sobota, 11 października 2014

Pokrótce #3

Czyli małe podsumowanie września. Nie miałem czasu by pisać na bieżąco, to trochę szczegółów mi pouciekało.
Pierwsze Pokrótce, ale zachowałem numerację z Coś tam dzwoni, w jakimś kościele, ale cholera wie w jakim, gdyż w Coś tam dzwoni chodziło z grubsza o to samo.

Książki:

Ernst Jünger W stalowych burzach

Tłumaczenie Wojciecha Kunickiego. Nie pytajcie, czemu czytałem tę książkę po raz trzeci (wcześniej czytałem tłumaczenie Gaładyka sprzed wojny oraz współczesne tłumaczenie na angielski). O samej książce napisałem już chyba wszystko, co mogłem napisać, więc parę słów o tłumaczeniu. Przekład Kunickiego jest zdecydowanie lepszy od przekładu Hofmanna. Czytanie po angielsku nie jest dla mnie aż tak potężną barierą, bym nie mógł obu tłumaczeń - tym bardziej, że są to tłumaczenia finalnej wersji dzieła - zestawić. Hofmann w porównaniu do Kunickiego bywał momentami wręcz drętwy, polski tłumacz potrafił rewelacyjnie oddać plastyczność i odczuwaną przez czytelnika wszystkimi zmysłami potęgę Jüngerowych opisów, metafor i błyskotliwość spostrzeżeń.

Kim Newman Krwawy baron

Kiedyś to potrafiono pisać o wampirach. Czy to właśnie w książkach (np. to albo ~19 tomów Nekroskopa), czy to w scenariuszach do anime/mangi (np. Vampire Hunter D, Hellsing). Nie to, co teraz.
Krwawy baron to jedna z pierwszych książek fantastycznych (w bardzo szerokim rozumieniu tego pojęcia), jakie w życiu czytałem. Z doświadczenia już wiem, że powroty po latach do kamieni milowych rozwoju własnego gustu nie wychodzą tym kamieniom milowym na dobre, ale nie mogłem się powstrzymać, gdy nadarzyła się okazja do takiego powrotu. I tak, to już nie to samo, czym było dawno temu w czasach gimnazjum. Wampiry u Newmana się nie zestarzały, nadal są obce człowiekowi, budzą grozę swoimi ponadludzkimi zdolnościami; wizja I wojny światowej, w której po obu stronach konfliktu walczą obok ludzi również nadal przygniata czytelnika swoim ciężarem, dosadnością opisów, rozmachem ukazanych starć. Opis (niedokładny) striptizu w wykonaniu wampirzycy już nie niszczy psychiki jak niegdyś (miła pani obdziera się ze skóry) ale nie stracił wiele ze swojego uroku. Podobnie eskadra tytułowego krwawego barona von Richthofena, wampiry mogące podjąć równą walkę z lotnictwem ententy nadal jest świeżym pomysłem. Fabuła nadal robi wrażenie swoją wielowątkowością, nie sposób jednak nie odnieść wrażenia, iż część postaci (prawdziwych znanych ludzi pozamienianych w wampiry) autor wrzucił do treści na siłę, by bawić się konwencją i przedstawić je w innym świetle.
Muszę jednak przyznać, iż nie jest to arcydzieło, za jakie tę książkę przez długie lata miałem. No niestety.

Neil Gaiman Nigdziebądź

Szalona współczesna baśń (zbliżona momentami do urban fantasy pierwszej generacji) o świecie magii i magicznych istot, istniejącym obok (dokładnie - pod - ale niekoniecznie jest to namacalne pod) Londynu. Główny bohater trafia tam przypadkiem, po czym okazuje się, że przyjdzie mu tam nieźle namieszać. Rzecz lekka i przyjemna w odbiorze, zaskakująca co kilka stron przyjętymi przez autora rozwiązaniami. Wyobraźnia Gaimana zdaje się nie mieć ograniczeń. Nie zmienia tego fakt, że książka to novelisation serialu (którego nie oglądałem). Solidna żonglerka motywami i reinterpretacjami motywów.

Mort Castle Księżyc na wodzie 

Zbiór opowiadań. Horrory, ale bardzo specyficzne. Kilka innych opowiadań Castle'a czytałem w różnych antologiach. Jakoś niespecjalnie przypadły mi do gustu. Sięgając więc po Księżyc nie wiedziałem, czego się spodziewać. Zawiodłem się pozytywnie. Dawno nie spotkałem się z czymś tak dobrym. To niewiarygodne, jak wielkie ładunki emocjonalne autor potrafił zawrzeć w nieraz bardzo krótkich tekstach, jak perfekcyjnie operuje słowem, mieszając szaleństwo i współczucie, pogodne pogodzenie się z losem i niezgodę na niesprawiedliwość. Groza wypływa z samych ludzi, ich słów, działań, małych kłamstewek wypowiadanych w dobrej wierze, z ich rozpaczy i melancholii, gniewu i radości. Także z szaleństwa, chyba jednego z ulubionych wątków autora, przewijającego się często przez zebrane w zbiorze opowiadania. Czasem jest to groza szarej codzienności, mająca źródła w prozie życia. Czasem coś ją z niej wydobywa.


Komiksy:

Junji Ito razy trzy

Dla przypomnienia - Ito to japoński autor mang, łączący w swojej twórczości odniesienia do lokalnych uwarunkowań z fascynacją europejskim i amerykańskim weird fiction. Jego twórczość opiera się na absurdalnych obrazach, dość luźno i z pogardą dla logiki i związków przyczynowo-skutkowych połączonych w historie, których elementem wspólnym jest postępujące odrealnienie i rozpad prawideł rządzących naszym światem. Nieznane wchodzące w empirycznie poznawalną rzeczywistość ma rozmaite źródła, czasem pojawia się wręcz znikąd. Kreska Ito jest charakterystyczna, mało mangowa. Odrealnione, niemożliwe obrazy rysuje w bardzo realistyczny sposób, wielką wagę przykładając do szczegółów otoczenia i tła - np. przypadku scen na łące czy w lesie czytelnik może nasycić wzrok widokiem pojedynczych źdźbeł trawy falujących na wietrze.
Inną cechą wyróżniającą jego styl jest prezentowanie wykrzywionych, wynaturzonych twarzy i sylwetek z dymu bądź gazu. Efekty cząsteczkowe, że tak to nazwę korzystając z pojęcia ze świata gier komputerowych, stoją u Ito na bardzo wysokim poziomie. Sylwetki ludzkie nasz dentysta (tak, Ito jest z zawodu dentystą) szkicuje oszczędnie, skupiając się na szczegółach w przypadku mutacji, ran, oparzeń, degeneracji, zmian psychicznych i fizycznych, itp. Jego twórczość spokojnie można pod tym względem zaliczyć do horroru cielesnego. Bardzo dobrze, w nieco przerysowany sposób, oddaje też emocje postaci, z uwzględnieniem ich charakterów.
Uzumaki. Spirala to manga którą autor przebił się do czytelników poza Japonią. Postępujący obłęd na punkcie spiralnych wzorów ogarnia małe japońskie miasteczko, usytuowane w leżącej na uboczu części kraju. Nieszkodliwe manie zmieniają się w krwawe szaleństwo, spirale zaczynają infekować ludzie umysły i wpływać na samą rzeczywistość, aż ta, zupełnie odrealniona, zmieniona w coś absolutnie obcego, prowadzi do swojego logicznego końca, w mieście zaczynają rządzić spirale. Po drodze mamy niemowlaki karmione krwią, ludzi zmieniających się w ślimaki, tajfuny wpadające do jeziora w centrum miasta a wcześniej fruwające za główną bohaterką, tajemniczą latarnię morską emitującą spiralne światło, implodującą dziewczynę oraz historię o włosach żywiących się energią życiową swoich właścicielek. Polskie wydanie jest jednotomowe, ma 642 strony.
Gyo. Odór śmierci zaś opowiada o posiadających odnóża morskich zwierzętach, wychodzących na ląd i siejących tam spustoszenie. Dopiero w dalszej części okazuje się, że odnóża są tak naprawdę rodzajem żyjących istot napędzanych inteligentnym gazem, wykorzystującym dowolne zwierzęta (lub ludzi) w charakterze baterii. W tle jest historia o tajnym wojskowym projekcie z czasów II wojny światowej. W jednym z wywiadów autor przyznał, że do stworzenia Gyo zainspirowały go Szczęki Spielberga. Oto jak wzorce z zachodu odbierane są w Japonii, i w co się zmieniają. Polskie wydanie, podobnie jak w przypadku Uzumaki, jest zbiorcze. Podobnie jak w przypadku szerzej opisywanego przeze mnie Black Paradox, autor dorzucił kilka mniejszych historyjek. Dramat pod głównym filarem to króciutkie weird którego sam Poe by się nie powstydził, Uskok na górze Amigara opowiada o tajemniczych otworach w kształcie sylwetek ludzkich, odnalezionych pewnego dnia na zboczu tytułowej góry.
Remina. Gwiazda śmierci to najbardziej zeschizowana historia Ito spośród tych, które już miałem okazję poznać. Z innego wymiaru przybywa do naszego wszechświata tajemnicza planeta, swobodnie się przemieszczająca w kierunku ziemi. Zostaje przez swojego odkrywcę nazwana imieniem jego córki - Remina. Remina staje się rozchwytywaną celebrytką. Nastroje tłumów zmieniają się diametralnie, gdy okazuje się, że tajemnicza planeta to żywa istota, pożerająca napotykane na swojej drodze przez wszechświat ciała niebieskie. Ludzkość postanawia złożyć w ofierze Reminę i jej ojca niezwykłej planecie, złożyć w ofierze poprzez ukrzyżowanie. Planeta jednak nic sobie nie robi z prób udobruchania... 
Najlepszy motyw z tej mangi to przyśpieszenie prędkości obrotowej Ziemi, po tym, jak nasza planeta została przez intruza polizana gigantycznym, kosmicznym językiem. W momencie zmianie uległa grawitacja, przez co w pogoni za Reminą i jej przypadkowym obrońcą ludzkość mogła wzbić się w powietrze i przelecieć z kontynentu na inny kontynent.
Tego typu zupełnych dziwactw i absurdów do sześcianu jest tutaj więcej, a zakończenie bije na głowę wszystko, co autor przedstawił wcześniej. Historia dodatkowa to Miliard szwów. W tajemniczy sposób znikają ludzie, odnajdywani potem martwi, nago, pozszywani ze sobą nawzajem. Panika ogarnia kraj. Główny bohater, hikikomori, postanawia się przemóc i ochronić dziewczynę, w której niegdyś był zakochany. Rzecz jasna, jak to u Ito bywa, do samego końca czytelnik nie ma pewności, co zastanie na dalszych stronach.
Tak czy owak, Ito to jeden z moich ulubionych autorów komiksów (bo manga to komiks, nie bawmy się w jakieś durne etykietki zaciemniające obraz).

Alan Moore, Brian Bolland Batman. Zabójczy żart

Kultowy zeszyt kultowego autora. Nowe wydanie, A4, twarde okładki, Mistrzowie komiksu Klub Świata Komiksu. Zmieniono kolorystykę w porównaniu do starych wydań. Moim zdaniem, na ile pamiętam jakieś stare wydanie, które kiedyś pokazał mi kuzyn - zmiany w kadrach obrazujących historię (szaleństwa) Jokera wyszły komiksowi na dobre.
Fabuła uniwersalna i ponadczasowa. Dwóch przeciwników, tak różnych a tak podobnych. Jedno szaleństwo, inne wektory. Świetna kreska, cudowne cienie. Do tego posłowie rysownika i wstęp Tima Sale'a.

Occupy Comics #1

Pierwszy numer zeszytów, z których dochód idzie na ruch Occupy, taką amerykańską populistyczną lewicę, ruch masowy i bardzo zróżnicowany wewnętrznie. Różni autorzy, różne style, różne materiały, nie tylko komiksy. Dla jednych lewacka propaganda, dla drugich głos rozsądku - może nieco chaotyczny i pozbawiony jednego jasnego celu (i rozdarty między postulatami reformy systemu kapitalistycznego a jego obalenia), ale jednak. Rzecz jasna, zdecydowanie skłaniam się ku drugiej opcji. W końcu ktoś w Stanach zauważył rzeczy oczywiste. Coś drgnęło w ojczyźnie self-made manów. Do tamtejszego dyskursu wróciły pojęcia takie jak klasa społeczna, kapitalizm, socjalizm. To ostatnie słowo w końcu zaczęło przestać być uznawane za obelgę. Dalekim pokłosiem tego jest obecność w radzie miejskiej Seattle trockistki Kshamy Sawant, należącej do partii Socialist Alternative (SA należy do międzynarodówki Committee for a Workers' International; mieli na tyle przyzwoitości, że nie nazwali się mianem IV Międzynarodówki, bo IV Międzynarodówek jest wystarczająco dużo).
Komiksy zamieszczone w numerze mają różny poziom, reprezentują różne style i sposoby prowadzenia narracji. Wszystkie pełnią rolę komentarza społeczno-politycznego. Niektóre są bardziej praktyczne, np. ukazują, jak należy się zachować, gdy policja naciera na manifestujących. W innych widać jeszcze echa libertariańskich bzdur, jakimi karmiła się od zawsze amerykańska opinia publiczna, takie wtrącenia są jednak w mniejszości. Publicystyka trzyma poziom - Alan Moore pisze o historii komiksu, uwypuklając jego funkcję komentarza do wydarzeń politycznych, kilkoro autorów przedstawia sylwetki ludzi, których decyzje były bezpośrednią przyczyną kryzysu.

Paweł Majka "Dzielnica obiecana"

Nie jestem fanem Metra. Kiedyś miałem okazję przeczytać pierwsze dwie książki cyklu, książki od których całe uniwersum się zaczęło. Metro 2033 było - przynajmniej jak dla mnie - nierówne - autor powrzucał za dużo konwencji i stylistyk. Klaustrofobiczne, zahaczające o horror opisy podróży przez coraz bardziej odrealnione i tknięte czymś niesprecyzowanym, obcym, nadnaturalnym tunele ustępowały miejsca zwykłej opowiastce o queście do wypełnienia. Całość ratowało przesłanie i typowo rosyjska melancholia autora (u nas się tak nie pisze, ba, nigdzie indziej się tak nie pisze). Metra 2034 na chwilę obecną nie pamiętam, więc musiało być - znów subiektywne moje zdanie - gorsze od pierwszej książki.
Dlatego nie zelektryzowała mnie wieść o tym, że powstaje pierwsza polska książka z akcją osadzoną w uniwersum Metra. Dopiero gdy zobaczyłem jej okładkę i dowiedziałem się, że rzecz autor umiejscowił (głównie) w Nowej Hucie, pomyślałem sobie, że a nóż widelec będzie to coś ciekawego.
Poza tym odczułem wszechogarniające Schadenfreude widząc na okładce książki rozpirzony Kościół Mariacki. Ach, mniejsza.
Z Dzielnicą obiecaną mam problem. Można wyróżnić aż cztery płaszczyzny, na jakich książkę mogę ocenić. 1) "o lol, moje osiedle po wojnie nuklearnej", 2) książka na tyle reszty uniwersum, 3) post-apo jako takie, 4) soft s-f.
Chociaż przyszło mi egzystować w Krakowie, za miastem nie przepadam. Długo by wymieniać rozmaite aspekty życia w stolicy Małopolski, które mi nie odpowiadają. Wiodą one od towarzystwa tubylców, którzy w dużej mierze zachowali mentalność austro-węgierskich urzędników niższego szczebla, aż po stopień zanieczyszczenia powietrza.
Za to znacznie bardziej lubię - i identyfikuję się z - Nową Hutę. Dlatego pierwotny zamysł autora, odebrałem zapewne nieco inaczej, niż on sobie wykoncypował - no tak, znowu z Krk jakieś gówno się roznosi po okolicy. W dalszej części książki główny zły okazuje się jednak nie być na tyle zły, jak mogłoby się wydawać (bo czymże jest dobro i zło w świecie pełnym szarości, zwęglonych wartości sprzed Pożogi, jak autor nazywa atomową apokalipsę), przez co nie mogłem odebrać książki w kategorii beki ze Stołecznego Królewskiego. A miałem na to wielką ochotę.
Zbiorowa jaźń, którą samozwańczy Król przejął niejako od zmutowanego smoka wawelskiego (ok, wiem jak to brzmi) to nowy etap w rozwoju całego ekosystemu, poza tym idzie za tym obietnica idealnej jedności, współodczuwanie z innymi istotami żywymi objętymi nią. Przypomniało mi się aż zakończenie Metra, głowice spadające na osadę Czarnych (czy jak im tam było, nie chce mi się googlać za każdą pierdołą, kto czytał to wie, o co chodzi, kto nie czytał, to właśnie się dowiedział). Tutaj podobnych wątków (czy aby na pewno to, co resztki ludzkiej cywilizacji brały za zagrożenie faktycznie nim było?) jest jeszcze kilka. O ile takie rozwiązanie sprawdziło się w Metrze jako bardzo gorzka puenta, to tutaj spowszedniało.
Król przyłącza do siebie coraz to kolejne zmutowane istoty, nie raz całe ich hordy, po czym wraz z nimi wyrusza z Krakowa (z regionu rynku głównego) do Huty, by przynieść jedność żyjącym tam ludziom. Po czym fabuła skupia się na rozgrywkach politycznych wśród konfederacji schronów pod Nową Hutą. Zagrożenie nadciąga jednak nieubłaganie i spotyka bohaterów w i tak już zagmatwanej sytuacji.
Jak wszyscy wiedzą, w Krk nie ma metra (i bardzo dobrze, jeszcze tylko baby z dziadem do metra by brakowało do kompletu), więc nie ma uczucia, jakie świetnie oddał Głuchowski w swoich książkach. W nowohuckich stronach jest ciasno, kończą się jakiekolwiek zasoby, żywność, woda, itd. ale nie jest to ciasnota przejmująca, zimna, promieniująca wrogim człowiekowi Nieznanym. Tu mamy po prostu ładnie i rzeczowo opisaną ciasnotę, nie oddziałującą jednak na poczucie bezpieczeństwa czytelnika.
Otwarte przestrzenie i zniszczone miasto zostały przedstawione pomysłowo. Autor wykreował rozmaite frakcje i grupki zamieszkujące jego świat. Jedne są oryginalne (kanibale pod Rondem Czyżyńskim - jazda tramwajem do pracy już nigdy nie będzie taka sama; grupa ze Szpitala Rydygiera), inne trącą trochę kalką pomysłów z Metra (frakcje ideologiczne - faszystowscy Synowie Peruna i groteskowi powiedzmy-że-komuniści; ci drudzy są w miarę pozytywnie przedstawieni), inne są dosyć sztampowe (zamiast wszelkich raidersów mamy bardziej osiadłych, wspomnianych już kanibali, jest obowiązkowy high-tech pośród morza wtórnego barbarzyństwa (lub grupek będących na prostej drodze do niego)), różne skupiska ludności mają różne ustroje, itd. Skoro nie ma metra, to nie ma też stalkerów. Zamiast nich są duchy, samotnicy wędrujący po spustoszonym świecie, tropiciele, myśliwi, zwiadowcy, spece od przetrwania w ekstremalnych warunkach, sporadycznie załatwiający rozmaite interesy z osiadłymi społecznościami.
Również inne aspekty świata przedstawionego prezentują się nieźle, choć mało odkrywczo. Plusem wizji autora jest to, że nie wprowadził zmutowanego nie-wiadomo-czego, słusznie zauważając, iż promieniowanie przede wszystkim zabija, niż tworzy jakieś kurioza. Kurioza też są, ale raczej jako przykład na działanie bliżej nieokreślonego życia, natury czy tam ewolucji, które w sytuacjach skrajnych potrafią przyśpieszyć i iść nowymi drogami.
Tak czy siak, dla kogoś spoza Krakowa, kogoś, kto nie zna miasta, wiele smaczków pozostanie niezrozumiałych. Można to uznać za minus książki, tym bardziej, że jest to przecież część uniwersum, w którym udzielają autorzy z całego.. no, Europy i kawałka Azji. Autor w swojej wizji dość wiernie nawiązał do wątków poruszanych w Metrach, jednak nie wiem, jak pod tym względem prezentuje się z Dzielnicą obiecaną na tyle całego uniwersum, bo uniwersum aż tak dobrze nie znam (zresztą, w Polsce raczej mało kto zna uniwersum jako takie, bo praktycznie żadna z książek, które ukazały się w Rosji nie ukazała się u nas. Ale to taka dygresja na marginesie. Z drugiej strony, może dzięki temu autor miał okazję wpłynąć na "kanon" świata przedstawionego z uniwersum Metra jako takiego). Dla niektórych wizja świata może być zbyt mało wyrazista, a za bardzo szaro-bura. Kraków jest już teraz szaro-bury (może i maźnięty gdzieniegdzie sraczkowatą oczojebnością we wszystkich niemożliwych i nie pasujących do siebie kolorach, ale niczego to nie zmienia), Nowa Huta również (chociaż przynajmniej nie ma tu [jeszcze] developerskich osiedli budowanych gdziekolwiek, jest dużo zieleni, miasto jest bardzo dobrze rozplanowane), to co dopiero jedno i drugie po zagładzie atomowej.
Jako soft s-f (definicja zapożyczona przeze mnie od Ursuli LeGuin - s-f oparte o humanistykę/nauki społeczne, nie o nauki ścisłe) Dzielnica z pewnością nie dorównuje poziomem do szczytowych osiągnięć gatunku, ale jest dobrze. Rozgrywki polityczne obserwujemy z punktu widzenia tych, którzy wiedzą o nich najmniej, lecz którzy odczuwają je najmocniej - wykonującego rozkazy żołnierza (mającego jednak własny pomyślunek i zdającego sobie sprawę, że coś się nie zgadza) oraz kilkoro ofiar uderzającej na ślepo zaciśniętej pięści władzy. Autor pokusił się też o próbę przedstawienia co może przetrwać po zagładzie atomowej z naszej popkultury. Ten aspekt wyszedł mu świetnie.
Dzielnicę przyjemnie się czytało, ale nie jestem w stanie stwierdzić, w jakim stopniu przetrwa próbę czasu.

Odpryski XLII

1) Ukończyłem studia (w lipcu), znalazłem robotę (w październiku - szukałem od września). Nie dzwonię do przypadkowych babć i nie oferuję im cudów-niewidów, nie wydaję reszty ani nie przygotowuję hamburgerów. Dało się? Dało. Wystarczyło trochę samozaparcia.
Ok, życzliwa znajoma osoba, która poleciła moje CV, przydała się bardziej niż samozaparcie.
Takie czasy. Zamiast obrażać się na świat, że nie pasuje do wyobrażeń, czasem warto popłynąć z prądem, z życia warto coś mieć dla siebie. Otaczają nas symulakry, jedyne, co się liczy, przynajmniej dla mnie, to zachować własną substancję. Za pomocą cynicznego i utylitarnego podejścia do szeregu perspektyw i możliwości. Świadoma jednostka swobodnie płynie z prądem, zawsze gotowa do zniknięcia i wypłynięcia gdzieś indziej, gdzie uzna za stosowne. Gdyby nie to, że ego jest czymś, co bywa przezwyciężane, to napisałbym, że trochę egoizmu jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Gdy zaś na rozmowie kwalifikacyjnej, po części merytorycznej, padły pytania o postaci z Fallouta 2 oraz bóstwa z mitologii Cthulhu, wiedziałem, że będzie dobrze.
A że nie pracuje w zawodzie?
To dobrze. Aż tak cyniczny nie jestem, żeby pakować się w cokolwiek związanego z polityką. Zresztą, polityka to puste pojęcie, implodowała. Współcześnie to tylko showbiznes. Rozpaczliwe poszukiwanie punktów odniesienia za pomocą których można by zauważyć różnicę i przywrócić elementarny podział przyjaciel-nieprzyjaciel kończy się albo groteską, albo wyrwaną z kontekstu miejsca i czasu rekonstrukcją..
Poza tym think-tank propagujący rozbicie ego, przewartościowanie wszystkich wartości, spojrzenie w otchłań i odnalezienie się w niej, po czym poskładanie się do kupy na nowo, uzyskanie samoświadomości - zdanie sobie sprawy z wielkiego kłamstwa, jakim jest "Ja" (czyli plątanina instynktów, atawistyczna zwierzęcość z narzuconym ogromnym bagażem kulturowym oraz wszelkimi możliwymi innymi uwarunkowaniami) i wszystkie społeczno-kulturowe konsekwencje tego "Ja" - miałby małe szanse na zarejestrowanie. No i wątpię, by w czasie działalności w czymś takim hajs się zgadzał.

2) Tak czy inaczej, aktualnie muszę przestawić zegar biologiczny na inny, uporządkowany tryb życia. Nagle czas jako taki uzyskał nową wartość. Czas i możliwości jego wykorzystania.

3) Jeszcze niedawno chciałem iść na doktorat. Ale się rozmyśliłem. Etatów na uczelni nie ma i nie będzie przez lata, stosunek nakładu pracy do gratyfikacji za nią jest niekorzystny. Są tańsze hobby, a zajmować się jakimiś przeintelektualizowanymi świrami mogę sam dla siebie we własnym zakresie w wolnych chwilach. Nie mam poczucia misji.

4) Mam przeczucie, że dotychczasowa forma bloga wyczerpuje się. Zaczyna mi być szkoda czasu na pisanie o książkach tak, jak robiłem to do tej pory, zwłaszcza, że przy pracy 8 godzin dziennie 5 dni w tygodniu czasem trzeba racjonalnie dysponować. Pewnie i posty w dotychczasowym stylu się będą sporadycznie pojawiać, gdybym trafił na coś, co kopnęło by mnie w mózg, generalnie jednak wprowadzę uproszczoną, krótszą formę i posty zbiorcze. Poza własna twórczość mi zarasta chwastami. A kłębią mi się szalone pomysły.

5) Za tydzień KFASON. Widziałem wczesne wersje planu - dużo znanych w horrorowej niszy ekologicznej nazwisk, ciekawe zapowiadające się prelekcje (lub przynajmniej ich tytuły), kilka dodatkowych atrakcji no i gala przyznania nagrody im. Grabińskiego. Nie głosowałem w tym głosowaniu co było dostępne dla wszystkich zainteresowanych, bo z nominowanych pozycji znałem tylko jedno opowiadanie, nie miałem więc porównania.