historie zyskało sobie w mojej osobie oddanego fana.
Chciałem kupić tę antologię jeszcze na Krakonie, gdzie kosztowała trochę taniej, ale na Krakonie wydałem za dużo na książki. Miałem potem szczęście - kupiłem ją w likwidowanym na krakowskim rynku Empiku (ciekawe, czy na końcu rozstrzelają pracowników), gdzie była, podobnie jak wszystko tam, przeceniona. Po uwzględnieniu przeceny okazało się, że zapłaciłem za nią tyle, ile zapłaciłbym za nią dokonując zakupu na Krakonie. Ha.
Przede wszystkim nie jest to tłumaczenie antologii wydanej gdzieś tam. To pomysł polskiego wydawnictwa. Zebrano utwory mniej lub bardziej nawiązujące do "mitologii Cthulhu" różnych autorów z różnych lat. Zapewne wszystkie były publikowane wcześniej w rozmaitych zbiorach, antologiach, itp., które do Polski nie dotarły (kub nic mi o tym nie wiadomo). Ale pozbieranie tego wszystkiego do kupy musiało kosztować pomysłodawców kupę nerwów i roboty. Trzymając w dłoniach efekt finalny trzeba stwierdzić jasno - ich praca nie poszła na marne. Tu nie ma złych utworów.
Dobra, po kolei:
S.T.Josh "Wstęp"
Wstęp jak wstęp. Zachowano całą wstępowatość, wstępność, wstępowość. Otwartowość, wprowadzaniowość, wprowadzanizm, wstępizm. Autor smuci się nieco, zresztą całkiem słusznie, że wśród morza naśladowców, następców i fanboy'ów Lovecrafta pojawiają się tendencje do spłycania jego spuścizny tylko do przedwiecznych koszmarów, gdy tymczasem te koszmary służyły autorowi do czegoś, nie były celem samym w sobie.
Alan Moore "Dziedziniec"
Alan Moore to jeden z moich ulubionych twórców. Komiksowych. Ten szalony, postmodernistyczny okultysta i anarchista, swobodnie surfujący po wzburzonych wodach popkultury ma na koncie takie tytuły jak "Liga Niezwykłych Dżentelmenów", "V jak Vendetta" czy arcydzieło popkultury "Zabójczy żart", a także kilka książek i opowiadań. W "Dziedzińcu" przedstawiona jest historia agenta federalnego, który zajmuje się sprawą brutalnych morderstw, popełnionych przez ludzi nie znających się wzajemnie. Trafia w końcu na trop nowego na rynku narkotyku, ale czy to na pewno narkotyk? W tle pojawia się subkultura pełna nawiązań do twórczości Lovecrafta oraz prajęzyk ludzkości. Lub czegoś starszego niż ludzkość.
F.Paul Wilson "Pustkowia"
Wilson zabiera czytelnika na Sosnowe Pustkowia, zupełną dzicz zajmującą sporą część stanu New Jersey. Dwójka bohaterów, postrzelony "wolny duch" oraz jego była dziewczyna, poważna kobieta sukcesu wyruszają w poszukiwanie Diabła z Jersey i świetlistych kul unoszących się nad ogromnymi połaciami lasu. A w każdym razie tak to wygląda na początku. Cieszy Lovecraftowski motyw odizolowanych społeczności żyjących w dziczy, przeniesiony z Maine czy Nowej Anglii gdzieś indziej i przedstawiony bez uprzedzeń charakterystycznych dla Lovecrafta.
Kim Newman "Gruba ryba"
Jedno z najlepszych opowiadań urban fantasy, jakie czytałem. Udany miks Lovecrafta z Chandlerem. Rok '41, USA przystępują do wojny, a główny bohater, prywatny detektyw, prowadząc - zdawałoby się -  śledztwo jakich wiele, wpada na trop Ezoterycznego Zakonu Dagona. Na uwagę zasługuje świetne oddanie realiów tamtych czasów, także ówczesnej popkultury.
Graham Masterton "Will"
Nawet jedna z największych gwiazd horroru się znalazła w tej antologii. Pieniacz i gwiazdor Masterton nie napisał opowiadania na miarę swoich możliwości. Ale sam pomysł - z Wilhelmem Szekspirem bardzo ciekawy.
Edward Lee "Pierwiastek zła"
Opowiadanie napisane z charakterystyczną dla autora delikatnością, wrażliwością i z zachowaniem niezwykle wysublimowanego poczucia estetyki i dobrego smaku. Czyli wyuzdany seks, bezsensowna przemoc okraszone turpizmem i gwałt na powszechnie uznanym poczuciu estetyki, ale tym razem nie aż do przesady. Oczekiwałem czegoś gorszego (tzn. lepszego), ale mimo wszystko skłamałbym, gdybym napisał, że się na tym opowiadaniu zawiodłem. Bo wręcz przeciwnie, nawet przeczytałem je jako pierwsze.
Ian Watson "W labiryncie Cthulhu"
Nie spodziewałem się po Watsonie, że tu się znajdzie, a jednak się znalazł. Cóż, twórczość tego bardzo dobrego pisarza znam w stopniu dosyć mizernym. Równie wielkim zdziwieniem było dla mnie odkrycie faktu, przedstawionego w notce o autorze, że pisał nawet utwory osadzone w uniwersum Warhammera 40k. Tak czy owak, opowiadanie przedstawia grupkę przypadkowych turystów osaczonych na zabytkowym cmentarzu we Włoszech przez Cthulhu, który w setkach kopii nagle pojawił się na świecie, i ten świat mocno popsuł, a potem się nieco zmęczył, i postanowił zaruchać. I poniekąd o tym jest to opowiadanie. Ale przyjemnie się czyta.
Mort Castle "Sekret noszony w sercu"
Opowiadanie w formie wyznań człowieka, który osiągnął nieśmiertelność. Dosyć pouczające.
Alan Dean Foster "Wystąpił błąd krytyczny pod adresem..."
Samotny terrorysta grozi wrzuceniem w internet zeskanowanego oryginalnego "Necronomiconu", co mogłoby się skończyć zagładą ludzkości i planety Ziemia. Pomocy w walce z nim udziela odpowiednim służbom tajemniczy haker, dysponujący.... czymś nagranym na pendrive. Bardzo świeży motyw.
Ramsey Campbell "Przyciąganie"
Opowiadanie najbardziej w duchu samego Lovecrafta. Ot, dziennikarz ma sny, dowiaduje się potem, że nie on jeden, potem się dowiaduje, że jego przodek był członkiem tajemniczej sekty, a w międzyczasie okazuje się, że do Ziemi zbliża się tajemnicze ciało niebieskie...
Gene Wolfe "Pan tej ziemi"
Zdecydowanie mniej zagmatwane od czegokolwiek Wolfe'a, co czytałem kiedykolwiek. Co nie znaczy, że gorsze. Chociaż akcja rozgrywa się w ciągu jednego wieczora w jednym domu, w sumie nawet w paru pomieszczeniach. Badacz zajmujący się folklorem i mitami poszukuje informacji o tajemniczej istocie znanej jako Duszożerca, która to istota przypomina nieco pewne zaginione w mroku dziejów egipskie bóstwo...
Tomasz Drabarek "Iran political fiction"
Autor, świetnie znający polityczne realia Bliskiego Wschodu, wplata umiejętnie w rozgrywki polityczne światowych mocarstw tajemniczy kult. Opowiadanie, mimo ogromnego nagromadzenia informacji, ze względu na inną konwencję niż pozostałe, bardzo przypadło mi do gustu, będę śledził twórczość autora.

niedziela, 11 sierpnia 2013

"Zombiefilia"

Antologia nosząca dumny podtytuł "Pierwsza polska antologia zombie" zawierająca 25 opowiadań (+/- 1 - liczyłem niedokładnie) różnych poczciwców, w tym Kaina, Rojka, Błach, Christa, Gajka, Stonawskiego, itd, itp, oraz jedno autorstwa gościa zza oceanu - samego Carltona Mellicka v.3.0.
Antologia do znalezienia w internetach za darmo, na wydaje.pl.
Ostatnimi czasy zombie zrobiły się bardzo popularne. Sukces odniósł serial "The Walking Dead" na bazie komiksu o tym samym tytule, filmy o zombie przebiły się definitywnie do mainstreamu (nie tylko seria "Resident Evil", odświeżony "Evil Dead", ale i "World War Z"). Ciekawe, czy stało się tak za sprawą przesytu wampirami, i - cóż poradzić - ociepleniem wizerunku starych, dobrych pijawek, czy po prostu jakoś tak się stało, ot, nagły skok koniunktury.
Sam motyw chodzących trupów ewoluuje zresztą, być może nastąpi w popkulturze wykrystalizowanie się motywów - że tak to nazwę - post-zombie, czego zaczątki już można zaobserwować chociażby w komiksach "Crossed" (swoją drogą, polecam). A może po prostu musiałem się dopatrzeć jakiegoś kolejnego "post-", jak mam w zwyczaju.
Pozostawiając na boku rozmaite dygresje, "Zombiefilia", złożona w sumie przez fanów dla fanów, reprezentuje poziom wyższy od niejednej ładnie wydanej na dobrej jakości papierze antologii na dowolny temat. Ot, chociażby wyższy poziom od zjechanej przeze mnie ostatnio "Chodząc nędznymi ulicami". Ja wiem, nie ten gatunek, nie ta konwencja, więc nie mam za bardzo jak porównać jednego do drugiego, ale w sumie dobry tekst to dobry tekst, a zły tekst to zły tekst, niezależnie od gatunku, jaki reprezentuje. Poza tym w "Chodząc" było jedno opowiadanie z zombie w tle, i było - co tu ukrywać - denne, mimo ze autorem był jakiś autor mający wyrobioną dobrą markę i zaproszony do antologii przez samego G.R.R.Martina lub tego drugiego, zapomniałem już, jak mu tam było.
Tak czy owak, w "Zombiefilii" takich klasycznych, stereotypowych opowieści o zombie, typu "czwórka przyjaciół w dzikim lesie" lub "dziś wyprzedaż w osiedlowej Biedronce" albo "o piątej rano dowożą do salonu firmowego Apple'a nowe iPhone'y", jest tu całkiem mało. W sumie po tych pisarzach i pisarkach (a w każdym razie po tych, których twórczość jest mi w różnym stopniu znana) nie spodziewałbym się niczego innego. Chyba najdalej wypuścił wodza fantazji (ale na łańcuchu, żeby ten nie uciekł daleko) Marcin Rojek, który sprowadził apokalipsę zombie do uniwersum "Smerfów". Poza tym jest sporo zombie-rewizjonizmu, np. przedstawienie zombie jako tych dobrych, lub wręcz jako ofiar ludzi, są próby wniknięcia w psychikę zombie, są przedstawienia świata, gdzie zombie i ludzie współegzystują, co np. powoduje pojawienie się sektora usług specjalnie dla nieumarłych, są wizje świata, w którym zombi wykształciły cywilizację i/lub ewoluują, itd., wreszcie mamy też historie z zombie w tle, opowieści de facto nie o zombie, tylko o ludziach, nierzadko mniej ludzkich od nieumarłych.
Nie tylko tematyka jest zróżnicowana, ale - co w sumie oczywiste, ale nie chcę kończyć tej notki tak szybko - konwencje, od groteski po turpizm, od opowieści humorystycznych po tragiczne. Różnorodność to jeden z atutów tej antologii.
No i w sumie to tyle. Mnie się podobało, polecam.

sobota, 10 sierpnia 2013

Odpryski XVII

1) Przejechałem torbą podróżną małą dziewczynkę. Po prostu jej nie zauważyłem. Ona chyba też nie zauważyła.

2) Dwadzieścia lat temu na skutek nieszczęśliwego wypadku spowodowanego przez Varga Vikernesa zmarł Euronymous. To były czasy. Nie to, co teraz.

3) Świadkowie Jehowy opowiadają się za rządem światowym. I to - literalnie - teokratycznym. Mam na to dowód:

Ot, siedziałem kiedyś u fryzjera i przeglądałem gazetki leżące w poczekalni. Wśród morza hmm spamu o życiu jakiś nieznanych mi celebrytów znalazłem coś znacznie bardziej szalonego - "Strażnicę". A tam taki kwiatek. No, miłośnicy teorii spiskowych - do roboty. Dodajcie sobie Świadków Jehowy do Blue Beam, itd.

piątek, 9 sierpnia 2013

Dean Knootz "Nocne dreszcze"

Czytałem tę książkę dawno temu, koło roku 2001, kiedy wyszła w Polsce, ale jeśli nadal mniej-więcej pamiętam, o co chodziło, to znaczy, że zasługuje, by mimo upływu lat napisać o niej tutaj bez czytania jej ponownie.
Knootz pisze niezłe rzeczy. Czasem lepsze, czasem gorsze, ale mniej-więcej na jednym poziomie. Jego twórczość znam w stopniu dosyć niewielkim, więc nie wiem, jak plasują się "Dreszcze" w porównaniu do całości, ale jak dla mnie to średniak jednak.
Jest to opowieść o tym, że przekaz podprogowy działa. Szalony (nieco) biznesmen czy tam ktoś, będący do tego fanatykiem religijnym przeprowadza eksperyment w małym, odizolowanym miasteczku. Jeden z jego pomagierów jest w stanie w ramach tego eksperymentu (przekaz podprogowy wzbogacony chemią w wodzie pitnej dla miasteczka) zmuszać mieszkańców do strasznych czynów - np. do wyuzdanego seksu lub popełniania morderstw. Aż trafia się ktoś, na kogo to nie działa. I wtedy zaczynają się schody.
Pomysł na fabułę - niezły. Wykonanie - gorsze. Takie to trochę bez polotu. Ale z jakiegoś powodu pamiętam o tej książce od lat, więc miała jednak coś w sobie, że ją zapamiętałem.

"Chodząc nędznymi ulicami" (red. George R. R. Martin, Gardner Dozois)

Gigantyczna cegła w twardej oprawie. Wstęp Martina, znanego na chwilę obecną z "Gry o tron" ("Tuf Wędrowiec" był o niebo lepszy), krótkie wyjaśnienie, czym urban fantasy, bo jest to właśnie antologia urban fantasy, tak właściwie jest. Wychodzi na to, że może być czymkolwiek, co jest związane albo z klasyczną weird fiction czy lovecraftowskim horrorem z jednej strony i kryminałem noir z drugiej strony.
Hmm, gatunek cholernie mocno się zmienił od czasów "Wojny o Dąb", przegapiłem to. Ale właśnie uzupełniłem wiedzę. To już nie są poczciwe historie o Elfach grających w niszowych kapelach folk rockowych gdzieś na przedmieściach amerykańskich metropolii. Jak na mój gust, było w tym zdecydowanie za mało klasycznego noir, więc trochę się zawiodłem. Te opowiadania nie były jakieś szczególnie porywające, oprócz kilku, a jest ich szesnaście. Mamy więc trochę detektywów rozwiązujących zagadki kryminalne nie z tego świata lub szukających artefaktów, mamy wilkołaka-geja chroniącego swojego partnera, człowieka, prawnika, mamy czarnoskórego bluesmana, który zadarł z siłami ciemności, mamy opowieści osadzone w antycznym Rzymie i Babilonie w czasach rzymskich, mamy rasę żyjącą obok ludzi i zmagającą się z nietolerancją, mamy bunt niewolników na Jamajce i - rzecz jasna - zombie, itd, itp, etc.
Ogólnie przerost formy nad treścią. Mam nadzieję, że w ramach urban fantasy II fali (czy jak by to nazwać) są lepsze rzeczy od tego, co zostało tu zaprezentowane.

Jan Maszczyszyn "Testimonium"

Jan Maszczyszyn to autor, który wygryzł sporo czasu temu Sapkowskiego w konkursie organizowanym przez "Nową Fantastykę". Jakoś jednak tak wyszło, że przeszedł raczej bez echa w porównaniu do Sapkowskiego.
Pomału jednak, krok za krokiem, powraca na należne mu miejsce.
"Testimonium" to zbiór opowiadań, część z nich była mi już znana mniej-więcej ze strony "Nowej Fantastyki", gdzie autor je wrzucał i gdzie spotkały się z przyjazną i przychylną reakcją zarówno redakcji, jak i użytkowników.
Pana Jana bardzo interesuje człowiek. Przyszłość człowieka. Przyszłość ewolucji człowieka. Rozwiązania rodem z kwaśnych snów najbardziej szalonych transhumanistów. Nawet jak pojawia się bardziej zwyczajny motyw, jak inwazja obcych, czy rozważania o zinstytucjonalizowanej religii, to pokazane są one na świeże sposoby. Nie na darmo pan Jan współpracuje z Niedobrymi Literkami. W jego twórczości horror i bizarro mieszają się z klasycznym s-f.
Styl Pana Jana jest dosyć dosadny, Pan Jan się nie pieprzy z czytelnikami, nie owija w bawełnę, co nie oznacza, że jest prymitywnym chamem walącym "kurwa" zamiast przecinka. Wręcz przeciwnie. Proza jest momentami szorstka w odbiorze, bo wizje światów kreowanych przez pana Jana są szorstkie w odbiorze i pozaludzkie, nieludzkie, technologia (lub czasem interwencja czegoś spoza granicy ludzkiego poznania) jest źródłem obłędnych wynaturzeń, przedstawionych dosadnie, z delikatną nutką turpizmu, ale wszystko jest właśnie tak, jak powinno być, każdy element na swoim miejscu, wszystko pasuje. Pan Jan nie przejmuje się tabu. Pan Jan chłoszcze samą biologiczną swoistość człowieka. Dokonuje też czasem, mimochodem jakby, obserwacji socjologicznych, jak we "Wnetwstąpieniu", czyli opowieści o przyszłości internetu, bardzo namacalnego internetu, i przy okazji o inwazji obcych.
Poza tym wizje pana Jana są pesymistyczne. Nawet bardzo pesymistyczne. Oprócz dwuznacznego (w każdym razie ja je tak odebrałem) przewrotnego zakończenia "Nieboskiego księżyca".
Nie każdemu proza pana Jana przypadnie do gustu, ale cała reszta się nie zawiedzie.

"Fantasy i Science-Fiction (edycja polska)" 2/2011

Czyli numer o steampunku.
Z felietonów najciekawszy to bez wątpienia "Polityka w fantastyce" Jeffa Vandermeera. Poza tym różne różności, recenzje, itd. No i sporo o steampunku - zarówno opowiadania (ale o tym za chwilę) jak i ankieta wśród autorów, itp.
Z opowiadań tylko kilka to steampunk - "Plątonogi" Cherie Priest (historia o szalonym naukowcu, jego małym pomagierze i - bardzo niepokojąco - o robocie zbudowanym przez tego ostatniego, który staje się czymś innym), "Kolej karna" Emila Strzeszewskiego (nietuzinkowe podejście do motywu golema), "Piękniś i bestia" Esther M. Friesner (opowiadanie w formie listów głównej bohaterki-narratorki do rodziców; mitologia Cthulhu w krzywym zwierciadle), "Urdumheim" Michaela Swanwicka (nie steampunk; opowieść o początku ludzkości i potędze pojęć), "Zabawa w Kopciuszka" Kelly Link (małe odwrócenie ról w dziecięcej zabawie), "O nim" Terry Bisson (hm, już nie pamiętam, o czym to było), "Precedens" Sean McMullen (koszmarny sen prawicy polskiej; nie steampunk; chyba najlepsze opowiadanie w numerze; świat po ekologicznej katastrofie, globalne ocieplenie, itd. Każdy - ale to dosłownie każdy - sprzed wielkiej katastrofy jest winny, że nie zadbał o środowisko. Można dostać karę śmierci za to, że kupiło się dziecku robota na baterie. Główny bohater stara się udowodnić swoją niewinność...).

"Metoda Schlegmachera i inne opowiadania. W hołdzie Stefanowi Grabińskiemu."

Antologia prezentująca różne stopnie fascynacji, różne wariacje na temat i różne odniesienia, interpretacje, punkty widzenia odnośnie twórczości wspomnianego przeze mnie notkę temu Grabińskiego. Mamy tu szerokie spektrum stylistyczne i gatunkowe - od opowieści z dreszczykiem, historii niesamowitych, "horrorów kolejowych", są parodie, jest postmodernistyczny misz-masz (jedno z opowiadań - tytułowe - za głównych bohaterów ma m.in. samego Grabińskiego, Lady Makbet oraz Gustawa z "Dziadów", a jego akcja rozgrywa się m.in. w domu Usherów), na końcu zaś jest hmm bizarrowate coś. Tak czy owak -  nastrojowo, jest pociągająco, jest odpychająco. Dla każdego coś miłego. A, i jest długi tekst biograficzny o samym Grabińskim.

Stefan Grabiński "Pani z Białego Kasztelu i inne opowiadania"

Grabiński to autor młodopolski, trochę zapomniany współcześnie, a niesłusznie, bo to taki polski Poe. Tzn. nie zawsze, i nie ze wszystkim, ale generalnie tak.
Za młodu, gdy zapadł na ciężką chorobę, medycyna nie dała mu szansy na przeżycie. Wyleczył go sprowadzony przez rodziców wiejski znachor. Tylko skomplikowało to jego ducha, który i tak gmatwał się nieźle (konwersja z grekokatolicyzmu do łacinników, itd.); różne aspekty polskiego romantyzmu gryzły się nawzajem w Stefanie, który po rozczarowaniu się za młodu nauką (jego stosunek do nowoczesności przypominał nieco stosunek Witkacego - i jeden i drugi w swoich dziełach musieli odreagować rzeczywistość) i katolicyzmem skręcił w stronę pogańską, w stronę ludowych klechd i legend. Zmagał się on ze swoją polską duszą, chociaż żył na polsko-ukraińskim pograniczu.
W tym zbiorku prezentujących jego twórczość mamy Grabińskiego pokazanego przekrojowo. Nie ma jego bardziej znanych opowieści kolejowych, o demonach zrodzonych z pyłu, kurzu i sadzy, ale i tak jest fajnie. Zaczyna się od utworów baśniowych, onirycznych, potem mamy kilka opowieści niesamowitych, a kończy się na utworach realistycznych.
Niektórych może odrzucić czasem niezrozumiały język, zwłaszcza w przytoczonych opowieściach z wczesnego okresu twórczości autora, ale zbiór i tak jest wartościowy, ot, przekrój przez Grabińskiego.

Janusz Zajdel "Przejście przez lustro"

Zbiór opowiadań Mistrza Zajdla. Większość już czytałem w innych zbiorach, więc wspominam o tej książce z kronikarskiego obowiązku. Opowiadania takie jak "Bunt", opowiadanie tytułowe czy "Porządek musi być" to jedne z prekursorskich opowiadań polskiego bizarro, tej odnogi bardziej socjologicznej, odkafkowskiej, krytycznej. Howgh.

Chris Wooling "Przebudzeni"

I znów książka, którą dorwałem za dużo mniej, niż napisał wydawca na okładce z tyłu.
Dygresja na marginesie - jakim cudem "Retribution Falls" przetłumaczono na "Przebudzonych" - jeden kozioł raczy wiedzieć. Koniec dygresji.
Bardzo poczciwe science fantasy, "aeriumpunk", że tak to ujmę. Rzecz się dzieje na nieokreślonej planecie (nie w galaktyce, jak napisał wydawca na tylnej okładce), przypominającej nieco Ziemię. Najważniejszym surowcem jest lżejsze od powietrza aerium, które jest wykorzystywane w budowie najróżniejszych statków powietrznych, w tym gigantycznych okrętów wojennych. Znane są silniki odrzutowe na aerium, statki są z metalu. W miastach pojawia się elektryczność. Broń palna jest używana na równi z białą. Mamy wreszcie magów (demonistów) którzy przypominają nieco pod względem umiejętności naszych ziemskich okultystów (chociaż demony w naszym świecie są bardzo różne od tych z książki Woolinga). Istnieje społeczeństwo stanowe, mamy odpowiedniki paladynów, straży królewskiej i w ogóle.
Nie jest nigdzie wprost powiedziane, czemu transport powietrzny (a wraz z nim piractwo, przemyt, itd.) cieszy się taką popularnością. Powierzchnia planety nie jest spustoszona, w każdym razie nic na ten temat autor nie pisze. Toczyły się dwie wojny o aerium pomiędzy głównymi mocarstwami. Wtedy ciut świata przedstawionego zostało spustoszonego, ale tylko trochę.
Myślałem początkowo, że wizja świata będzie przypominać steampunk, wiecie, te wszystkie dziwaczne sterowce. Ale nie, to jednak coś innego. Bardziej jak uniwersum starej gry komputerowej "Crimson Skies", tylko w innym świecie i z inną technologią. Albo trochę jak podobne uniwersum jakiejś innej gry, w której Ziemia rozpadła się na wirujące w przestrzeni, latające wyspy. Tyle, że tutaj katastrofy żadnej nie było.
Oprócz śmiałej i mimo wszystko w miarę oryginalnej wizji świata, plusem książki są bohaterowie - jeśli któryś z nich przedstawiony został jako idiota, to jest idiotą. Jeśli kapitan statku, budzący odległe skojarzenia z Hanem Solo (ma nawet swojego Chewbaccę, zbiegłego niewolnika) wychowywał się w sierocińcu i nie miał okazji zdobyć wiedzy naukowej o otaczającym go świecie, to tej wiedzy mieć nagle cudem nie będzie. Pozostałe postacie są może nieco sztampowe (przypadkowa zbieranina wyrzutków i uciekinierów, praktycznie każdy z mroczną tajemnicą w przeszłości i/lub czymś do odpokutowania/przezwyciężenia, którzy stają się zgraną załogą połączoną więzami przyjaźni dopiero pod koniec książki) ale ich historie i rozterki, wplecione w fabułę, są całkiem zajmujące, nawet jeśli bywają prozaiczne (a może to dobrze).
W gruncie rzeczy jest to powieść przygodowa czy też awanturnicza, na modłę opowieści o piratach. Zarys fabuły jest prosty całkiem - ot, przypadkowe zlecenie kradzieży zmienia się w ludobójstwo, tzn. ktoś głównych bohaterów wrobił. Potem okazuje się, że przypadkowo zabito wtedy następcę tronu, Arcyksiążę nie odpuści, ale nie wie o spisku na jego życie. W tle są grupy podniebnych piratów i korsarzy, cierpiąca na przerost ambicji arystokracja, agencja detektywistyczna, silnie rozwijająca się religia Przebudzonych i legendarne miasto Retribution Falls, coś w rodzaju Tortugi (czy innej pirackiej Tymczasowej Strefy Autonomicznej, jakby Hakim Bey powiedział) - miasta piratów, gdzie nie sięga władza Arcyksięcia. Akcja jest wartka i bardzo dużo się dzieje.
Generalnie polecam. Nic ambitnego, ale bardzo dobre czytadło.