piątek, 28 października 2011

Jacek Izworski "Gwiezdne szczenię"

Dosyć ciotowata książka, pełna optymizmu i plastikowych, świętoszkowatych postaci (mimo tego, że trup ściele się gęsto). A udomowione zwierzę - kulonik - z pewnej odległej planety to szczyt infantylności. No i jeszcze te teksty o zwycięskim, ogólnokosmicznym komunizmie. Są też źli kosmiczni rasiści-faszyści-kapitaliści. Łezka się w oku kręci.
Nie, wbrew powyższemu nie jest to zła książka. Jest nieco przewidywalna, a z drugiej strony za dużo tutaj niesamowitych zbiegów okoliczności. Ciekawie jest przedstawiona fauna i flora obcych światów, tak samo pewna obca cywilizacja, która udomowiła kuloniki (chociaż sam ich wygląd jest tak stereotypowy, że aż do wyrzygania).
Książka ma po prostu specyficzny klimat, klimat optymizmu dawnej epoki, gdzie komunizm rozwiąże wszystkie problemy, gdzie panuje pokój, ludzie są rozumni, atmosfera humanizmu i humanitaryzmu przenika wszystko. I być może właśnie to jest najbardziej fantastycznym elementem świata przedstawionego.

Władimir Wasiljew "Wiedźmin z Wielkiego Kijowa"

Wiedźmina zna chyba każdy, albo przynajmniej kojarzy. Postać Sapkowskiego trafiła swego czasu nawet i do Polityki (chyba), o grach komputerowych coś tam wspominała Wyborcza. Film litościwie pomińmy milczeniem.
Ale zanim to wszystko nastąpiło, autor zza Buga wziął cały koncept, i przerobił go zupełnie. Wziął od Sapkowskiego imiona postaci, wiedźmiński fach jako taki, i wrzucił to wszystko do zupełnie innego świata - gdzie ludzie, Elfy i Krasnoludy i inni "żyjący" żyją w świecie (post)industrialnym z elementami post-apoc, koło terenów zamieszkałych rozciągają się niezbadane parki, parki maszynowe, place budów i cholera wie jeszcze co, zamieszkałe przez obdarzone mniejszą lub większą inteligencją maszyny - tak, w tym świecie byle samochód jest żyjącą, rozumną istotą. A jak trafi się czołg ze wścieklizną lub ostatni działający transformer? Wtedy pojawia się wiedźmin, przybyły z tajemniczego miasta Arzamas - 6 i zabija metalowe plugastwo. Być może ten świat to świat Sapkowskiego w dalekiej przyszłości (za tą teorią przemawia fakt, że główny bohater przyjął imię Geralt po starożytnym wiedźminie, ale nie przemawia ani Wielki Kijów, ani Wielka Moskwa, ani inne post-współczesne miasta-państwa), a inteligentne maszyny to efekt jakiegoś niewiarygodnego eksperymentu technologiczno-magicznego.
Brzmi interesująco, nie? World-building się autorowi udał, trzeba to przyznać. Reszta nie wygląda jednak tak różowo. Postacie nie mają takiej głębi jak oryginały Sapkowskiego, wizja świata czy w ogóle jego umiejscowienie w czasie i przestrzeni jest niedopracowane i trzeba się sporo domyślać, styl autora jest nierówny - oprócz perełek językowych są i góry kompostu. Mimo wszystko chociażby ze względu na świat przedstawiony (i wiedźmina z laptopem i strzelbą) warto tą książkę odnaleźć i przeczytać.

Gabriel Mesta "Starcraft #2 - W cieniu Xel'Nagi"

Właściwie to wystarczyłoby napisać, że Gabriel Mesta to pseudonim typa (Kevina J. Andersona), który odpowiada za takie abominacje jak trzy zbiory opowiadań z uniwersum Star Wars (Opowieści z kantyny Mos Eisley, Opowieści łowców głów, Opowieści z pałacu Jabby), i wystarczyłoby to za recenzję. Nie ma co jednak przesadzać z minimalizmem, więc napiszę więcej - ta książka jest o niebo lepsza od wzmiankowanych antologii, którym Mesta/Anderson patronował, ale i tak to kicha czytadłowata.
Fabuła jest dosyć prosta - w całym zamieszaniu (wydarzenia ze Starcrafta 1) daleko hen w kosmosie jest sobie jakaś kolonia ludzi, zapomniana przez wszystkich. Pewnego dnia pojawia się tam coś dziwnego, i zaczyna się srogi rozpieprz, bo na planetę przybywają ludzie, Protossi i Zergowie. Mamy kilka elementów ciekawych (zergowa Queen wprowadza do puli genowej to, co zostało po psie, twórcze użycie wieżyczki przeciwko celom lądowym), kilka nieciekawych (generał Duke przedstawiony jako buc i idiota, dziwaczne nazwy własne - ale to może też to być wina tłumaczki) i kilka bardzo nieciekawych (fabuła jako całość, a zwłaszcza naiwne zakończenie). Die-hard fanom się to spodoba zapewne, reszta może sobie darować.

Drew Karpyshyn "Wrota Baldura II - Tron Bhaala"

Książki na bazie gier komputerowych zazwyczaj nie nadają się do niczego (jak np. "Wrota Baldura II" jakiegoś pisarzyny którego nazwiska nawet nie pamiętam). Ot, wydawca gry zatrudnia jakiś czwartoligowych pisarzy, a i tak liczy na to, że fani gry zachęceni samym faktem, że to na bazie gry, pójdą tłumnie do księgarni i kupią te wypociny.
Równie nieprzyjemne wrażenia estetyczne dostarczają książki osadzone w jakimś growym i/lub rpg-owym uniwersum, żerujące po prostu na uczuciach przywiązania do marki. Owszem, są wyjątki od reguły (całkiem sporo książek z uniwersum Star Wars trzyma poziom, a zwłaszcza te Timothy'ego Zahna, podobnie niektóre ze Starcrafta, Warcrafta i Warhammera), jednak generalnie są to czytadła, które niczego sobą nie reprezentują (tony crapu z Forgotten Relams wydawanego przez ISĘ, opowiadania Star Warsowe pisane przez fanów, itd.).
Jeśli jakiś autor daje się uczynić tylko de facto pisarzem odtwórczym, growym lub w ramach jakiejś marki, to trzeba się o niego zazwyczaj martwić.
Jednak o Drewa nie ma się po co martwić. Owszem, to autor piszący głównie na bazie gier (Mass Effect, Baldur) i w ramach uniwersum Star Wars (Darth Bane, kilka części), ale jeśli inne jego książki trzymają poziom tej omawianej tutaj teraz, to mogę je spokojnie polecić.
Warto przytoczyć, co sam autor miał do powiedzenia na temat tej książki: This was the second novel I wrote, though it was published at the same time as Temple Hill in September of 2001. Unfortunately this novel never really clicked with fans. It was the third novel in a trilogy, but the first two books were written by a different author. That meant I was somewhat limited in what I could do with the characters because I had to stay consistent with what had come before. However, neither of the first two books really connected with fans, either. Throne of Bhaal is an entertaining story, but it just wasn’t what fans expected.
I believe the problem with the whole Baldur’s Gate trilogy was that the novels were based directly on the story of the BioWare computer games (which I also worked on). Basing novels directly on BioWare games is difficult. The games allow players to create their own main character, but in the book we have to select a character for you. Players could be male, female, elf, dwarf, wizards, thieves – but in the book they were locked into a male human fighter. Obviously this makes it hard for them to identify with the main character. In the game up to a dozen different side characters could join with the player and share their adventures. In the book we had to select 3-4 side characters at most, and inevitably we left out characters players liked. One more problem – the game was 30 hours long and had over 500,000 words of dialog. Condensing all that into an 80,000 word novel is bound to leave players feeling let down.
As if all that wasn’t bad enough the book had four different editors as Wizards of the Coast was going through a shake-up at the time, and I’m sad to say that is reflected in the quality of the novel. As a writer you’re too close to your own work to effectively edit it. You need a good editor to push your work to the final level of quality, and that didn’t happen with Throne of Bhaal.
I still don’t think it’s a bad book: it does give a deeper look at all the various villains players will encounter in the Throne of Bhaal game. But the novel never become what I had hoped it would.

Nie sposób się nie zgodzić, jednak autor na tyle twórczo podszedł do tematu, że nie ma mowy o odtwarzaniu bezmyślnym tego, co wyświetla monitor. Autor wiele rzeczy pozmieniał, rozwinął, nadał głębię wielu postaciom, i nie uczynił z głównego bohatera maszyny do zabijania. Chwała mu za to, że potrafił stanąć na wysokości zadania.

Roger Zelazny "Dilvish Przeklęty"

Historie o zemście zawsze są nośne i miłe do czytania. O wiele bardziej wolę czytać historie nie mających niczego do stracenia świrów i socjopatów, mszczących się okrutnie na swoich prześladowcach, aż do samozniszczenia i zatracenia się w zadawaniu cierpienia i zniszczeń w porównaniu do opowieści iście masochistycznych, gdzie skala niesprawiedliwości i bezradności wobec zła dotykającego bohaterów aż boli i denerwuje.
Ta książka Mistrza Zelaznego należy do opowieści o zemście zza grobu. Tyle, że w sumie tutaj nikt nie umarł. Jeśli dobrze pamiętam (gdyż nie czytałem tej książki niedawno) bohater został wraz z koniem zamieniony w pomnik, a duchem poszedł do piekła. Skąd wrócił, ożył, i wraz z gadającym koniem wyruszył szukać pomsty na potężnym czarnoksiężniku, który wysłał go w zaświaty.
Mroczna, duszna i niezła książka, mająca jedną wadę - jest dosyć "urwana", przez co nie wiadomo, jak ta historia się skończyła. Chyba, że to znów jakiś cykl ciągnący się na pińcet tomów, a ja o tym nie wiem.

Lino Aldani "Księżyc dwudziestu rąk"

Za komuny to jednak wydawali książki. Tzn. było ich mało, zazwyczaj były to dzieła autorów z demoludów lub ogólnie pojęta klasyka, ale ileż one często stały na dużo wyższym poziomie niż całe tony współczesnego crapu, zalewającego sklepowe półki.
Ta książka jest przykładem na to, jednym z wielu przykładów. Jest to zbiór opowiadań, utrzymanych w konwencji s-f, poruszających najróżniejsze tematy i kwestie, często stawiające ważne pytania.
I tak, opowiadanie tytułowe to historia eksperymentalnego statku kosmicznego, który zostaje wysłany w odległy kosmos by przywieźć lekarstwa dla pogrążonej w epidemii Ziemi. Niestety, statek musi mieć odpowiednią wagę, aby ponownie wystartować. Gdy nie ma już niepotrzebnych rzeczy do usunięcia, kapitan wpada na makabryczny lecz konieczny do zrealizowania pomysł...
Inne opowiadania dotyczą kwestii człowieczeństwa - aktorka filmów interaktywnych, w których widz wciela się w graną przez aktorów postać (filmy porno w tej konwencji są bardzo popularne) przechodzi kryzys twórczy. Opowiadanie matrixowe w swoim wydźwięku, ale - o dziwo - na końcu jednak aktorka traci wątpliwości. Inne to historia kobiety kochającej robota, do którego jej zmarły mąż przekazał jakoś swoje wspomnienia i osobowość. Opowieść całkiem wzruszająca i kończąca się źle.
Prawdziwie wspaniałe było jednak moim zdaniem opowiadanie o wolności za cenę śmierci - w świecie, gdzie lekarze to coś pomiędzy tajną policją, służbami specjalnymi i sektą, każdy ubezpieczony im podlega. Budzi to coraz większy sprzeciw niektórych, w tym głównego bohatera, który rezygnuje z ubezpieczenia, pozbawiając się tym samym jakiejkolwiek opieki medycznej na przyszłość...
Dobra książka, interesujące opowiadania, warto zaglądnąć.

Erik Simon, Reinhard Heinrich "Pierwsze podróże w czasie"

Książka będąca niby aneksem do podręcznika temporalistyki, napisana w formie paragrafów (aczkolwiek nie jest to paragrafówka rzecz jasna), przez dwójkę autorów, którzy sami w treści (aneksach) figurują jako naukowcy.
Cóż, jest to co najmniej groteskowe dziełko, w parodystyczny sposób i z dystansem podchodzące do kwestii podróży w czasie, zapoczątkowanych przez Tima E. Travellera (sic!), który na samym początku swojej działalności dokonał chronoklazmu (namieszał z Wellsem i jego Wehikułem czasu). Potem jest tylko lepiej - powstanie historii eksperymentalnej, rozbitkowie w czasie dryfujący po morzach przez kilka tysiącleci, Święty Graal jako kluczowy elementy maszyny czasu, itp. Lekkostrawna lektura, całkiem dowcipna i sympatyczna, ale pozostawiająca niedosyt. No i zbyt otwarcie nie siląca się na nadmiar powagi.

Wiktor Żwikiewicz "Imago", oba tomy

(Dopiski po latach - z marca '14 i lipca '14)

Przy okazji prezentacji Księgi Nowego Słońca Wolfe'a wspominałem, że są książki, do których trzeba dorosnąć, dojrzeć, poszerzyć horyzonty aby cokolwiek z nich wynieść lub chociaż częściowo zrozumieć.
Imago jest dziełem, które przeczytałem (sądząc po recenzjach i próbach recenzji, na jakie natrafiłem w otchłani nierzeczywistości wirtualnej, samo przeczytanie tej pozycji Żwikiewicza to już połowa sukcesu) ale niezbyt zrozumiałem. I muszę się wprost i otwarcie do tego przyznać. W czasie czytania czułem, jak bruzdy na mózgu płoną. Niewiele jest książek, które tak na mnie wpłynęły i aż tak skopały mnie po mózgownicy.
Książka ma co prawda jakąś fabułę - stary i zmęczony życiem kosmonauta ze specjalnych oddziałów szukających kontaktu z Obcymi wraca na planetę, gdzie kiedyś już był, i gdzie doszło do serii niezwykłych zdarzeń. Wraca z nową załogą - hermafrodytą i genetycznie zmodyfikowanym osobnikiem, który nie do końca jest człowiekiem pod względem biologicznym; ten genetycznie zmodyfikowany gość ponadto uważa się za sufiego z Wielkiego Chorezmu. Wśród załogi statku są też pasażerowie na gapę - gnomy wierzące w proroka Tolkiena; jakby tego było mało, pokładowy komputer statku uzyskuje samoświadomość (lub jest na dobrej drodze do tego). Brzmi dziwacznie? To dopiero początek. W sumie każdy na tej planecie znajduje coś innego, od kości dinozaurów po Wielki Chorezm, a i tak treść książki grzęźnie, rozpada się i umiera w morzu najróżniejszych opisów, dygresji, wizji głównego bohatera, przemyśleń autora na najróżniejsze tematy - od ewolucji po teorie religijne. Trzeba autorowi przyznać, że swoje rozmyślenia snuje ze znawstwem, jednak bez ogródek trzeba stwierdzić jasno, że jest to znawstwo przytłaczające dla kogoś, kto takich klimatów nie zna, nie lubi, nie czuje.
Szczerze mówiąc, nie jestem w stanie streścić dokładnej puenty książki ani zrozumieć w 100% o co tam właściwie chodziło, gdyż czegoś tak trudnego w odbiorze jeszcze nigdy nie miałem okazji przeczytać. Za kilka lat wrócę do tej książki. Albo poczekam, aż przetrawię i wchłonę przeczytaną treść. Albo jedno i drugie.
Odbiór książki utrudnia styl autora. Nawet na tle innych książek jego autorstwa, jakie miałem okazję czytać później (ta była pierwsza) styl tu wykorzystany jest wyjątkowy. Nie potrafię go opisać. Patetyczny, wzniosły - tak, lecz nie tylko. Coś głębiej w nim tkwi. Jak w przypowieściach.
W gruncie rzeczy, jest to opowieść o ewolucji. O poszukiwaniu innego rozumnego życia. Które było bardzo blisko zresztą. Ewolucji jedynej możliwej? Czyżby miało nie być ewolucji partykularnych, tylko jedna możliwa, powtarzająca się zawsze i wszędzie jednakowo? Idąca linearnie od punktu alfa do punktu omega? Na tyle linearnie, że pewne etapy musi nadrobić szybciej?
Trzeba też wspomnieć o autorze - nie za bardzo mu się wiodło, gdy PRL się złożył. Najpierw rozpadła mu się rodzina, a potem przez wiele lat był bezdomnym. Cóż, pisarstwo to brzemię, a nie zawód.
Tak czy owak, Imago i inne jego książki polecam gorąco. Chociaż mogą zaboleć.