poniedziałek, 30 września 2013

Zombie, świry, transgresja

Jak zwykle u mnie, uwaga na spoilery.

Zombie to motyw, który sam się zjadł. Ileż w końcu razy można opowiadać tę samą historię na inne sposoby. Ileż razy można powtarzać ten sam motyw, zmieniając tylko pewne szczegóły. Doprowadzając do go parodii (np. "Zombie Ass"), postmodernistycznej papki motywów i odniesień (np. "Dead Snow" czy znacznie bardziej szalone dziełko "Sars Wars", będące parodią przeładowaną odniesieniami do mydła i powidła wszelakiego), satyry na współczesne społeczeństwo (klasyczny Romero, "KFZ Kentucky Fried Zombie") czy też próbując wyciągnąć z niego coś więcej.

"The Walking Dead", biało-czarny komiks autorstwa m.in. gościa, który zrobił przewrotnego i poczciwie-bluźnierczego "Battle Pope" próbuje z motywu walki garstki ocalonych z wszechobecnymi zombie przedstawić historię o utrzymaniu własnego człowieczeństwa w sytuacji, gdy świat jaki znamy - mówiąc dosadnie - trafia szlag. Motyw ten też się przejawiał gdzie indziej, tu jednak jest najbardziej uwypuklony. Chyba nawet bardziej w bardzo popularnym serialu o tym samym tytule, niż w komiksie jako takim. Serial w porównaniu do komiksu jest znacznie bardziej "rozciągnięty". Zwłaszcza w sezonie II, dziejącym się w sumie w jednym miejscu, widać to jak na dłoni. Dodano też więcej bohaterów, inni mają więcej do powiedzenia. Inni giną wcześniej, inni później. Niektórych nie ma.
Co nie znaczy, że komiks jest w mniejszym stopniu ukierunkowany na rozpaczliwe próby zachowania człowieczeństwa w świecie, w którym wygrywa bardziej bezwzględny i silniejszy, nie oglądający się na nic. Bohaterowie mają mnóstwo rozterek, nie wahają się w obronie siebie lub bliskich dokonywać rzeczy strasznych (Rick odcinający siekierką rękę kobiety trzymającej go i błagającej o pomoc przed nadciągającymi zombie; główni bohaterowie bestialsko mordujący grupkę kanibali) lub wprost folgują swoim instynktom i żądzom (Governor gwałcący i znęcający się nad Michonne; Michonne okaleczająca Governora). Pod koniec komiksu (tzn. tych numerów, które już się ukazały - nowe numery wychodzą cały czas) obserwujemy jak rodzi się nowy feudalizm - grupa dzikich, nieokrzesanych, brutalnych raiderów w zamian za "ochronę" uzależnia od siebie kolejne wspólnoty tych, którzy przetrwali, podporządkowując ich sobie przy użyciu strachu, przemocy, okrucieństwa, i bez pardonu egzekwuje należne im rzekomo dobra. Ponadto przynajmniej część z nich dosłownie ubóstwia swojego przywódcę. Jakbym widział ekipę Mieszka I szalejącą wśród wsi wielkopolskich w 966r. Wybaczcie dygresję.
Trup ściele się gęsto, zarówno żywy jak i martwy. Przemoc jest pokazana w dosadny sposób, bez nadmiernej cenzury. Seks też jest. Kreska budzi skojarzenia ze stylem z "Battle Pope" (thank You, Captain Obvious) ale jest znacznie bardziej realistyczna. Zniszczone miasta, wyludnione pustkowia, opuszczone osiedla i osady tych, którzy usiłują przeżyć w post-ludzkim świecie - wyglądają obłędnie. Same żywe trupy - również.
Do efektów w serialu też nie ma się jak przyczepić. Mają tam chyba najbardziej "zombiaste" zombie jakie widziałem gdziekolwiek. Ale budżet robi swoje.
Jestem rzecz jasna fanem zarówno komiksu, jak i serialu. Dziw bierze, że jeszcze nie ma (jakiś dodatkowy serial chyba jest w planach) tony spin-offów i innych historii w tym samym świecie.

"Crossed" i kolejne serie.
Autorzy "Crossed" poszli kilka kilometrów dalej od motywu "boimy się tego, co jest zwyczajne - a nagle staje się niezwyczajne, ba, wrogie nam". Tytułowi Crossed to zombie na sterydach - tym bardziej odrażający (i transgresywni), że są żywi. Śmiem twierdzić, że to najbrutalniejsze komiksy, jakie czytałem kiedykolwiek. Gore do sześcianu. Zoofilia, nekrofilia, pedofilia, festiwal wynaturzenia, dehumanizacji, pogardy dla człowieka. Wynaturzone sceny tortur, wszelkie perwersje i totalny nihilizm. Wszystko tak zwielokrotnione, że aż do przesady. Zresztą, jeśli nie wiecie, o czym piszę, wyłącznie w góglach wszystkie filtry (jeśli jeszcze macie je ustawione) i wygóglajcie "Crossed". Pewnych obrazów się nie zapomina.
Pewnego dnia na świecie wybucha epidemia, która rozprzestrzenia się w krótkim czasie na cały świat. Zarażonym wychodzą na twarzy ropiejące, krwawe czerwone krzyże. Zarażeni zatracają swoje człowieczeństwo. Spadają z nich wszystkie uwarunkowania, cały dorobek kulturowy i cywilizacyjny. Wchodzą w permanentny szał mordowania i gwałcenia wszystkich i wszystkich wokoło. W przeciwieństwie do zombie, "ukrzyżowani" zabijają się także wzajemnie. Potrafią się też łączyć w grupki walczące z innymi grupkami (np. grupa nosząca maski ze skór ofiar kontra grupa kąpiąca się we krwi). Niektórzy zatracają się w szale permanentnie. Zatracają wszelki pomyślunek i instynkt samozachowawczy, czy nawet zdolność do myślenia abstrakcyjnego. Inni jednak potrafią organizować tych dzikich w bardziej zwarte hordy, potrafią wymyślać i zakładać pułapki, planować dalsze postępowanie, ba, zdarza się nawet, że wezmą zakładnika z grupki niezarażonych, zamiast go od razu zgwałcić, zabić i jeszcze raz zgwałcić, rozczłonkować i po raz wtóry zgwałcić. Jeszcze inni po zarażeniu pamiętają swoje dawne życie.
Poziom okrucieństwa pokazanego w komiksach "Crossed" jest tak przytłaczający, że wręcz nie da się w pewnym momencie traktować tego, co zostało tam pokazane z pełną powagą. "Ukrzyżowani" gwałcący krowę, orkę, biegający z odciętymi genitaliami ludzkimi i zwierzęcymi, ogromna ich grupa pokrywająca gigantyczny most "opakowaniem" z setek ludzkich skór, krowa-pułpaka na niezarażonych z odbezpieczonym granatem w odbycie, zakonnica masturbująca się odciętą kończyną, setki powieszonych, wybebeszonych, narysowanych z dbałością o każdy szczegół zmasakrowanych zwłok, trupy wiszące na krzyżach, słupach, ponabijane na cokolwiek - tego wszystkiego i wielu więcej tego typu obrazów po prostu nie da się wziąć na serio do końca. Tak samo okładek, pełnych aluzji politycznych i społecznych (rozpierdziel w ONZ, loży masońskiej, na Bliskim Wschodzie, w Egipcie, itd.). W pewnym momencie czytelnik po prostu parska śmiechem. Dosyć nerwowym i bardzo niezdrowym, ale jednak. Sam język używany przez "ukrzyżowanych" podkreśla ich instynktowne działanie i absurdalne barbarzyństwo - posługują się potokami bluzgów i topornie odmalowanych opisów czynności seksualnych, zazwyczaj bardzo niepoprawnych z biologicznego punktu widzenia.
A jak sobie radzą zwykli ludzie w uniwersum "Crossed"?
Tytuł jednej z serii ("Psychopath") doskonale ilustruje, jak. Zdrowi zachowują się czasem gorzej od chorych, chociaż wydaje się to niemożliwe. Religijny ojciec - pedofil, kompletny wariat, socjopaci idący po trupach byle uciec, typ wymagający seksu w zamian za ratunek, kobieta porzucająca własnego noworodka, tchórze, oszuści, cała plejada typów odpychających. Pozbawionych dowolnie pojętego heroizmu, nie zastanawiających się nad filozoficznymi kwestiami, czym jest człowieczeństwo, tylko żyjących po prostu.
Większość serii komiksu jest już zakończona - "Crossed", potem - kolejność przypadkowa - "Crossed: Psychopath", "Crossed: Family Values". Jeszcze ukazuje się chyba "Crossed: Badlands" - najbrutalniejsza i najbardziej przejmująca seria. Składa się z wielu historyjek zajmujących po 3-4 numery, wszystkie te historyjki kończą się źle. Ukazuje się również "Crossed: Wish You Were Here" - również jako komiks internetowy, dostępny za darmo. Tam formuła jest nieco zmieniona, bo rzecz się dzieje głównie na wyspie, gdzie schroniła się grupka zdrowych. Pozostałe serie przedstawiały bohaterów w ruchu, niedługo po wybuchu zarazy lub w jej czasie. Ostatnie numery "Badlands" przedstawiają uniwersum po paru latach.
Wiąże się to z pewną nieścisłością. "Ukrzyżowani" nie przejmują się własnym bólem, potrzebami zachowania życia i zdrowia. To ekstremalni sadyści i maschodziści, czerpiący radość np. z bycia rozjechanym przez samochód lub z bycia zgwałconym w dziury wyrwane w brzuchu. Nie przejmują się także np. ciepłym ubraniem się w zimę. Noszą to, co mieli na sobie w chwili zarażenia, paradują nago, eksponując nabrzmiałe genitalia, co najwyżej zakładają ozdoby zrobione z różnych części ciał swoich ofiar (maski ze skór twarzy, naszyjniki z gałek ocznych, ozdoby z obciętych genitaliów). Nie dbają o żadne dobra konsumpcyjne, czy nawet o dach nad głową. Po paru latach (ba, po pierwszej zimie) ich populacja powinna więc zmniejszyć się do minimum. I co z tysiącem chorób, które powinny się rozwinąć wśród świata gdzie ludzkie szczątki służą jako ozdoby, chorób, które powinny również zdziesiątkować populację chorych. Ale ok, nie ma po co alegorii odczytywać dosłownie. Jeśli ktoś potrzebuje jakiegoś katharsis, jakiegoś kopniaka w mózg, do tego poprawnie napisanego i perwersyjnie, turpistyczne narysowanego, to wszystko co wyszło z "Crossed" w tytule gorąco polecam.

A gdzie ta transgresja, o której wspomniałem w tytule tej notki? Cóż, jest chyba widoczna jak na dłoni.

sobota, 21 września 2013

Peter Grey "Czerwona Bogini"

~~ Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że poniższy tekst dotyczy książki o dosyć kontrowersyjnej - jak na nasz polski dyskurs hegemoniczny - tematyce i sam też porusza budzące kontrowersje tematy. Osoby wrażliwe na tle religijnym proszone są o nie czytanie tego, co jest tu poniżej. ~~

No, w końcu dostałem w swoje ręce "Czerwoną Boginię".
Niestety nie mam na myśli jej awatara (awatary?) odzianej w czerwony lateks, ale co się odwlecze, to nie uciecze, jak to mawiają.
Zacznę od oczywistego stwierdzenia - jest to książka o Czerwonej Bogini. Czerwona Bogini na imię ma Babalon, tak przedstawiła się czy to Crowley'owi, czy też wielu innym rozmaitym magom, wiedźmom i okultystom na przestrzeni wieków i czasów.
Jest to książka napisana przez maga, który nie ukrywa tego, że jest magiem, a nie historykiem czy religioznawcą. To nie jest jednak grimuar, raczej krótka wyprawa przez czas i przestrzeń w poszukiwaniu Babalon, trochę bardziej praktycznych informacji też się znajdzie, ale laik mało co z nich wyciągnie.
Czyli ja mało co z nich wyciągnąłem.  Co nie znaczy, nie przeczytałem książki jednym tchem. Bo przeczytałem.
Autor pisze prostym, przystępnym językiem, nieraz i nie dwa razy sypie kolokwializmami, przez co książka jest bardzo przystępna. Zapewne duża w tym zasługa tłumaczy (Filipa Kozłowskiego i Dariusza Misiuny). Nie wyłapałem w przekładzie jakiś większych błędów, tym bardziej w materii, o której mam małe pojęcie. Raz czy dwa zabrakło "ogonków" przy "ą" czy "ę", a "Wschodni Kościół Ortodoksyjny" to zapewne Eastern Orthodox Church w oryginale, czyli po prostu wschodnie prawosławie. Książka jest ładnie wydana, raz tylko się tusz rozmazał lekko, pod moim dotykiem, ale sam autor o tym ostrzegał parę stron wcześniej (lol).
Dzieło Greya podzielone jest na trzy Księgi.
W Pierwszej autor szuka pierwszych wzmianek o Babalon, i natrafia na św. Jana, który akurat siedzi w jakiejś wulkanicznej jamie i otrzymuje dziwaczne wizje od swojego Boga. Autor, zaznaczając wielokrotnie, że jego interpretacja jest tylko jedną z wielu możliwych, przekonywająco przedstawia Apokalipsę wg. św. Jana jako źródło historyczne opisujące czasy, w których żył autor, i które dotyczyło tylko i wyłącznie czasów, w których żył autor. Babalon to bogini ujeżdżająca Bestię o siedmiu głowach. Św. Janowi pomieszało się coś-niecoś, jego wizje to patchwork z elementów pogańskich przepuszczonych przez symbolikę chrześcijańską i własne, subiektywne postrzeganie uwarunkowane przez to chrześcijaństwo, na dodatek tenże patchwork jest sklecony z pobudek politycznych (wyciągnięcie ze śmietnika historii, tzw. w tym kontekście ze Starego Testamentu Babilonu i porównanie Rzymu do niego, to nic więcej w sumie jak umożliwienie chrześcijanom identyfikację ze starym wrogiem żydowskiego Boga). Autor następnie opowiada historię Narodu Wybranego, dlaczego mieli kosę z Babilonem i co z tego wynikło. Po drodze mamy Axis Mundi i Wieżę Babel.
Potem zaś czytelnik jest wprowadzony przez autora w historię babilońskiego kultu  Isztar (wcześniej Inanny) - to jedne z imion Babalon. Dowiadujemy się wielu ciekawostek o sakralnej prostytucji i zjednoczeniu pierwiastka męskiego i żeńskiego w chwili orgazmu, gdzieś w tle jest Matka Ziemia i boże kazirodztwo. Autor schodzi nawet wcześniej, do sumeryjskich Anunnaki i apokryficznych Nefilim, którzy "córom człowieczym" przekazali wiedzę o antykoncepcji. W starożytności zupełnie inaczej traktowano prostytucję. Ladacznice (jak podaje Grey, słowo to oznacza "kapłanka bogini Hathoor") umożliwiały kontakt z boskością, rozmycie się w krwi w kielichu dzierżonym przez archetypiczną Babalon
Później autor w sposób klarowny, ale z małymi niedopowiedzeniami (w sumie lepsze niedopowiedzenia od zdogmatyzowania wszystkiego - duch prawa ponad literą), przedstawia swoje rozumienie Babalon, wojowniczej i krwawej bogini miłości, nie stroniącej przed sadyzmem wobec wyznawców. W natchnionych słowach przedstawia swoje poszukiwania jej, wprowadzając rozróżnienie na Babalon i Lilith, czy przytaczając opowieści o Semiramidzie. Głosi, że nie ma co tworzyć antykwarycznego kultu, bo Babalon jest wszędzie tu i teraz, więc zamiast tworzyć antyczne grupy rekonstrukcyjne, warto znaleźć ją na ulicach współczesnych miast, a na poświęconych jej ołtarzach kłaść szminkę, puszki po Coli, itp. Babalon uwielbia seks, przemoc i (racjonalny!) hedonizm (nie pieprzenie wszystkiego wszędzie dla samego pieprzenia), oddanie się jej pełne i zupełne.
Wreszcie pod koniec Księgi Pierwszej autor rozprawia się z wiccańskim podejściem do tematu, mówiącym o jednej Bogini. Ponoć jeśli w chwili magicznej ekstazy nazwiesz Babalon innym imieniem, dostaniesz sążnistego kopa w jaja, i tak się skończy Twoje czarowanie.
W Drugiej Księdze autor przedstawia pokrótce tych, którzy próbowali (nie zawsze świadomie) do Babalon dotrzeć, ich życiorysy, wspólne elementy i w ogóle. Mamy więc Johna Dee, słynnego okultysty, alchemika, twórcy kluczy enocheńskich i magii anielskiej. Bidoczek był mistykiem chrześcijańskim, a dotarł w bardzo odległe klimaty. Przeszedł wszystkie rytuały, łącznie z zamianą żon. Bez Dee nie byłoby współczesnego zachodniego okultyzmu, tych wszystkich Hermetycznych Zakonów, OTO, itd. Jest i Crowley, Bestia 666, mocno skrytykowany (jako człowiek) przez autora. Najprędzej nie był zdolny prawdziwie kochać, był pozbawiony empatii, przez co jemu się nigdy do końca nie udało z Boginię, chociaż dotarł do wielu bardzo interesujących rzeczy, a jego Thelema to szalenie inspirująca hmm religia (chociażby dla mnie).
Najciekawiej się robi przy Marii Magdalenie, Graalu i Templariuszach. A także Szymonie Magu, który zlewa się w jedną postać z apostołem Szymonem - jako jeden z uczniów Jana Chrzciciela (obok Jezusa z Nazaretu). Salome reprezentowała kult Bogini. Maria Magdalena, zaślubiona w Kanie Galilejskiej Jezusowi, również. Ukrzyżowanie a także wskrzeszenie łazarza to najprędzej zapiski obrzędów inicjacyjnych. Helena, prostytutka i kapłanka Bogini bardzo pomogła Szymonowi w jego duchowych poszukiwaniach. Twierdzenie św. Piotra że pokonał Szymona modlitwą to pojedynek magów, praktykowany w niektórych lożach i zakonach także współcześnie.
Co jakiś czas leje się jad na moralność chrześcijańską, która bardzo źle obeszła się zarówno z rozkoszami ciała, jak i z kapłankami miłości. Ale to bardzo dobrze.
Mamy gematrię, sefiroty, Drzewo Życia a kalejdoskopowo zmieniające się obrazy zapewnione przez wyprawę pośród znaczeń i symboli.
Na arenę historii Babalon wkracza potem Jack Parsons - tak, ten sam, którego imię nosi jeden z kraterów po ciemnej stronie księżyca, słynny naukowiec od rakiet i paliw rakietowych, którego cenił nawet Werner von Braun. Prywatnie gość był uczniem Crowleya, który bardzo namieszał. Najpierw samemu, a potem z Hubbardem - przyszłym założycielem scjentologii, który w pewnym momencie uciekł z pieniędzmi Jacka. Jack chciał dopisać do Księgi Prawa czwartą część, poświęconą Babalon. Poszukiwał jej do utraty tchu, być może zapłacił za te poszukiwania życiem.
Trzecia księga to część najbardziej praktyczna. Czarna msza jako transgresja (nie oszukujmy się - nawet nie-chrześcijanin żyjący w świecie moralności opierającej się na sekularyzowanym chrześcijaństwie nasiąka tysiącami uwarunkowań, z których nawet nie zdaje sobie sprawy na co dzień - czarna msza ma za zadanie zmyć te uwarunkowania, przekroczyć tabu), mnóstwo zastosowań dla krwi, krwi menstruacyjnej i spermy. Przepisy na trunki, stosowanie narkotyków na określonych przykładach. Symbolika róży, i co mag może z tej róży zrobić/do czego wykorzystać. Miłość, żądza, sado-maso, symbolika i zastosowanie lustra, mnóstwo o seksie, dzikim, wyuzdanym, wolnym od wszelkich tabu i nie służącym reprodukcji. Oczywiście to wszystko służy czemuś innemu, niż tylko przyjemności - pocałunki umożliwiają wymianę energii z kanałów energetycznych, orgazm ma wiele zastosowań w różnych rodzajach magii.
Na zakończenie autor podsumowuje wszystko powyższe, stwierdza, że żyjemy w czasach ostatecznych, gdzie upada chrześcijaństwo, Babalon wraca, żyje nietzscheańskie Dziecko/Antychryst jako pewne archetypy. Świat się zmienia. Autor zauważa też katastrofalny stan środowiska naturalnego i kilkakrotnie na łamach książki przejmuje się losem planety.
Cóż mogę powiedzieć od siebie?
W wielu miejscach dzieła autor stwierdza, że coś tam jest oczywiste lub czegoś tam nie trzeba przecież rozwijać. Nie obraziłbym się, gdyby jednak autor coś tam rozwinął.
Na uznanie zasługuje ogromna wiedza autora. Niestety, przyzwyczajonemu mnie do naukowej struktury tekstu i nie znającego tematyki książki na tyle dokładnie, by znać część informacji z "wiedzy ogólnej", brakowało mi bardzo całego pierdyliona przypisów do różnych wiadomości podawanych przez autora w książce. Wielka bibliografia na końcu książki nie rozwiewa wszystkich wątpliwości.
Co nie zmienia faktu, że, jako w gruncie rzeczy jeszcze profan (i jakoś nie spieszno mi do zmiany tego stanu) doceniam książkę Greya bardzo. Niezwykle interesująca i inspirująca pozycja, dla otwartego, wolnego ducha się sięgać gdzie wzrok nie sięga (chyba, że trzeciego i więcej oczu) i nie bojącego się "duchowego piractwa".
Autor napisał wstęp do polskiego wydania, który jednak nie znalazł się w książce. Można do znaleźć na stronie wydawnictwa, tutaj

środa, 11 września 2013

"Groźna planeta"

Antologia opowiadań s-f radzieckich pisarzy przetłumaczonych i zebranych przez Tadeusza Goska. Wydana w 1980 roku przez KAW w ramach serii "Szczęśliwa siódemka".
Kiedyś już tę książkę czytałem. Zdałem sobie z tego sprawę dopiero jednak w momencie, gdy dotarłem dalej niż do połowy całości. Najpierw pojawiło się deja vu, potem przyszła pewność, że już to skądś znam. Za cholerę jednak nie mam pojęcia, jak dawno to czytałem po raz pierwszy. Musiało to być bardzo dawno. Jako iż naturę mam nieco melancholijną, to wyobraziłem sobie samego siebie, jak kiedyś czytałem tę książkę. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak głęboko wryły mi się w pamięć te opowiadania, skoro kilka z nich pamiętałem do tej pory. Rzecz jasna szczegóły i autorzy zatarli mi się w pamięci, no ale fakt jest faktem. Dopiero teraz przypomniałem sobie, że dwa z nich są autorstwa Kiryła Bułyczowa, którego twórczości jestem wiernym fanem. Już lata temu miałem dobry gust, skoro zapamiętałem m.in. akurat te. Przynajmniej tyle współczesny ja mogę powiedzieć mnie z przeszłości.
Antologia składa się z siedmiu opowiadań pięciu autorów. Większość z nich rzeczywiście dotyczy obecności ludzi na obcej, pełnej niebezpieczeństw planecie. Czasem jednak to nie planeta jest źródłem zagrożenia.
I tak, po kolei, antologię otwierają dwa powiązane ze sobą opowiadania Jurija Nikitina. Pierwsze z nich, "Zbyt proste" faktycznie ma zbyt prostą ale za to bardzo przewrotną i dogłębnie rosyjską, melancholijną fabułę - ot, trzech kosmonautów zastanawia się, czemu jednemu z nich, który nazywa się notabene Jan Troll, nic się złego nie przytrafia i wychodzi on cało z najbardziej niebezpiecznych opresji. Padają podejrzenia o to, że jest on udającym człowieka agentem obcej cywilizacji. Jak się okazuje, po prostu na Ziemi kocha go dziewczyna, szczerą i czystą miłością, i dopóki będzie go kochać, dopóty nic mu się nie stanie. Czyż to nie rozczulające? Drugie opowiadanie tego samego autora opowiada o innym kosmonaucie z wyżej wspomnianej trójki - rozbija się w czasie rekonesansu na planecie, na której panujące warunki to istny overkill: drzewa polują na śmigłowce wyskakując z gleby, a korzeniami chwytają istoty poruszające się po powierzchni; przypominające bawoły drapieżne jednorożce stanowią zagrożenie dla wszystkiego, co nie ucieknie odpowiednio szybko; wreszcie małe zwierzęta podobne do chomików są w stanie rozerwać metalowe gąsienice ludzkich pojazdów. Na dodatek nad planetą świecą dwa słońca - gdy jedno wschodzi, drugie zachodzi - to drugie z nich to biały karzeł, emitujące zabójcze dla człowieka promieniowanie. Główny bohater zmaga się z fauną, florą i niesprzyjającymi okolicznościami, półprzytomny walczy o życie. Zakończenie opowiadania jest bardzo przewrotne, morał zaś jest oczywisty - "nie taki diabeł straszny, jak go malują".
Potem mamy opowiadanie Władimira Firsowa "Życie i śmierć". Autor przedstawia los ekspedycji na sielankowo wyglądającej planecie, która jak żadna inna nadaje się pod ludzką kolonizację. Najpierw jednak pojawia się tajemniczy pustelnik (skąd się tam wziął i kiedy tam przybył?) potem pojawiają się dziwaczni przedstawiciele fauny, a potem zaczynają znikać członkowie ekspedycji... całość jednak kończy się dobrze, optymistycznie, rozum triumfuje nad uprzedzeniami, technologia czyni świat lepszym. Naprawdę, czasami fajnie w coś takiego uwierzyć, szczególnie, jeśli jest dobrze napisane.
Następnie jest Kirył Bułyczow (nazywany też Kirem - nie mam pojęcia, dlaczego na przestrzeni lat był w Polsce drukowany pod zbliżonymi, ale jednak innymi personaliami), w antologii znalazły się dwa jego teksty. Jeden z nich to "Czerwony jeleń, biały jeleń" - przejmująca opowieść o tym, że ewolucja chodzi różnymi drogami. Na obcej planecie ekspedycja z Ziemi natrafia na szczątki prawie-że-ludzkiej cywilizacji z czasów paleolitu, która niemalże na oczach przybyszów zostaje zniszczona, wymordowana, jej przedstawiciele wyniszczeni i zjedzeni przez wyjątkowo drapieżne małopoludy. Główny bohater cierpi, że nie udało się ochronić tubylców przed wyniszczeniem. Pozory jednak mogą bardzo mylić, co do tego, gdzie jeszcze na planecie mógł się pojawić abstrakcyjny umysł. Przy tym opowiadaniu zdałem sobie sprawę, że "kurcze, kiedyś to gdzieś chyba już czytałem".
Drugie opowiadanie Kiryła, "Połowa życia", to chyba najlepszy tekst w książce. Nadieżda zostaje uprowadzona przez obcych. Trafia na pokład statku kosmicznego, gdzie automaty obcej rasy zbierają "próbki" życia z rozmaitych napotykanych po drodze planet. Na pokładzie wybucha bunt, gdy kobiecie udaje się porozumieć z obcymi z celi obok... Brzmi może i prosto, ale jest ukazane niejako z przeszłości, teraźniejszości z przyszłości w ramach fabuły, retrospektywnie oraz z przyszłości. Może trochę zagmatwałem, ale tak czy owak autor świetnie oddał tęsknotę, melancholię, nadzieję; ale także obojętność i całą gamę uczuć przewijających się przez opowiadanie bohaterów - nie tylko ludzkich zresztą. Zakończenie znów jest optymistyczne na swój nieco tragiczny sposób - jeszcze człowiek pokazał to, co jest w nim najlepsze. Ale jakiś cień jednak już nad całym optymistycznym s-f zaczyna wisieć, i gęstnieje z każdą chwilą.
Cień gęstnieje nadal, wraz z opowiadaniem "Tylko lód" Dymitra Bilenkina. W dalekiej przyszłości dzięki energii uzyskanej ze zniszczenia planety można otworzyć przejście przez czasoprzestrzeń ku innym galaktykom, ku Nieznanemu. Opowiadanie to rozterki bohatera będącego w ekipie takich niszczycieli, którym przyszło zniszczyć przepiękną planetę na której natura pokazała co potrafi, tworząc przecudowny, baśniowy świat z lodu. Na końcu cień gęstnieje tak, że przesłania wcześniejszy optymizm i lekkość - cuda natury są niepowtarzalne, nawet na obcych światach, ale człowiek idzie naprzód.
Ostatnie opowiadanie to "Opowieści marsjańskie" Walerija Cyganowa. Pesymistyczne, smutne i przygnębiające. Opowieść o ostatnim żyjącym Marsjaninie, żyjącym w czasach, gdy na opustoszały głob przybywają ludzie - z całą swoją butą, niewiedzą, niezdolnością do rozumienia, do poznania piękna, itd. Wraz z ludźmi świat głównego bohatera odchodzi do historii, a on sam bezsilnie patrzy, nie widziany przez przybyszów z Ziemi, jak wprowadzają na jego planecie własne porządki.
Mam wielki sentyment do tej książeczki (lekko ponad 200 stron nieregularnego chyba formatu dosyć kieszonkowego), to była kiedyś jedna z pierwszych pozycji s-f jakie czytałem w ogóle. Mimo wszystko, na ile jestem w stanie się tym nie sugerować, i tak uważam, że autor antologii zebrał tutaj opowiadania bardzo dobre (przynajmniej od Bułyczowa do końca) i zasługujące na to, by znać je i współcześnie. Jeśli ktoś lubi stare s-f, rzecz jasna.

wtorek, 10 września 2013

"Mutilation Mile", reż. Ron Atkins, 2009

Ron Atkins, twórca niszowych, amatorskich gore/horrorów pojawił się już raz na moim blogu przy okazji notki o jego dylogii (uh, jak to poważnie zabrzmiało) "Schizophreniac"/"Necromaniac". Filmy te, mimo - powiedzmy sobie szczerze - gównianej jakości, żenującej i dziurawej fabuły, kuriozalnej gry aktorskiej (oprócz odtwórcy roli głównego bohatera) miały w sobie coś, co nie odstręczało od nich widza, mimo całego syfu wylewającego się na niego. Miały też przesłanie - bardzo pokraczne, ale jednak. Można było z nich wynieść coś więcej niż zniesmaczenie lub poczucie zmarnowanego czasu, ew. zabrudzone poczucie estetyki.
Pozwoliłem sobie zestawić "Mutilation Mile" z tamtymi dwoma filmami z prostego powodu. Bo Ron Atkins oparł się na bardzo podobnym pomyśle, tylko trochę go rozwinął. Bo jakoś nie za bardzo chce mi się wierzyć, że jest to historia oparta na faktach.
I tak, w "Mutilation Mile" nie mamy jednego świra, uzależnionego od narkotyków, który zabijał każdego na swojej drodze, tylko rodzeństwo świrów - jeden z nich bardzo ale to bardzo przypomina postać graną w "Schizophreniacu" i kontynuacji przez Johna Giancaspro. Drugi z braci sprawia wrażenie nieco normalniejszego, ale paradoksalnie to on głównie pierwszy sięga po broń.
Fabuła "Mutilation Mile" jest prosta jak konstrukcja zbutwiałego cepa (zbutwiałego bo dziur w niej i niespójności co nie miara) - Wujek Sal i jego dwóch bratanków - starszy Jimmy i młodszy Jack DeGasso handlują prochami i kręcą lewe interesy w jakimś zapyziałym mieście w Nevadzie (jeśli gdzieś padła nazwa miejsca akcji, to nie wychwyciłem, wybaczcie). Na przestrzeni lat jednak starszy z braci zdegenerował się, zaćpał i zszedł nieco na dalszy plan.
Pewnego dnia młodszy z braci DeGasso znajduje swojego wuja brutalnie zamordowanego - ciało leży pod prysznicem w łazience, ściany są dosłownie zalane krwią, pod sufitem szczerzy się namazany krwią ofiary wszystko mówiący napis "FUCK YOU". Jack po chwili paniki ma wizję - martwy wuj rozkazuje mu wymordować wszystkich, którzy mogą mieć z tym, co się stało, cokolwiek wspólnego.
Jack bierze sobie te słowa do serca - dzwoni po brata, po czym zaczyna się orgia zniszczenia. W czasie "śledztwa" braciszkowie ściągają do motelu (albo jeżdżą po okolicy), torturują i mordują handlarzy narkotykami, prostytutki, jakiś lumpów, itd., w sumie trochę na zasadzie, kto się nawinie.
Gore jest - ale śmiesznie mało w sumie, i w śmiesznej jakości (oprócz sceny z okaleczeniem okolic intymnych jakiejś babki czarnoskórej). Mamy poza tym trochę gwałtów (w tym jeden na kobiecie mającej już swoje lata - bohater ją gwałci i zabija, jednocześnie rozmawiając z innymi obecnymi w pomieszczeniu typami lol), kilka sekund kanibalizmu (scena powiązana z wspomnianym wyżej okaleczeniem) i domniemaną nekrofilię (główni bohaterowie trupa jakiejś kobiety po prostu przywożą jakiemuś świrowi w "prezencie").  Za efekty odpowiadał Toe Tag (ekipa od m.in. "August Underground" - ich sztandarowa trylogia była nagrana w tak sraczkowatej jakości, że niedociągnięcia efektów nie były dobrze widoczne - a tutaj i budżet był większy, i niedociągnięcia widać) więc tym bardziej szkoda, że to tak wygląda, bo stać ich na więcej.
Większość dialogów w filmie to nieskładnie wykrzykiwane przekleństwa - głośność dźwięku jest mocno nierówna, więc jak ktoś ma wścibskich sąsiadów, to polecam słuchawki - albo napisy, jeśli takowe gdzieś są, nie szukałem. Co nie zmienia faktu, że Jimmy kilka razy rzuca prawdziwymi perełkami - np. "Shhh!! Do you hear that? Sounds like James Brown, the hardest working man in show business!" - i to w sytuacji, gdy u jego stóp leży zastrzelona przez niego autostopowiczka (którą zresztą wpuścił do samochodu w zamian za seks oralny). Poza tym Jimmy bardzo często... tańczy. Podobnie jak psychika Harry'ego ze "Schizophreniaca", psychika Jimmy'ego też się stopniowo rozpada.
Końcówka tej historii jest do przewidzenia. "Efekty specjalne" użyte do pokazania pożaru to najbardziej żenujące coś, co widziałem w tym roku.
Niski budżet bije po oczach. Zwłaszcza gdy luksusowa willa barona narkotykowego wygląda jak zagracona i zabałaganiona melina.
I w sumie to chyba tyle, co można o tym, ekhm, dziele powiedzieć. Częściowo auto-plagiat wręcz, całość bardzo słaba. Można raz obejrzeć dla Jimmy'ego - Ronowi udaje się znajdować świrów do grania świrów, trzeba mu to przyznać.
Nie wiem, czy film jest w wersji "namacalnej" dostępny w Polsce - szczerze wątpię. Ja to ściągnąłem z torrentów, ale nie robię sobie z tego wyrzutów.

niedziela, 8 września 2013

Zbigniew Prostak "Planeta Zielonych Widm"

KAW, 1982 rok. Żwikiewicz projektował okładkę.
Książka będąca kolejnym reliktem czasów, których nie znałem, obcego mi świata. Bardzo podobna do wielu innych książek z serii.
Główny spojler jest już zawarty w samym tytule. Fabuła nie jest przesadnie skomplikowana. Ziemski gwiazdolot "Sol" ląduje na niezbadanej planecie, gdzie panują warunki zbliżone do ziemskich. Żeby ruszył w dalszą drogą, musi przejść serię skomplikowanych napraw. W czasie badania planety ludzie znajdują sieć rozległych podziemnych mórz czy też nawet oceanów. Napotykają w zalanych wodą przestrzeniach pod powierzchnią pustynnej z grubsza planety najpierw ruiny starej cywilizacji, a potem natrafiają na tubylców.
Dochodzi do pierwszego kontaktu, w nieco niecodzienny zresztą sposób. Tytułowe Zielone Widma to jakiś nieco eteryczny (ale białkowy) crap pływający w tychże wodach, posiadający przy tym niezwykle zaawansowaną cywilizację.
Autor nie popadł w zbytni optymizm antropologiczny, nawet główny projekt tytułowych widm, który pozwoliłby przetrwać ich prastarej cywilizacji nie mógł się powieść przez ludzką "naturę" (rzecz jasna nie ma czegoś takiego; jednak człek jest niepoczciwy jako taki, bo instynktownie boi się tego, czego nie rozumie; a cywilizacja i jej konserwatywne społeczne instytucje tylko ten pierwotny instynkt potęgują).
Mamy do tego delikatny wątek romantyczny i sentymentalne zakończenie. Autor ładnie za to opisał podziemne, wodne przestrzenie. Sam pomysł na taki pierwszy kontakt też jest w miarę oryginalny (a wtedy, gdy książka się ukazała, zapewne był oryginalniejszy niż współcześnie).
Jak ktoś wygrzebie gdzieś tanio lub znajdzie w bibliotece osiedlowej, to można przeczytać. Ale dziełko Prostaka mimo wszystko nie powala. Mimo tego, że kiedyś tę książkę już czytałem, co sobie uzmysłowiłem w pełni w czasie czytania ponownego, nie mam do niej specjalnego sentymentu. Więc sugerując się odczuciami zupełnie subiektywnymi - nie było w niej nic takiego, co nie pozwoliłoby mi o niej zapomnieć na dłużej.

sobota, 7 września 2013

Odpryski XIX

1. Skończył się miesiąc, czas na małe podsumowanie.
Bez rozdrabniania się, podsumowanie od początku istnienia bloga:
Najpopularniejsze posty to kolejno: "Władca szczurów" Ziemkiewicza (394 wyświetlenia; nowe wydanie książki po latach pewnie się mocno do tego wyniku przyczyniło), Age of Chivalry: Hegemony (115 wyświetleń; nie spodziewałbym się w sumie; przypominam, że notka się bardzo zdezaktualizowała), "Ulubienica bogini Pele" Eda Paley'a (112 wyświetleń; rzecz zupełnie dla mnie nie zrozumiała, czemu to czytadło się cieszyło taką popularnością), HoMMIII wieczne żywe (89 wyświetleń; co tylko pokazuje trafność użytego sformułowania, że rzeczywiście "wiecznie żywe"; inna sprawa, że notka się dosyć zdezaktualizowała), subiektywna i niedokładna relacja z Krakonu 2013 (89 wyświetleń; w sumie Krakon mi bardzo się przysłużył do zwiększenia ilości wejść na bloga, którego jakoś szczególnie mocno nigdzie nie promowałem), kwaśne sny Ernsta Jüngera (78 wyświetleń; mówiąc szczerze, też się nie spodziewałem), "Bizarro Bazar" (71 wyświetleń; notka podlinkowana na facebooku, to i wejść dużo odnotowała), Noc Muzeów 2012 (69 wyświetleń; popularność tej notki również mnie zadziwia; ktoś ze stałych czytelników ma zakładkę założoną w przeglądarce na niej, czy co? ;) ),  "Remedium" Stefana Wula (68 wyświetleń; j.w.?), "Gorefikacje" (67 wyświetleń; notka też trafiła na facebooka, co zwiększyło zapewne jej popularność).
W sierpniu '13 odnotowałem rekordową ilość wyświetleń bloga - 703. Dla porównania - miesiąc wcześniej było ich 469 a w czerwcu - tylko 169. Inna sprawa, że przez dłuższy czas nic się tutaj nie działo.
Na chwilę obecną, 7 września 2013 roku wejść jest już 206. W sierpniu 2009, pierwszym miesiącu, jaki został uwzględniony w zestawieniu, było wejść tylko 140. Swoją drogą, nie mam pojęcia, jak to możliwe, skoro bloga zacząłem prowadzić dopiero 3 sierpnia 2011 roku. Nie pamiętam już, czy pusty blog po prostu stał nieużywany dwa lata, czy coś tu było, co potem wyczyściłem. W sumie - nie ważne.
Co do źródeł ruchu sieciowego, w adresach odsyłających najwięcej jest facebooka - 215, potem gógla -  188. Rzecz jasna, w rankingu witryn odsyłających gógl prowadzi zdecydowanie - 1701, facebook zaś o tysiąc mniej.

2. Wydawnictwo "Solaris" ruszyło już z serią wydawniczą "Archiwum polskiej fantastyki". Są tam cudowne rzeczy, a zapowiadane są jeszcze lepsze, zresztą spójrzcie sami. Tzn. akurat do Wolskiego, Oramusa i Jabłońskiego osobiście podchodzę dosyć nieufnie, co nie zmienia faktu, że bardzo dobrze się stało, że ktoś w końcu wyciągnął z lamusa np. Peteckiego czy Żwikiewicza.

3. Przespałem termin na konkurs na opowiadanie do "Światów Zajdla", co nie zmienia faktu, że antologia już się ukazała w formacie elektronicznym i jest do ściągnięcia ze strony wydawnictwa Almaz. Kiedyś na pewno ją przeczytam i coś o niej naskrobię.

4. Jak jesteśmy przy darmowych e-bookach, to Wydawnictwo Dobre Historie udostępniło do pobrania bez opłat "Zaginiony pancernik" zmarłego rok temu Harrego Harrisona. I to udostępniło też rok temu, tylko ja przy swojej spostrzegawczości teraz to znalazłem, przy okazji zamówienia preorderu na najnowsze "Coś na progu" i pewną książkę.

5. A jak jesteśmy ogólnie przy dobrych rzeczach udostępnionych do ściągnięcia z internetów za darmo, to kultowy retro-gore horror "Driller Killer" (1979) z racji na to, że nikt nie zastrzegł do niego praw autorskich, od dłuższego czasu wisi gotowy do pobrania (i to w wersji "uncut") tutaj.

6. Wydawnictwo Okultura wypuszcza w listopadzie nowy numer "Trans/Wizji". W końcu! W numerze znajdzie się m.in. wywiad z Boydem Rice, artykuł o Savitri Devi (lol) oraz blok tekstów o bizarro.

środa, 4 września 2013

Carlos Rasch "Taniec potworów"

Autor to Brazylijczyk, który w wieku 6 lat razem z rodzicami zamieszkał w NRD. Publikował tam różne rzeczy, także sporo fantastyki naukowej. Przez jakiś czas poróżnił się z władzami, i publikował pokątnie pod pseudonimami, ale generalnie przetrwał jakoś. Żyje sobie spokojnie nadal i nadal tworzy - jak podaje wikipedia, ostatnią książkę napisał dwa lata temu.
"Taniec potworów" ukazał się w Polsce w 1980, wydany w ramach "Fantazji - Przygody - Rozrywki" przez Krajową Agencję Wydawniczą.
Książka ta to zbiór opowiadań. Bardzo standardowych przygodowych historii osadzonych głównie w kosmosie, chociaż są dwa wyjątki. Motywy - kontakt z obcą inteligencją (w tym raz motyw jest odwrócony niejako, to ludzie są tymi obcymi), osobiste perypetie bohaterów w sytuacjach skrajnych, itp. Jest też historia o ośmiornicach, na których przeprowadzano pewne eksperymenty. Nie wynikło z tego nic dobrego. Inne z opowiadań dzieje się w sztucznym mieście RWPG pod kołem podbiegunowym. Kilka opowiadań skończyło się za wcześnie. W każdym razie - ja tak ich zakończenia odebrałem. Jedno zakończyło się w miejscu, w którym tego typu historie się zazwyczaj zaczynają. Wszystkie utwory w zbiorze kończą się dobrze. Nawet jak ktoś ginie, to na samym końcu stawiają mu pomnik. Mimo postępującego pesymizmu, że jednak z tym kosmosem i przyszłością nie będzie różowo, jeszcze czujemy radość autora, przeżywającego bardzo wizję kontaktu z obcą, wyżej rozwiniętą cywilizacją. Aż człowieka melancholia ogarnia na myśl, że kiedyś myślano w taki sposób. Że człowiek to poczciwy stwór, że nauka czyni cuda, że gdzieś tam oprócz docierającego do nas martwego światła dawno nieistniejących gwiazd są lepsi i mądrzejsi od nas. Ludzkie słabości rzecz jasna się tu pojawiają, ale w ogólnym rozrachunku ci dobrzy zwyciężają - lub pokonują piętrzące się trudności.
Książka z epoki, która minęła bezpowrotnie, i w sumie książka jakich wiele. Pewnie wala się po antykwariatach, w pudłach ze starociami za grosze.

Michał Markowski "Pajęczyna. Po drugiej stronie Księżyca."

KAW, 1983 rok. Seria "Fantazja - Rozrywka - Przygoda". Kolejna perła z lamusa.
Zacznijmy od okładki. Pomysłodawcą tej był Żwikiewicz. Kiedyś potrafiono robić okładki. Owszem, czasem były pretensjonalne. Owszem, zazwyczaj miały bardzo mało wspólnego z treścią książki. Ale każda z nich posiadała odbite w sobie indywidualne piętno, indywidualny styl pochodzący od danego autora. Patrzę na okładkę tej książki. Patrzę na okładki kilku innych książek z serii, o których kiedyś już na tym blogu wspominałem. Każda z nich to małe dziełko sztuki. Nie ważne, czy to kłębowisko brył i z ekspresją narysowanych powierzchni, przestrzeni, czy też bliżej nieokreślone, nieco psychodeliczne, surrealistyczne... coś. O ileż coś takiego było lepsze od setek identycznych okładek zrobionych przez etatowych grafików na jedno kopyto w jednym photoshopie lub przy użyciu tych samych zdjęć/grafik wziętych z tego samego, dostępnego dla wszystkich, stocka.
Przeglądając internety natknąłem się kiedyś na jakieś gówniane zestawienie "iluśtam najgorszych plakatów filmowych ever". Wisiało to na jakiejś stronie anglojęzycznej, jednej z wielu hien internetu. W rankingu tym większość miejsc była zajęta przez plakaty z Polski, z lat ~'70~'90, w tym właśnie w stylu tych okładek, o których pisałem wyżej. Cóż, autorowi tego zestawienia zabrakło wyobraźni, by sięgnąć ponad zupełnie identyczne, robione wg. jednego wzoru plakaty filmowe istniejące współcześnie, takie z półnagą laską i przypakowanym facetem. By spojrzeć na plakat jako coś osobnego. Wybaczcie proszę czytelnicy, ale zdenerwowałem się - chuj Ci w dupę, drogi autorze tamtego zestawienia. Jeszcze raz proszę mi wybaczyć ciężkie słownictwo.
Wracając do książki jako takiej, jest dziwna, nierówna i zaskoczyła mnie wielokrotnie.
Składa się z dwóch części, powiązanych ze sobą. Część pierwsza zaczyna się jak dowolne polskie socjologiczne, antyutopijne s-f z tamtych lat. Ba, myślałem nawet, że będzie to coś przeciwko stanowi wojennemu, bo opisywana rzeczywistość trochę mi się z czymś takim kojarzyła.
Wszechobecna szarość, a w niej inwigilacja społeczeństwa na skalę masową, przeprowadzana przez totalitarną władzę. Zaszczuci ludzie znikają w tajemniczych okolicznościach lub trafiają do więzień. Główny bohater, Filip, jest dyrygentem, postanawia odwalić niezły numer, i na uroczystej gali zagrać coś innego, niż to, co mu kazali.
Kazano mu napisać hymn wojenny, bo szykowała się wojna. On go napisał, ale poza tym chciał z orkiestrą zagrać coś innego - nie jest powiedziane co, ale albo jakiś stary hymn, albo coś, co bardzo nie spodobałoby się władzom. Władza coś podejrzewa - podsyła mu swoją agentkę, Agnieszkę. Agnieszka jednak przechodzi na stronę Filipa, po ciągu niezwykłych zdarzeń.
Właśnie, tu zaczyna się trochę groteska, trochę surrealizm. Niejaki Piotr uciekł z tego świata i trafił razem z żoną Anną i jej ojcem Łabędziem do domu w innym świecie. Dom mówi (do niego), jest pełen tajemnic, jak i cały ten dziwny świat, do którego można się dostać przez przejście w podziemiach starego kościoła lub drogą koło morza, przez mgłę. Mieszkańcy żyją tam w zgodzie z naturą, magia wisi w powietrzu, ich syn rozmawia z oswojonymi końmi.
Komendant więzienia pomaga Filipowi uciec, po czym w dosyć surrealistycznie ukazanej przez autora podróży pociągiem ginie. Poza tym ma starszą matkę, która porusza się po mieście z torbą wypełnioną materiałami wybuchowymi i wysadza wiadukty i mosty.
Jak na złość, akurat w posiadanym przeze mnie egzemplarzu, strony od ~60 do ~100 były zupełnie losowo wydrukowane i w losowej kolejności wrzucone do książki. Różne wątki, pourywane sceny fajnie się mieszały ze sobą na przypadkowe sposoby. Paradoksalnie czytało mi się książkę lepiej dzięki temu, bo dobrze to odzwierciedlało panujący i w świecie przedstawionym chaos.
W świecie rzeczywistym dochodzi do wojny atomowej (najprawdopodobniej - nie jest to powiedziane wprost, jak i wiele innych rzeczy odnośnie świata rzeczywistego w książce), sporej ilości uchodźców udaje się jednak trafić do świata z domem Piotra dzięki temu ostatniemu, który wraz z synem Karolem wyrusza "na górę" po Filipa. Gdzieś w międzyczasie mijają lata w świecie przedstawionym. A fabuła dzieła Markowskiego nie przypomina już w żadnej mierze generic polskiej socjologicznej s-f z czasów PRLu. Wszyscy szczęśliwie się odnajdują, kochają się długo i szczęśliwie.
I zaczyna się część druga książki.
Zasada decorum została przez autora upita, a jak leżała gdzieś nieprzytomna, to może i zgwałcona. "Pajęczyna" była historią dosyć tragiczną. Ludzkie nieszczęście i przygnębiające losy postaci wkręconych w tryby opresyjnego systemu były naprawdę dobrze przedstawione i oddane. Owszem, na nieco groteskowy sposób, groteska narastała im dalej w treść, klimat się robił bardzo oniryczny, odrealniony w pewnym momencie, coś jak nieco mroczna baśń, opowiadana w pomieszczeniu wypełnionym opiumowym dymem. W każdym razie tak mi się to trochę skojarzyło.
Tymczasem "Po drugiej stronie Księżyca" to zupełna groteska, parodia, surrealizm i w ogóle mindfuck. Społeczność w świecie, w której stoi dom Piotra zbudowała tam małe miasteczko i boryka się z problemami małej społeczności. Problemy są pokazane w sposób ciepły, przesadzony, relacje społeczne są sprowadzone do absurdu, współczesne autorowi są w ten sposób dyskretnie wyszydzone a określone zachowania mieszkańców społeczności - między wierszami napiętnowane przez autora. Czyta się to jak zbiór odrealnionych, szalonych przypowieści, pogodnych, dowcipnych i napisanych ze swadą i subtelną, inteligentną ironią. Po czym nagle pojawiają się i tam wątki tragiczne, przypominające o upływającym czasie i o tym, że "świat na górze" (moje określenie) już nie istnieje, i społeczność jest najprawdopodobniej ostatnią grupką ludzkości, jaka przeżyła zagładę.
Styl autora jest dosyć nierówny. Wszystkowiedzący narrator pozwala sobie czasem na docinki pod adresem postaci lub snuje przypuszczenia, co by było, gdyby. Z początku wydał mi się szorstki i oszczędny, ale potem przestałem na to zwracać uwagę, po prostu czytałem dalej, bardzo ciekawy, dokąd to wszystko prowadzi, i dlaczego. I w oczekiwaniu, co też jeszcze szalonego i dziwacznego się wydarzy.
Dlatego też, w ostatecznym rozrachunku, przyznaję, że książka mi się podobała i że zaskoczyła mnie pozytywnie. Jest w niej jakiejś zdrowe szaleństwo. Lubię takie coś, co w sumie się przepoczwarza z jednego w drugie, vice versa, potem w trzecie, w czasie trwania akcji.

wtorek, 3 września 2013

Wadim Szefner "Dziewczyna nad urwiskiem czyli wspomnienia Kowrygina"

Kolejny zapomniany przez bogów i ludzi klasyk z lat '80, jeden z wydanych przez Wydawnictwo Poznańskie.
Książeczka ta niewielka została na pisana w konwencji pamiętnika tytułowego Kowrygina, historyka literatury z XXII wieku. Poprzedzona została wstępem napisanym przez historyka z wieku jeszcze późniejszego.
Książeczka rozczuliła mnie bardzo. Takiej literatury się obecnie nie spotyka. Jeśli z czymkolwiek mogę to porównać, to chyba tylko z opowieściami gulsarskimi Buczyłowa.
Wizja świata jest idealnie dobra. Jest to rzeczywistość poniekąd totalitarna, ale wszyscy są szczęśliwi i zadowoleni. Nie ma przestępczości, ludzie nie przeklinają, są dla siebie wyrozumiali i dobrzy. Skojarzenia z baśnią budzi obecność futurystycznej chatki z piernika. Mimo osadzenia akcji hen, w przyszłości widać i czuć, że to literatura radziecka. Ten styl jest jedyny i niepowtarzalny, to liryczne odbicie rosyjskiej duszy, swojskiej, przyjaznej, przymilnej. Dorzućmy jeszcze do tego takie elementy świata przedstawionego jak obecność mnóstwa robotów o nazwach-skrótach takich jak WILK, zniesienie pieniędzy w skali globalnej, powszechny dobrobyt, głęboki, filozoficzny humanizm jako dominujący dyskurs, a zrobi się z tego klimat żywcem wzięty z jakieś nieco bardziej futurystycznej wersji piosenki "Pust wsiegda budiet sołnce" Tamary Miansarowej.
Główny bohater, pedantyczny w codziennym życiu i przestrzegający wszystkich powszechnie obowiązujących reguł postępowania aż do przesady, mimo tego oddany swojej pracy chociaż niezbyt rzetelny historyk literatury, mający nieco zawyżone o sobie mniemanie, opisuje pokrótce historię swojej długoletniej przyjaźni z Andrjejem Swietoczewem. Andriej stworzył materiał o nazwie akwalid - otrzymywaną z wody substancję odporną na wszystko i praktycznie niezniszczalną. Długie lata po śmierci swojego odkrywcy, z akwalidu tworzy się tanio i masowo wszystko - od konstrukcji mieszkalnych przez książki do statków kosmicznych. Jego wynalazek zrewolucjonizował ludzką cywilizację.
Historia ma kilka kilka punktów zwrotnych, pojawiają się niezadane pytania o przeznaczenie, los człowieka oraz apoteoza wielkiej lecz niszczycielskiej miłości.
Niby odległa przyszłość, a jednak nieco kiczowate wizje rodem ze schyłkowych lat ZSRR. Trochę retrofuturystycznie autorowi ta książeczka wyszła. Ale to też na plus.
A narrator mi przypomina w całej swojej zachowawczej poczciwości jednego mojego dobrego kumpla, historyka z Poznania, pozdrawiam.

Bronisław Kijewski "Progi tolerancji"

Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za siedmioma dzielnicami dla państwowych urzędasów i partyjnych aparatczyków istniało sobie państwo, które nazywało się Polska Rzeczpospolita Ludowa. Wieś gminna niosła, że panował w niej "komunizm", chociaż w szarej rzeczywistości technokratycznego post-stalinizmu, który rychło przepoczwarzył się w system kapitalistyczny nikt go nigdy nie widział...
Ale ja nie o tym chciałem. W PRLu były sobie wydawnictwa - Krajowa Agencja Wydawnicza, "Iskry" i Wydawnictwo Poznańskie. Jedno i drugie oraz trzecie wydawało fantastykę naukową i przygodową. Zarówno autorów polskich, jak i wielu pisarzy z bloku wschodniego. Trafiali się też autorzy z "zachodu".
I wszyscy nieistniejący bogowie kosmosu mi świadkami, wydawano wtedy literaturę nierzadko lepszą, głębszą, bardziej intensywnie trafiającą do uczuć i emocji czytelnika, od kolorowo skrzącego się popkulturowego chłamu, setkami zalegającego na półkach w księgarniach i salonach prasowych współcześnie.
Malutki zbiorek opowiadań Bronisława Kijewskiego wydany w 1984 roku wpisuje się w nurt polskiej fantastyki socjologicznej, wiecie, tej po linii Zajdla, trochę Lema, trochę Peteckiego, Wnuka-Lipinskiego i kilku(nastu) innych autorów. W światach nierzadko rodem z hard s-f (gatunek praktycznie umarł współcześnie, a aż by się prosiło napisać hard s-f o zderzaczu hadronów czy teorii strun, gdybym się znał na tym, sam bym napisał) tworzyli oni antyutopie, pokazując rozdźwięk między postępem technicznym a regresem cywilizacyjnym człowieka; także maskowali opowieściami o odległych światach, stacjach kosmicznych i obcych planetach swoją bardzo krytyczną analizą tego wszystkiego, z czym stykali się na co dzień - z biurokratycznym, topornym żelbetowym molochem państwa i partii, mającego wbrew nazwom w dupie zarówno lud, jak i robotników.
Nie ze wszystkimi ich analizami i odniesieniami się zgadzam. Towarzystwo było jednocześnie bardzo prawicowe, niektórzy z tych autorów - np. Rafał Ziemkiewicz czy Marcin Wolski - na chwilę obecną są dla mnie zupełnie nie do strawienia (co nie znaczy, że hejtuję całą ich twórczość - wczesnego Wolskiego niestety nie znam, zaś wczesny Ziemkiewicz, ze swoim ostatnimi czasy wznowionym przez Fabrykę Słów zbiorem opowiadań "Władca szczurów", to czysty geniusz). U innych przywiązanie do wartości konserwatywnych absolutnie mi nie przeszkadza - np. u Zajdla, który jest bardzo wysoko w panteonie moich prywatnych bóstw polskiej fantastyki (obok Żwikiewicza, Peteckiego i Dukaja; są też dwa bóstwa pomniejsze - Sapkowski i Lem; panteony mają to do siebie, że są bardzo subiektywne - biorą się z indywidualnie kształtowanych uwarunkowań - więc Wasze, drodzy czytelnicy, mogą być zupełnie inne).
Bodajże Ursula LeGuin uznała kiedyś, że fantastyka naukowa opierająca się nie na naukach ścisłych, tylko humanistycznych lub społecznych mogłaby się nazywać soft s-f w odróżnieniu od hard s-f.
I takiej polskiej soft s-f opartej na tym, co gra nam wszystkim w uwarunkowanych Polską duchach jest pan Bronisław przedstawicielem. Najprawdopodobniej nie podzielał on jednak prawicowego resentymentu zbliżonych do niego autorów, bo sam pracował na Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Poznaniu (lata 1967-1981, jak podaje Encyklopedia Fantastyki), jednak nie mnie stwierdzać, kto jakie ma poglądy, jeśli sam ich nie manifestuje wprost.
Zbiorek zaczyna się opowiadaniem "Ci przeklęci Polacy". Jest to dowcipna i refleksyjna opowiastka o kontakcie obcej cywilizacji z Ziemią. Obcy są w stanie siać mentalne zamieszane w umysłach Ziemian, przez co z początku inwazji odnoszą zwycięstwo za zwycięstwem. Potem jednak pojawiają się w szeregach Ziemian niesubordynowani i nieskoordynowani Polacy, którzy nie dość, że są odporni na ataki psychiczne obcych, to jeszcze sami bezwiednie emitują swoimi umysłami promieniowanie siejące zamęt w pomyślunku wrogów. Autor, ustami wojskowego ONZtu stwierdza, że to "duch sarmacki".
Potem jest rozmaicie. Raz poważnie - bardzo politologiczne w sumie opowiadanie "Przewrót" budzące do tego bardzo skojarzenia z chociażby "Paradycją" Zajdla, gdzie dopatrzyłem się trochę analizy zbliżonej zarówno do Baudrillarda (rozmycie władzy) jak i Hakim Beya (znikanie). Zakończenie zaś mogłoby wyjaśnić, trochę topornie, ale zawsze, np. powstanie stalinizmu. Innym razem znów jest całkiem groteskowo - jak w "Formule porozumienia", gdzie do zawarcia porozumienia między ludźmi i obcymi przyczynia się - przypadkowo - bezdomny bimbrownik. Zgadnijcie, w jaki sposób. W zbiorku jest też kilka opowiadań o losach jednostek w trybach totalnych systemów, a także jedno, dosyć przejmujące, kojarzące mi się z reptilionami ("Moje oczy").
Podsumowując, jak ktoś lubi polską fantastykę sprzed 1990 roku (granica w sumie umowna), to mu to przypadnie do gustu.