niedziela, 27 kwietnia 2014

William S. Burroughs "Ćpun"

Po moim pierwszym Burroughsie (znaczy się, Burroughsie po polsku, dawno temu jakieś jeszcze inne jego rzeczy czytałem po angielsku, wygrzebane w czeluściach internetu; pamiętam że miałem też w mp3 nagrania jak sam czytał jakieś swoje cut-up szaleństwa), książce wybitnie eksperymentalnej, pierwszej części Trylogii Nova, sięgnąłem po coś bardziej zwyczajnego tego niezwyczajnego autora.
Lekka bezsenność znalazła mi trochę czasu na to. Ileż można łazić bez sensu, bez celu i bez nadziei po uśpionym osiedlu, ryzykując spotkanie z przedstawicielami któregoś z dwóch zwaśnionych tubylczych plemion. Współlokator z pokoju obok chociaż raz nie wziął swojej dziewczyny tutaj, tylko poszedł do niej na noc (nie znoszę jej zachrypniętego i piskliwego zarazem głosu), więc nikt i nic mi nie przeszkadzało.
Ćpun. Tekst ostateczny to debiut przyszłej ikony Beat Generation. Pierwsza wersja książki opublikowana została pod pseudonimem w 1953 roku, wywołała nielichy skandal. Już wtedy autor musiał użerać się z wydawcą (mimo tego, że był to jego znajomy, co wynika z jednego z siedmiu aneksów dołączonych do książki) i edytorem. Długo by opisywać historię rozmaite przeprawy autora już z samym tytułem. Ale o tym wszystkim przeczytacie gdziekolwiek indziej w internecie, tylko szkicuję tę historię. Pierwsze wydanie - o ironio - złączono z książką o narkotykach autorstwa jakiegoś byłego agenta federalnego.
Ćpun jest oparty w dużej mierze na doświadczeniach samego autora, który jednak świadomie pominął kilka istotnych szczegółów o sobie samym - np. to, że nie był stereotypowym przedstawicielem dołów społecznych, tylko oczytanym (jeździł po Europie w pachnących krwią, potem i spermą latach '30, zahaczył też o północną Afrykę, woził ze sobą małą biblioteczkę, gdzie przewijały się takie nazwiska jak Pareto[!], Spengler[!], Cocteau, Baudelaire, Yeats i in.) gościem z bardzo dobrego domu, wiecznym studentem kilkakrotnie zmieniającym kierunek (czasem po wieloletnich przerwach). To, co tkwiło pod podszewką ciszy i spokoju (za granicami świata mieszczańskiego, aż chciało by się powiedzieć, odwołując przy tym do kilku Niemiaszków z lat '30) fascynowało Billa od najmłodszych lat. Fascynował go świat ciemnych uliczek, slumsów, melin, nocnego życia i nocnych wrażeń. Kwestią czasu było, kiedy się w nim znajdzie. Dużym uogólnieniem byłoby stwierdzenie, że szukał wolności od świata swoich rodziców i dziadków, świat ćpunów, prostytutek, złodziei i homoseksualistów uznając za ciekawszy (bardziej... prawdziwy?) od własnego, ale z pewnością w takim stwierdzeniu tkwi przynajmniej ziarenko prawdy.
Znalazł się szybko i szybko się zaprzyjaźnił z rozmaitymi substancjami. W ciągu swojego życia spróbował oszałamiającej ilości (i w oszałamiających ilościach) wszelakich narkotyków. W samym Ćpunie widzimy alter-ego autora raczące się morfiną, heroiną, kokainą, kodeiną, marihuaną, opium, pejotlem oraz upijające się na umór (jeśli coś pominąłem, trudno).
Autor nie moralizuje. Parafrazując popularnego obecnie prawicowego klauna, napisał jak było. A warsztat miał naprawdę świetny. Jego styl zdaje się rozwijać, wraz z postępami czytelnika w lekturze.
Obserwujemy głównego bohatera (narracja pierwszoosobowa - aż w pewnym momencie zadałem sobie pytanie, jakie imię właściwie Burroughs nadał swojej postaci) jak nieśmiało zaczyna, widzimy jak stopniowo popada w nałóg, jak poszukuje pieniędzy imając się rozmaitych zajęć - od okradania pijaków po dilerkę, jak wyłudza recepty na morfinę, jak popada w konflikt z prawem, jak raz po raz dopada go głód, jak próbuje skończyć z nałogiem poddając się rozmaitym kuracjom, jak zmienia otoczenie, by ostatecznie wylądować w Meksyku, jak po raz kolejny wychodząc z nałogu popada w alkoholizm, jak rozpada się jego małżeństwo, jak ląduje w łóżku z przypadkowymi mężczyznami... Strona po stronie poznajemy obcy ale i fascynujący na swój sposób świat. Przez kolejne strony powieści przewijają się nie tylko ludzie z autentycznego marginesu, zniszczeni przez nałóg i choroby (a rzecz się dzieje na trochę przed pojawieniem się wirusa HIV), lecz też postacie, które trafiły do tego świata świadomie, balansując niejako między byciem jego uczestnikiem a obserwatorem, eksperymentujące na sobie. Takie przynajmniej odniosłem (subiektywne rzecz jasna) wrażenie.
Autor odsłania lekko też przed czytelnikiem (zarówno w sensie lekkiego pióra autora, jak i pobieżności przedstawienia, umiejscowienia w tle) klimat miejsca, do którego jego alter ego trafia. Czy to Nowy Orlean, czy to Meksyk - czytelnik jest w stanie odebrać przez skórę nastrój przedstawianego miejsca. Społeczność wyrzutków demonizowana przez społeczeństwo stereotypowych WASPów z klasy średniej przyjmowała różne kształty w zależności od miejsca. Walory - ekhm - edukacyjne tej książki są nie do przecenienia. To nie tylko historia o ćpaniu, haju, zjeździe, głodzie i kuracji w zamkniętych ośrodkach, lecz też spojrzenie na nie istniejące już (bo czas popłynął naprzód żwawo i świat się zmienił) egzystujące sobie na marginesie społeczeństwa społeczności kierujące się własnymi wartościami, zasadami, w pewnym sensie wolne od ówczesnego amerykańskiego dyskursu hegemonicznego, czyli mieszaniny purytańskiej pruderii, strachu przed ekscesem i małomiasteczkowego konserwatyzmu.
Wszystko to okrasza rozmaitymi przemyśleniami. Nieraz całkiem sensownymi (uwagi pod kątem hipokryzji antynarkotykowego ustawodawstwa, uwagi o marihuanie, świadomość własnego uzależnienia), nieraz kontrowersyjnymi (kokaina nie uzależnia? Może kogoś zbyt przywiązanego do innych substancji). Wśród aneksów znalazła się za to rzecz szalenie interesująca - 28 rozdział pierwotnego rękopisu, który opowiada o tym, jak Burroughs (lub jego alter-ego) chciał zaopatrzyć się w akumulator ogronu, jednak odbił się od biurokracji i kompleksu oblężonej twierdzy (poniekąd nie ma się czego dziwić) instytucji wtedy nazywającej się Instytut czegośtam a współcześnie The Wilhelm Reich Infant Trust, po czym ostatecznie zbudował własny, niekanoniczny. Pudło udało mu się jednak nieźle, i bardzo sobie je chwalił, snując przy tym rozważania o istocie nowotworu i narkotykach przedłużających życie, bo wymuszających na organizmie wymianę komórek.
~~[Jeśli nie chce Ci się, drogi czytelniku czytać, co to u licha jest orgon, już wyjaśniam - w Republice Weimarskiej był sobie szurnięty nieco freudo-marksista Wilhelm Reich. Wyjechał z kraju przez nastaniem brunatnego zmierzchu, odpływając jednocześnie coraz bardziej od poglądów mających jeszcze jakiekolwiek podstawy empiryczne/materialistyczne w stronę new age'u. Ostatecznie, już w USA, stworzył teorię orgonu, uniwersalnej siły życiowej przenikającej wszystko. Coś w rodzaju zainspirowanej nieco orgonem Mocy ze Star Wars - lub bozonu Higgsa. W terapii zalecał pięciolatkom, aby się masturbowali, po pracy z pacjentami rozpraszał chmury cloudbusterem oraz strzelał dobrym/jasnym orgonem do UFO najeżdżającego jego położoną na odludziu farmę. Obecni wyznawcy teorii Reicha to sekciarze, sam Reich napisał jednak szalenie interesującą i w miarę sensowną {dopóki nie wprowadził orgonu} książkę Psychologia mas wobec faszyzmu, aczkolwiek dość jednostronną w przedstawionych tam analizach {wszystko się kręci wokół seksu, wszystko się kręci wokół wypartej, tabuizowanej seksualności}. Do książki powrócono np. w gorącym roku '68 w Europie Zachodniej. "Późny" Reich był jednym z niewielu autorów piszących w USA, którego książki w zgodzie z wyrokiem sądu palono. Psychologia doczeka się kiedyś osobnej notki na niniejszym blogu.]~~
Ćpun rozczarował się swoimi poszukiwaniami. Postanowiłem wybrać się do Kolumbii w poszukiwaniu yage. (...) Jestem gotowy wyruszyć na południe i poszukać nieoswojonej jeszcze siły, siły, która otwiera człowieka, a nie zamyka go i ogranicza jak narkotyki. Haj to postrzeganie świata ze szczególnego punktu widzenia. Haj to chwilowa wolność od żądań starzejącego się, ostrożnego, dokuczliwego i przerażonego ciała. Może znajdę w yage to, czego nie dała mi hera, trawa, koka. Yage może być hajem ostatecznym. - tymi słowami kończy się książka. Psychonautę Burroughsa postawię obok psychonauty Jüngera. Nadawali na innych falach, ale tęsknoty zdawali się mieć bardzo podobne. Ta sama siła, marzenie, drżenie ducha, tylko inne wektory.
W aneksach są wprowadzenia do poprzednich wydań, także napisane przez kumpli autora, polemika autora z mitami na temat narkomanii i list do pierwszego wydawcy, który wprowadził do pierwszego wydania zmiany bez wiedzy autora.
W jednym z tych aneksów Carl Solomon pisze o poglądach autora: Jego poglądy są nieco mgliste. Czasem trudno dociec, czy walczy z prawdziwymi spiskami, czy też z wymyślonymi. W opowieści "In Search of Yage" jawi się niekiedy jako liberał [w rozumieniu amerykańskim tego pojęcia, zapewne], a czasem jako radykał, a reputacja, którą cieszył się po spędzeniu ostatnich lat w Paryżu, zdaje się umieszczać go mniej więcej na lewo. I dalej, pyszna puenta: Jednak najczęściej Burroughs wydaje się zbyt pochłonięty samym sobą, żeby dłużej okazywać zainteresowanie którymkolwiek obozem politycznym. Mam tak samo.

sobota, 26 kwietnia 2014

Karol Mitka "Śmieciowisko"

Co można robić o trzeciej w nocy?
Można pisać magisterkę, każde zdanie przepijając energetykiem i nawilżającymi kroplami do oczu. Ale można też robić rzeczy znacznie ciekawsze.
Z tych bardziej cenzuralnych - np. można przeczytać coś.
Coś na tyle krótkiego, by wziąć to na raz i na tyle odmóżdżającego, by odprężyć się po przebijaniu się przez Nietzschego, Baudrillarda, Jüngera, Deleuze'a i kto tam się jeszcze napatoczył.
Wzrok zatrzymuje się na Tragicznych dziejach literatury Waltera Muschga, ale ześlizguje się z nich szybko, 690 stron w twardych okładkach to jednak nieco za dużo jak na chwilę relaksu.
Tyle, że na tym tomiszczu leży jakiś zeszycik.
No proszę. Bizarro, czyli niejako post scriptum do Tragicznych dziejów literatury, rozumianych bardzo... literalnie.

Przede wszystkim - spodziewałem się troszkę czegoś innego, znaczy się, dłuższego. Śmieciowisko było zapowiadane jako nowelka. Zestawienie obok siebie bizarro i nowelka rodzi skojarzenia raczej z nowelami bizarro z USA, które mają jednak nieco więcej niż 26 stron. Z drugiej strony, ten zeszycik kosztował 3zł (2zł w pakiecie z Horror Masakrą nr 3), więc można było przemyśleć swoje wstępne wyobrażenia.
Paweł Frelik popełnił w czwartym numerze Trans/wizji artykuł o bizarro, gdzie padły znamienne słowa Ich bomby [najnowszego pokolenia terrorystów literatury, czyli autorów tworzących w tym gatunku] nie czynią specjalnej szkody ani monumentom, pod które je podkładają, ani ich rezydentom, zaś echa detonacji bardzo szybko rozchodzą się wypełnionym głosami eterze. Z przykrością muszę stwierdzić, że trochę tak jest faktycznie. Mój imiennik w Śmieciowisku skopał, zasrał, zarzygał i zgwałcił co tylko mógł, i miał zapewne z tego nielichą frajdę, podobnie jak ja, czytając jego pornonione wypociny, tyle, że z tego mało co wynika. Prawda, dobro i piękno trzymają się nadal. Poniekąd nie musi wynikać, poza tym jedną z mało sformalizowanych zasad gatunku jest jego pretensjonalność, nastawienie na rozrywkę i niewielkie skomplikowanie, no ale jednak.
Mitka do rangi sztuki podniósł radosną, nieskrępowaną, czystą grafomanię. Bizarro sensu stricto, takie po linii ortodoksów jak Mitka, to swoiste przewartościowanie wartości, black metal literatury (black metal drugiej fali), zniszczenie wszystkiego i powrót do neolitu. Wydrapywanie penisów na wyrzeźbionych aniołach stojących na cmentarzach. Zalanie betonem puszczy amazońskiej. Urządzenie klubu go-go w katedrze na Wawelu. Ma to głębszy sens (moje ulubione słowo - transgresja!), ale być może nie widoczny na pierwszy rzut oka. A może nie ma sensu, może to tylko trolling, a ja dopatruję się w tym ideologii. Tak czy siak, każda interpretacja jest dobra. W sumie, zawsze chciałem być Żiżkiem literatury. And so on...
O czym właściwie traktuje Śmieciowisko? O Ziutku Cipale, młodym nastolatku, który niedawno odkrył uroki masturbacji. I o ręce jego babci. Tak, nie przypadkowo te zdania napisałem obok siebie. Pewnego dnia ręka babci znika, więc Ziutek wyrusza na jej poszukiwanie. Potem następuje kilka zwrotów akcji (wątek z matką naszego [anty]bohatera absolutnie rozczulający) prowadzących do finału.
Mitka efektownie powyrywał nasze rodzime chwasty pleniące się w otaczającej nas rzeczywistości i wsadził je do formy przywodzącej na myśl takie klasyki jak jezusowe korki analne czy dupogobliny z Auschwitz. A jak forma nie chciała się domknąć, to upchał zawartość nogą.
Cóż tu więcej napisać. Nie postawicie tego na półce obok Dostojewskiego, Prousta czy Manna. Może w ogóle nie postawicie tego na półce, tylko włożycie do jakiejś szuflady. Albo specjalnie tam postawicie, tak dla beki, byleby się paliło.
Tak czy siak, w swojej kategorii Mitka jest bezkonkurencyjny. Niewypowiedziane zostaje pytanie, czy w tej kategorii - przynajmniej w Polsce - jest jeszcze ktoś oprócz niego.

piątek, 25 kwietnia 2014

Opowieści dziwnej treści 3

1) A jednak mi się chciało. Pogrzebać lekko w zastanej materii postów na blogu. Od dziś Odpryski oprócz zupełnych pierdół w stylu blogowych podsumowań, przeglądu pobieżnego to tego, to owego, co mi się rzuciło w oczy, będą dotyczyć rozmaitych najrozmaitszych przypadków namacalnych empirycznie. Czyli tego, z czym się rzeczywiście zetknąłem, co w jakiś sposób mnie zaintrygowało, co mnie - czasem i dosłownie - spotkało.
Zaś wszelkie dziwne, abstrakcyjne przemyślenia bardziej zaangażowane, bardziej osobiste, pełne cytatów, metafor, czasem może i dźwiękonaśladownictwa, poruszające wątki (około)filozoficzne, własne przemyślenia pod wpływem czegoś, za czymś, przeciwko czemuś, lub i bez czegoś, przy czymś, obok czegoś, przed czymś będą miały swoją nową, poczciwą, ładną i pachnącą morską bryzą szufladkę Opowieści dziwnej treści.
Ból głowy będzie tagiem (czy tam inną etykietą) ekskluzywnym dla tejże niniejszej szufladki. Przerobię więc stare posty do tej pory nim oznaczane.
Tag Proza(k) życia zostanie więc rozszerzony znaczeniowo o substancję dawnego rozumienia Bólu głowy. Czyli, oprócz tego, co o Odpryskach napisałem parę linijek wyżej, Proza(k) życia będzie też dotyczyć nielicznych rozkmin politycznych, religijnych, rozmaitych rzeczy ideologicznych, ale związanych z namacalną egzystencją autora. Świat snów i zwidów, forma bytu szczerząca zęby zza chmury, historie niby z życia, ale odrealnione na swój wykrzywiony sposób, taki świat, nawet jeśli na swój sposób również namacalny, zostaje w Opowieściach dziwnej treści.
Zastanawiam się, co zrobić z tagiem Od autora. Też ulegnie pewnym przeróbkom, lub w ogóle zniknie. Do tej pory miał oznaczać jakieś bezpośrednie zwroty do adresata, zazwyczaj ogłoszenia w stylu coś się inaczej nazywa lub nie zapłaciłem rachunków za internet, nie będzie mnie na blogu przez najbliższy czas.

2) Jako Opowieści dziwnej treści zostały przekwalifikowane dawne Odpryski (+ [cokolwiek]), czyli Dryf 1 oraz Matka Noc. Posty będące de facto Odpryskami, jak np. Opowieści z przychodni, zostaną przemianowane na Odpryski. Wystąpi problem z numeracją, ale trudno.

3) Ok, więc oto właściwa Opowieść dziwnej treści. Coś pomiędzy wzniosłym manifestem a zupełnym pieprzeniem.

Matka Noc II. Rzecz o przekraczaniu granic.

O granicach mówi się wtedy, gdy ktoś uderzy w nie głową. Aksjomat: negacja jest aktem twórczym. Samo wypowiedzenie w myślach: nie. Czekasz na pioruny bijące z jasnego nieba, na krwawe łzy ściskające po strapionych obliczach bezimiennych ikon. Nic takiego nie następuje, tylko zmienia się twoja optyka patrzenia na świat. Rankiem albo wieczorem, przy wschodzie lub zachodzie słońca, gdy świat osiąga właściwy kontrast, barwę i nasycenie, widzisz zarówno światło, jak i cień we właściwych proporcjach. W ciągu dnia i w ciągu nocy świat jest zbyt oczywistym miejscem. Najbardziej przerażające wojny toczą się w naszych skłębionych wnętrzach, na kształt odwiecznej walki mroku i światłości, w momentach przełomowych, w czasie naszych poranków i naszych zmierzchów, wskazują nam właściwą perspektywę. Zachęcają do jej przyjęcia.
Przestając się bać jednego i modlić się do drugiego, zabijesz ich w sobie, obrócisz w bezwartościowe pojęcia, konstrukty pozbawione substancji, wypalone słowa; szersze spojrzenie, z większego dystansu sprawi, że siły reprezentowane przez starcie jednego z drugim okazałby się nagle być tak nieznaczące, że stracą wpływ na twoje życie. Gestalt [forma bytu] Eksplorator bezdroży jest wyłączony ze społeczeństwa. Eksces prowadzi do wyłączenia. Jest umowną granicą. Banicja jest wyjściem honorowym. Jakież cudowne bezdroża każdy nosi w sobie, i czasem z krzykiem z nich ucieka, gdy mrok nocy jest najgęściejszy lub światło dnia pali najmocniej.
Kolejna granica, kolejne nie. Wykrzyczane lub wyszeptane.Są doświadczenia otwierające przed człowiekiem Nieznane, sprawiają, że życie przyśpiesza, staje się intensywne, nabiera smaku. Jedyna przygoda, jaka jest jeszcze w dzisiejszym świecie możliwa, świecie coraz bardziej sterylnym i duszącym się bezpieczeństwem, w świecie bez białych plam na mapach, to przygoda we własnym umyśle, na twórczej materii. Reszta to konsekwencje tego. Więc grzech jest cudownym, słodko-gorzkim uczuciem, zwłaszcza do smakowania we dwoje. Przyjmując, że wszelkie tabu związane z ludzką płciowością to tylko i wyłącznie uwarunkowania kulturowe i religijne, tzw. sumienie też jest narzędziem wypełnionym wtłoczonymi treściami o tabu, grzechu, śmierci i szatanie, grzech jest narzędziem do wyzwolenia się z niego. Do przewartościowania wartości. Śmiało wkraczaj w zakazane rejony, wolny od strachu i z podniesioną głową.
Uczucie uwolnienia jest uczuciem przejmującej pustki. Przepoczwarzenie, kokon pęka. Gdy znikają znane oblicza, bardzo łatwo za nim zatęsknić - a trudno zapomnieć. Odwrócenie się na pięcie i marsz przed siebie, z podniesioną głową i bez rzucania przez ramię ukradkowych spojrzeń na pozostawiony w oddali za sobą ugór kończy się zazwyczaj w sferze deklaratywnej. Czy wszyscy będziemy gotowi na czas.
Świat odbity w szklanym blacie stołu jest płaski, zniekształcony, być może zanieczyszczony. Tak samo akt twórczy, pierwszy krok na długiej drodze, na którą się wchodzi nagle, z rozpędu. Wybierasz jeden kierunek z przynajmniej dwóch dostępnych. Przez to miejsce, do którego dojdziesz, dla innych może być punktem wyjścia. Przekroczenie linearności, linearności naszego spojrzenia, naszych myśli... Akt twórczy jest wrzucony w czas. Przenika przypływy i odpływy historii. On je powoduje. Kelnerka ścierająca zalany blat stołu ma ładne, polakierowane na czerwono, długie paznokcie.
Pojęcie. Agamben. Communitas. Wspólnota bohaterów kreskówek. Króciutki, leciutki, zwiewny moment, w którym potężne tryby maszynerii nagle zatrzymują się. Ale światło niesie się z oddali, już po zmiażdżeniu źródła błysku we wnętrzu ścierających się uwarunkowań, wyjących Upiorów. Wielka, a ludziom dzisiejszym szczególnie odległa jest myśl, że gwiazdy same w sobie nie istnieją, stanowiąc jedynie emanację światła kosmicznego, które jak przez pory czy oczy pada na sklepienie, będąc dla nas zbyt silnym w swojej pełni. Spłonęlibyśmy w nim, co zdarzyło się Faetonowi. Istnieje takie miejsce, w którym ujawnia się dla nas przemożna rzeczywistość takiego obrazu świata: Panteon w Rzymie. Miejmy nadzieję, że kiedyś zostanie uwolniony od chrześcijańskich dodatków. Słowa Ernsta Jüngera, który jak na złość przeszedł na katolicyzm na krótki czas przed swoją śmiercią. Większość moich ulubionych Germanów popadło w pewnym momencie swojej egzystencji w obłęd. Kto wie, co przytrafiło się ponad stuletniemu Ernstowi.
Każde indywidualne doświadczenie Granicy to rodzaj zawieszenia szarej rzeczywistości. Nawet jeśli niczego za nią nie ma, bo nigdy nie możesz być pewnym, co tam jest, zresztą ustaliliśmy już, że oparcie mamy w negacji, oprócz samej biologii lub czegoś, czego jeszcze nie znamy dokładnie (przypadek doświadczeń z różnymi substancjami) warto nadać mu cechy święta - wspomnianego ekscesu. Wrzucenia subiektywnie pojętej transcendencji w nasz świat. Święto i eksces to dwie strony tej samej formy, którą Eliade nazwał karnawałem, a która przez bakchanalia i dionizje korzeniami sięga w mityczną pramaterię ludzkości. Takie doświadczenia smakują najlepiej raz na jakiś czas, poprzedzone rozmyślaniami i przygotowaniami. Nie mogą spowszednieć, nie mogą stracić swojego sensu, sensu świadomego złamania tabu, świadomego wystąpienia przeciwko skostniałym wartościom. Czerwone wino smakuje najlepiej w umiarze - lampka po obiedzie. Tak samo jest z przekraczaniem Granicy. Hedonista wie, jak dozować sobie przyjemność, by jej żar płonął jednakowym blaskiem cały czas. Uzależnienie się od doznań zamyka człowieka na nie. Uprzedmiotawia go względem nich. Siedem jest ciał niebieskich, jak i czakr oraz niebios - słońce pośrodku. Przechodząc przez dolne, nieostrożny wędrowiec może zatracić się gdzieś w instynktach.
Z czegoś takiego składa się życie - ze smakowania doświadczeń, doznań, intensywności chwili. Ze smakowania wspomnień, ale bez zamykania się w nich, tylko poszukiwania nowych. Poszukiwania w nich siebie, swojej substancji. Z pozycji obserwatora uczestniczącego. Będącego w każdym momencie świadomym zarówno sytuacji, która rozgrywa się wokoło, ale też świadomego samego siebie, swoich możliwości i woli. Być może jestem hedonistą. To całkiem prawdopodobne. Ale dosyć stoickim. Satyr u Nietzschego jest rozdarty pomiędzy Naturą i Kulturą. Spaja go świadome ja. Instynktowne przeżywanie przyjemności wyłącza ja z odbioru tej przyjemności, odbiera czynności biologicznej (w przypadku seksu) nadawany jej przez ja subiektywny sens buntu lub celebracji Życia. Ja to samoświadomość iście paradoksalna - że jest się zlepkiem uwarunkowań, pod ciężkim płaszczem utkanych z nich czai się pusta otchłań, w której majaczą cienie nieznanych ewentualności, niepoznanych światów. Sam fakt, że człowiek jest w stanie uświadomić sobie, że jest w nim bardzo mało z niego samego, a właściwie składa się tylko z uwarunkowań natury rozmaitej i czystej, zwierzęcej biologii, że jest wiązką (Kłączem - u Deleuze'a) kontekstów, uwarunkowań, splotów, podlegających ciągłej reinterpretacji w czasie społecznego procesu komunikacji i ciągłego re-definiowania pojęć jest bardzo twórczy, bo otwiera tysiące drzwi. Nietzschego Nadczłowiek to człowiek, który zdał sobie sprawę, z czego się składa. Od niego tylko zależy, co z tą wiedzą zrobi. Dochodzimy do zupełnego relatywizmu, w którym jedynym punktem odniesienia jest wola (u Nietzschego przerośnięta, bo utożsamiona ze światem jako takim, u Crowleya utożsamiona z odkryciem i podporządkowaniem się swojemu prawdziwemu ja [nie ma u Crowleya róbta co chceta, to wulgarna nadinterpretacja]).
Jeśli każdy z nas jest w równej mierze produktem wszystkich pozostałych, a także procesów nad którymi kontroli nie posiada, to można spokojnie przyznać, że pod tym wszystkim niczego innego nie ma. Stąd też i ta nicość, na której Stirner oparł swoją sprawę. Nie ma większej apoteozy jednostkowości i własnej suwerenności nad sobą samym, niż zdanie sobie sprawy, że jest się swoim własnym odbiciem w otchłani, w którą się spogląda.
Kto dziś ma odwagę pomyśleć chociaż, czego symulakrem są gwiazdy na nocnym niebie. 
Raz śpiący wyszedłem nad ranem na spacer. Padał akurat deszcz. Pomyślałem: ale plastyczny opis deszczu! Kilka losowych kroków to w jedną, to w drugą stronę. Czy z mlaśnięciami rozpływał mi się wtedy pod butami pierwszy, późnojesienny śnieg, czy może śpiewały ptaki wśród zielonych drzew - nie pamiętam. Tak wiele męczących dni, bezużytecznych nocy przesiedziałem w łóżku ze słuchawkami na uszach, oczekując w bezustannym napięciu na tyle wydarzeń, które nie nastąpiły. Błogosławieni ci senni: albowiem oni zdrzemną się niezadługo, stwierdził Zaratustra (Nietzsche, tłum. W. Berent). W tym przypadku to tak nie zadziałało. Za to tamten deszcz był niezwykle oczyszczający.
Strach przed zmianą percepcji. Zmaganie się ze sobą. Przebudowa. Analogia: zdejmij okulary, jeśli masz astygmatyzm. Idź śmiało przed siebie, patrząc pod nogi. Czy jesteś w stanie dojrzeć nieuchwytne miejsce, w którym *wydaje ci się* że jedne krzywe i zaplute płyty chodnikowe są wyżej niż inne? Jaka to płaszczyzna wyżej i niżej, skoro zależy od twojej perspektywy i posiadanego wyposażenia?
Nasz świat jest pełen szumu. Jego zdaniem miasta posiadają przedziwną zdolność odbijania swojego charakteru w twarzach mieszkańców, zwłaszcza tych, którzy rankiem zmierzają do pracy. Można na nich znaleźć, zanim ludzie napotkają prozę życia nadciągającego dnia, swoisty wskaźnik stopnia popieprzenia, napisał William Gibson (tłum.R.J.Szmidt). Szumią też ludzie. Szum jest wszystkim, co nas otacza. Do tego stopnia, że mózg potrafi "wyłączyć" odbiór bodźców, których ma nadmiar, które powszednieją tak, że wtapiają się w idealnie szarą codzienność. Ileż razy jest tak, że idziesz ulicą i słuchasz czegoś na empetrójce czy podobnym odtwarzaczu, i nie słyszysz tego, czego słuchasz, bo wszystko wokoło jest zbyt głośne. Odruchowo wzmacniasz głośność, chociaż wiesz doskonale, że wracając do miejsca cichszego, będzie za głośno. Znów kwestia perspektywy.
Jeśli bodźce powszednieją, uodparniasz się na nie. To tak jak z obalaniem tabu - jeśli przekraczasz granice na tyle często, że nie zauważasz w pędzie kiedy je przekraczasz, to nie dobrze. Jeśli w szumie chcesz się przebić z samym sobą, musisz mówić głośniej, by szum pędzący we wszystkich kierunkach zewsząd wszędzie i znikąd donikąd nie zagłuszył cię.
Na łonie natury drzemią te same siły, które rozkwitają w blasku wschodów i zachodów słońca. 
Góry mają w sobie coś z pierwotnej dzikości naszego świata, zabudowanego od wieków technologią. Poruszają struny w duszy, które na co dzień są wyciszone. Morze też ma w sobie coś takiego - patrzysz na falującą po horyzont pierwotną niemalże materię, nad którą unosili się Wielcy Przedwieczni. W górach natomiast są zaklęte inne, tytaniczne siły, które spowodowały ich wypiętrzenie. W górach widać wspomnienia Ziemi z czasów, gdy świat był jeszcze młody (i pełen ideałów). Mamy swój sztuczny świat, sztuczne życie, sztuczne problemy i sztuczne choroby na które są sztuczne leki.Chodząc czasem wśród opustoszałych ruin fabryk widzę, jak natura odbiera bezlitośnie to, co jest jej. Na posadzkach wyrasta mech, ściany rozsadzają korzenie lub pokrywa wijący się bluszcz, przez rozbite szyby wlewający się do środka niczym zwarta, silna, skondensowana fala życia, pierwotnej siły kreacji. Na dachach lub nawet na żelbetowych fragmentach ścian wyrastają drzewa. Życie triumfuje nad martwą materią. Gabrielle D'Annunzio przesiadł się kiedyś z rzędów zajmowanych przez prawicę na stronę lewicy, mówiąc przy tym coś w stylu, że idzie tam, gdzie jest życie. Na podobnej zasadzie, ja też idę tam, gdzie jest życie, zarówno w przestrzeni politycznej (w sumie polityka dotyczy władzy, a relacje władzy oplatają nas w codziennym życiu - Foucault miał sporo racji - ergo: politologia to nauka o codziennym życiu) jak i w przestrzeni miejskiej.
Stała za drzwiami. Jej oczy były jednolitymi plamami czerni. Spojrzałem przez wizjer i spojrzałem prosto w jej oko. Rozpoznałem ją po tym, jak stanęła krok dalej. Ciemność otoczona była szeroko rozwartą powieką, zakończoną długimi rzęsami. A potem się obudziłem, porażony strachem przed tym, że może udałoby się jej przejść przez te drzwi.
Ech, ta durna nieświadomość, czy co tam się kotłuje pod czaszką. Każde kolejne nie trzeba jakoś odchorować. Widzisz więcej, ale zmieniają się punkty odniesienia. Czasem trzeba przekoziołkować kilkakrotnie, zanim na jakiś się wpadnie, mniej lub bardziej po omacku. Moment, w którym nagle roztwiera się przed tobą rzeczywistość. Pociąg, w którym jedziesz nagle hamuje. Wstrząs podrywa cię na mgnienie oka z siedzenia. W tej jednej chwili wisisz w powietrzu, zanim opadniesz na swoje miejsce. Oto jest zrozumienie.
Czy upajasz się własnymi słowami? Nie ma w tym niczego złego. My jesteśmy odzwierciedleniem czegoś, co sięga hen, daleko poza nas, poza świat, historię i sny, poza uwarunkowania, konteksty i nawet poza pustkę skrywającą się pod nimi, tak samo nasze słowa reprezentują nas. Forma zawsze rozpozna, co ukształtowała na swój obraz i podobieństwo. Radość z odbicia własnej formy w materii nie zwalnia rzecz jasna od pracy nad sobą. Analogia: Crowley napisał, iż magia jest dla wszystkich. Phil Hine poprawił go: czasem zamiast maga wyjdzie z kogoś łamaga, co, jak słusznie zauważył, można zaobserwować po samych naśladowcach i współpracownikach Słoneczka. Miliony domorosłych twórców parodiują formę aktu twórczego. Niestety, na opuszczonych ołtarzach gnieżdżą się demony, co zauważył - znów - Ernst Jünger. Akty - twórczy i magiczny mają jednakową naturę.
Czas na morał tego przydługiego potoku spostrzeżeń. Drzwi należy zostawić otwarte. Może i Ona nie ma najpiękniejszych oczu na świecie, ale ma za to ujmujący uśmiech.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Odpryski XXXVI

1) Kategorie Ból głowy oraz Proza(k) życia zlały mi się z grubsza w jedno. Kiedyś będę musiał się przysiąść do kategorii bloga i troszkę w nich pogrzebać. Być może warto by było też wprowadzić nowy dział obok Odprysków - np. Opowieści dziwnej treści. Albo i nie.  Ok, zrobione.

2) Nadal nie mam czasu na czytanie czegokolwiek poza książkami pod magisterkę i rozmaite zapychacze czasu na studiach. Co nie zmienia faktu, że mimo tego iż piszę o czymś, co lubię i na czym się znam, zaczyna mi to wychodzić bokiem. Z drugiej strony jest to całkiem przyjemne uczucie. Wychodzenia bokiem. Zmęczenie twórcze. Nawet, jeśli większość przeważająca tej pracy to będzie tylko streszczenie i kompilacja nie tylko tekstów źródłowych, lecz głównie opracowań i analiz wtórnych.
W związku z tym pierwsze notki o książkach po przerwie, która skończy się przynajmniej któregoś lipca, będą dosyć monotematyczne.

2 i 17/19) Też mnie denerwuje fakt, że ostatnio tylko tu smęcę. Jeszcze bardziej denerwuje mnie fakt, że smęcenie zaczyna mi wchodzić w krew.

3) Notka o książce Aldissa Non Stop stała się drugim najpopularniejszym postem na niniejszym blogu ever. Na chwilę obecną ma 362 wyświetlenia - na dodatek głównie z USA. Ot, jakieś szaleństwo internetu.

4) Kwiecień jest kolejnym miesiącem, w którym liczba wyświetleń przekroczyła 1000. Na dzień dzisiejszy wynosi 1127. A jeszcze aż 6 dni do końca miesiąca w czasie których jeszcze tyle może się wydarzyć, np. świat może się nagle skończyć.

"Powtórne przyjście"

Moje najnowsze opublikowane dziełko.
O, tutaj jest.
Post-apo, ale - w miarę - oryginalne i na - w miarę - oryginalnej płaszczyźnie. Jak zazwyczaj, nie polecam przesadnie religijnym, chociaż tytuł może być mylący. Nie chodzi tu bowiem o najpopularniejszego w naszych stronach powtórnie przychodzącego.

sobota, 19 kwietnia 2014

Odpryski XXXV // Opowieści dziwnej treści 2

4) Wesołych świąt! (jeśli ktoś obchodzi, lub, jak w moim przypadku, jest do obchodzenia zmuszony niejako przez obiektywnie poznawalną część otaczającej rzeczywistości)

2) Poszedłem sobie ostatnio (tak gdzieś z tydzień temu) do osiedlowego sklepu z mydłem i powidłem i prezerwatywami, a tam na stojaku z prasą i wyrobami prasopodobnymi:

Wybaczcie jakość zdjęcia, ale jestem technofobem i mój telefon przede wszystkim jest telefonem.

taką manifestację Polskiego Ducha znalazłem. Obok siebie stoją: jakieś gówniane romansidło, modlitewnik świętego POLSKIEGO PAPIEŻA™ ®, jakaś tania sensacyjka pseudo-dokumentalna. A w tle tego wszystkiego - rozkminy o podatkach (być może nie w stylu ojajebe, urzędasy kradno, ale w takim kontekście jak na załączonym zdjęciu skojarzenia są jednoznaczne). Różne konserwy z tytułami profesorskimi wylewały oceanu atramentu nad polską duszą czy dowolnym innym pokrewnym znaczeniowo abstrakcyjnym pojęciem, a żeby uchwycić opisywane nim zjawisko wystarczyłoby się rozejrzeć wokół. Ckliwa uczuciowość, patetyczna pop-religijność (Jan Paweł II w świadomości społecznej współczesnej Polski to idealna ilustracja Baudrillardowskiego pojęcia symulakr), dreszczyk emocji w kieszonkowym wydaniu (Trynkiewicz się przejadł, to trzeba ewokować kolejnego demona?), szarzyzna.
Poza tym ktoś się nieco pospieszył - kanonizacja JPII nie miała być przypadkiem dopiero 27 kwietnia? W określonych sytuacjach, gdy Kościół sobie a wierni sobie, Kościołowi to nie przeszkadza. Szkoda, że tylko w sytuacjach konstytuowania kolejnych mitów dyskursu hegemonicznego. W miarę trzeźwe głosy pojedynczych przedstawicieli kościelnego aparatu biurokratyczno-administracyjnego (zwanego klerem) są wyciszane szybko i skutecznie.

3)  Matka Noc, czyli piszę-magisterkę-i-nie-mam-się-do-kogo-odezwać-bo-ograniczyłem-życie-towarzyskie-a-poza-tym-przyszły-święta-więc-wzbiera-we-mnie-chęć-internetowego-ekshibicjonizmu.

Pewnych snów nie da się zapisać. Sięgają one czasów sprzed Starego Przymierza i wydobywają nieokiełznaną pramaterię ludzkości. Trzeba przemilczeć, co się tam zobaczyło. Ernst Jünger (tłum.S.Błaut, Pierwszy dziennik paryski, 05.07.1942).
Co prawda, w późniejszych latach, na kwasie sam próbował zgłębić pramaterię ludzkości w oczekiwaniu na Wielkie Przejście (aż by się chciało utożsamić pramaterię ludzkości z nieświadomością wg. jakiś jungowskich heretyków, np. Jamesa Hillmana i jego inspirowaną Heraklitem i Michałem Sędziwojem animą mundi) ale można mu to wybaczyć. Od czasów "notki" pt. Przerażenie w Awanturniczym sercu (II) (1938) kończącej się słowami Czy przeczuwasz, co dzieje się w tej przestrzeni, którą pewnego dnia przyjdzie nam być może w upadku przemierzyć, a która rozciąga się między rozpoznaniem zagłady a samą zagładą? (tłum. W.Kunicki) przeszedł był długą drogę, wiodącą go przez liczne wypalone ugory empirycznie poznawalnej rzeczywistości (ale pozbawionej jakiegokolwiek głębszego sensu, znaczenia - aż się prosi kiedyś o analizę porównawczą W stalowych burzach Jüngera z Wojny w Zatoce nie było Jeana Baudrillarda) wprost w próby stworzenia nowej metafizyki.
Ale o czym to ja właściwie chciałem. A, kilka dni (jak na chwilę obecną, to będzie już z tydzień lub i więcej) temu współlokator mnie obudził o 3 w nocy (aż sprawdziłem godzinę z ciekawości i ubawiłem się setnie), bo coś go nawiedziło i wrzeszczał przez sen. Wyłapałem tylko odejdź z potoku bezkształtnych i nieforemnych dźwięków, zagłuszanych przez kotłowaninę. Nie wyspałem się przez to. Biedaczysko, własne demony trzeba trzymać krótko. Niektóre nawet lubią ostre traktowanie i mogą się potem odwdzięczyć. W końcu, jak ktoś namazał kiedyś w Tybetańskiej Księdze Umarłych: Szlachetny synu, słuchaj uważnie! (...) Postacie te z Twego własnego wywodzą się mózgu i objawiają się tutaj, teraz, tobie. Dlatego nie trwóż się ich! Nie lękaj się ich! Nie wpadaj w panikę! Rozpoznaj w nich formę twego umysłu. (cyt. za muzeum jakimś, bodajże etnograficznym, w Poznaniu), co też potwierdził niejako Aleister "Bestia" vel "Słoneczko" Crowley (przynajmniej wczesny Crowley) czy - znacznie mniej pretensjonalny - Austin Osman Spare.

Jünger inspirował się Alanem Edgarem Poe, nawet wziął od niego Maelstorm. Takie były czasy, fin de siecle się skończył, szlag trafił dotychczasowe świętości i stałości, nauka stawiała więcej pytań, niż odpowiedzi, to człowiek patrzył w nocne niebo i oprócz światła światów martwych być może od milleniów widział zarysy koszmarów przekraczających granice poznania i wyobraźni zarazem. To się czuło, świat przyśpieszył, technologia i nauka wchodziła wszędzie, w każdą dziedzinę ludzkiego żywota (tak jak teraz świat wirtualny), więc nie można było tego naukowo uzasadnić. Jüngerowska forma bytu vel Gestalt to poniekąd ta sama płaszczyzna wykoślawionej refleksji romantyzmu gwałconego przez oświecenie co i horrory kolejowe Grabińskiego, nietzscheańskie weird Ewersa, R'lyeh Lovecrafta. Tam, gdzie rozpędzone nowe zderza się z zastanym starym, tam kumulują się siły przekraczające tu i teraz. Widzimy, wydaje nam się, że widzimy, albo chcemy widzieć coś poza, ponad, coś głębiej, wyżej, dalej. Kształty promieniujące z mroku, zza chmur; wyłaniające się w nagłych rozbłyskach wyższej, obcej woli, prowokowanych w naszym umyśle przez ciche szepty w nieznanych językach, słyszane wtedy, gdy noc jest najzimniejsza.
A jeszcze zabawniej jest, gdy człowiek sobie czyta Jüngera, a tam nagle Baudrillard (lub jakiś inny gość od symulakrów): Próżnię należy rozpoznawać w jej głębi, nie tylko w symptomach, gdyż w sferze widocznej nie brak urozmaicenia. Zmiana wiąże się jednak z czasem i przestrzenią; ma ona charakter kinetyczny. Latamy na bieguny i na księżyc, przywożąc ze sobą próżnię. Wraz z intensyfikacją naszego ruchu nacierają na nas strumienie obrazów. Dlaczego nie można zaspokoić głodu obrazów? Jest to oznaką, że w ostateczności obrazy nie są nas w stanie zaspokoić. Prawdziwy niedosyt wybiega poza przestrzeń i czas. (Przybliżenia, tłum. W.Kunicki, str. któraś)
Ok, to niekoniecznie Baudrillard. To Baudrillard przywołujący Yog-Sothotha. Hiperrzeczywistości przed Baudrillardem dopatrzył się za to w The Glass Bees naszego zwariowanego Niemca John King.

Pewne tendencje prosto ale wyczerpująco i całkiem poetycko zostały nazwane przez Dukaja w Zanim noc. Po prostu jako Noc. Idąc tym tropem, jestem po tej samej linii (i tak, pamiętam, że u Dukaja w Noc wierzył esesman, co na pierwszy rzut oka, i zresztą też na kolejne rzuty oczami, własnymi i nie, nie jest dobrym skojarzeniem). Też wierzę w Noc.

Noc później ta historia miała swój bardzo zabawny i naprawdę urokliwy ciąg dalszy. Znów obudziłem się nad ranem, znów była trzecia w nocy. Poszedłem do łazienki. Wśród nocnej ciszy głos się rozchodził, pijackie wycie któregoś sąsiada - przyyyyyyyjdź. Aż chciało mu się powiedzieć: stary, nie tak się przeprowadza ewokację. Przecież w tym bloku nawet nie ma piwnicy bez betonowej podłogi. Ale zamiast tego poszedłem spać. Do pewnych granic każdy powinien dotrzeć samodzielnie, tylko z silnym i przejmującym przeczuciem, że jest się przez kogoś czujnie obserwowanym.
Na przestrzeni lat miewałem noce lepsze i gorsze, rozpaczliwie samotne i pełne niespodziewanych odwiedzin. Jedne i drugie kiedyś przedstawię, czy to w opowiadaniach, czy w czymś dłuższym. Jak mawiam, nic tak nie zadziwia, jak własne życie. Poza tym każdy jest gwoździem do swojej własnej trumny. Grunt, żeby się nie zamknęła zbyt szybko. A jak już, to przynajmniej żeby dać się w niej zamknąć spełnionym. I nie żałować niczego, nawet smrodu wciąż nowych i od nowa płonących mostów ciągnącego się latami.
Na zakończenie tego pieprzenia balansującego na obszczanym murku rozgraniczającym przekonanie-o-posiadaniu-czegoś-do-powiedzenia od patetycznego-przeintelektualizowania-które-nikogo-nie-obchodzi mój ulubiony cytat z Ernsta Jüngera ever: (...) Otwarcie mówić rzygam na to całe etyczne bajdurzenie, tę mięczakowatą problematyczność, te skacowane skargi na to, że się jest niezrozumianym, to niedojrzałe i rozmarzone wzdychanie do księżyca i ten przeflancowany do psychiki kult gonad. Wszystkim tym ludziom należy wsadzić race w dupy i je podpalić, aby nauczyli się skakać i krzyczeć swoim naturalnym głosem. Wszyscy ci ludzie to wspaniałe chłopy, gdy wytrąci im się szczudła spod pach i nauczy ich, że zdrowe ruchanko jest czymś bardziej przyzwoitym i naturalnym niż ta cała amerykańska koleżeńskość tak wymieszana z nordyckim kultem nagości, że epiderma wygląda na garbowaną skórę. To jest społeczeństwo, które ze swoich światopoglądowych i seksualnych niedostatków chciałoby skleić kodeks moralny, i należy raz na zawsze zastopować te bezkrytyczne roszczenia i szaloną pychę, pokazując tym trzykrotnie rozwodnionym eichendorffowskim nicponiom, jak wyglądają prawdziwe nicponie i ptaki wędrowne i jak zazwyczaj zachowuje się młode wino. W tym cytacie Jünger pluje na młodzieżowe organizacje i organizacyjki przez które się przewinął (jeszcze przed I wojną światową). Ma im za złe, ze przyjmują poglądy, postulaty, że nasiąkają upiorami dorosłego, dojrzałego, zastałego społeczeństwa, zamiast podpalić świat i oddać się ekstatycznemu tańcu i dzikiej orgii na gruzach mieszczańskich (nie)wartości ciszy, spokoju i ekonomicznej kalkulacji. A że ten cytat pochodzi z listu (z 1928r.) do naziola Ludwiga Alwensa - cóż, trudno, czasem znajomych się nie wybiera. Ciekawe, czy którąkolwiek wersję Awanturniczego serca czytał Hakim Bey.

1) Uwaga, polityka. Na dodatek w miarę bieżąca.
Komitet wyborczy koalicji skleconej wokół Zielonych nie zarejestrował listy w okręgu krakowsko-kieleckim (w sumie nie ma się czego dziwić, Kraków + Kielce to overkill dla czegokolwiek chociażby nieco nie-konserwatywnego). Więc nie będę głosował w nadchodzących wyborach do europarlamentu. Albo oddam głos nieważny, byleby podbić frekwencję, co - jeśli trochę ludzi by jeszcze wpadło na taki pomysł - może zaszkodzić kucom korwinowym lub stadionowej ekipie wąsatego karła-erotomana. I nie miałem wcale złudzeń co do realnych efektów działań koalicji skupionej wokół Zielonych. Byłby żadne. Ale na nich mógłbym zagłosować tylko z cynicznym fatalizmem, bez przejmującego poczucia obrzydzenia.

środa, 9 kwietnia 2014

Odpryski XXXIV // Pre-opowieści dziwnej treści 0

1) Zaspałem efektownie ze wszystkim, z czym absolutnie nie powinienem był zaspać, więc musiałem się za to wziąć. Dlatego blog pozostanie niezbyt często i niezbyt merytorycznie aktualizowany przynajmniej do wakacji. Ot, życie takie.
Jeśli wylecę przez to z Eksplorując nieznane - cóż, trudno. Nie tym razem, to kiedy indziej poczytamy coś jeszcze większym e-gronem.

2) Ze statystyk. Marzec skończył się na 1380 wyświetleniach. Z tego pewnie z 1/3 to boty, a z ~20 to wyświetlenia własne (zawsze po czyszczeniu plików cookie zapominam od razu przestawić blogowych ustawień, by nie naliczało wyświetleń własnych). 07.04. zaś miałem 156 wyświetleń. Ktoś mnie gdzieś podlinkował, a ja znów to przegapiłem?
Tak czy owak, jak na razie w statystyce miesięcznej marzec jest na tle poprzednich miesięcy i lat rekordowy. Miło mi i przyjemnie. Ptaszki ćwierkają, ludzie się ruchają, wiosna, wiosna, ach, to ty.

3) Przeglądając własnego bloga człowiek zdaje sobie sprawę, że mimo wszystko prowadzenie go sporo mu dało. Głównie w kość, ale poza tym widzę u siebie jednak pewien rozwój i stylu i technicznego ogarnięcia budowania notek. Do tego stopnia, że z połowę wczesnych (ale i niektórych późnych) notek bym najchętniej wypieprzył stąd, ew. przepisał na nowo. Czasem chęć napisania kolejnej notki była silniejsza od chęci poprawnego jej napisania. Kiedyś starsze lub gorsze notki porozwijam nieco. Jeśli będzie mi się chciało i/lub jeśli będę miał czas na to. Time is thee enemy!

4) Poza tym żyję i mam się dobrze.

6) Z Xięgi Poczciwego Nihilisty, 0700, 66-6 Zaprawdę powiadam wam, wątpiący, rozczulający się i dzielący włos na czworo! Nie żałujcie niczego, nie przelewajcie ni łez, ni płynów ustrojowych natury wielorakiej i dowolnej nadaremno! Spluńcie w twarz wszystkiemu, w co wierzycie, bo zaprawdę powiadam wam, łeż to jest, pył, proch i kręgi na wodzie, pojęcia jeno nie mające substancjalnej treści, struktury społeczne i uwarunkowania rozmaite wiszące w powietrzu jako ten mór, jako te upiry i smog wawelski. Idźcie spać w gorących ramionach Nadziei a ranek z radością przywitajcie w zimnych ramionach trupa. Nie miejcie nad sobą zmiłowania, lecz każdy krok na waszej drodze znikąd donikąd traktujcie jakby miał być waszym ostatnim, wpierdol sromotny a bezbożny spuszczajcie przeszkodom początek mającym w marach waszych. Bierzcie co wziąć zdołacie, pamiętając, że lepiej jako ta ćma spalić się w latarni swych marzeń, niż gnić w marazmie i niedołęstwa życiowego zwiędłym laurem z uporem stroić skronie.