czwartek, 29 grudnia 2011

Dwa filmy, przypadkowo zestawione bez związku żadnego

1) Conan Barbarzyńca, ten nowy.

Conana znają chyba wszyscy, nawet jak ktoś nie czytał klasyki od Howarda lub naśladownictw i kontynuacji autorów, których imię jest Legion, to oglądał stary film ze Schwarzenggerem, grał w toto takie mmorpg, lub czytał komiksy. Lub chociażby kojarzy postać.
Ktoś mądry wpadł na pomysł, żeby postać odświeżyć, przypomnieć młodszym widzom, ku chwale i chałwie. Sama idea przednia mocno, ktośtam jeszcze dorobił kilka efektów dla wersji 3D (filmy 3D to nowomodny crap jakich mało że szkoda słów i szkoda nawet klawiatury), wzięto jakiegoś Hawajczyka żeby odgrywał główną rolę, itp.
Nie ma po co w sumie oceniać filmu pod kątem adaptacji, gdyż akurat w przypadku Conana, którego przygody są porozpisywane w pierdylionie opowiadań wielu autorów ciężko by wybrać w ogóle jakieś nadające się bezpośrednio do ekranizacji (po prostu od przybytku głowa boli), zamiast tego zrobiono jakąś tam fabułkę, do bólu sztampową i dosyć przewidywalną. Ale czego się spodziewać innego - tu fabuła jest dodatkiem do pokazania mocy i heroizmu głównego bohatera, no i do radosnej i nieskrępowanej rzezi.
Mamy więc przekrój dziejów Conana - od momentu, gdy urodził się na polu bitwy, tuż przed śmiercią swojej matki, poprzez kulminacyjny moment, gdy jego wioska została wymordowana, potem mamy fragment przekroju dziejów barbarzyńcy, zawiązanie akcji potem, no i seans zemsty.
Co trzeba uznać za główny plus filmu - jest krwawy. Krew się leje strumieniami, przemoc nie jest tylko symboliczna, przemoc jest przemocą z krwi i kości. I bardzo, bardzo dobrze, najgorszą rzecz jaką można by było temu filmowi uczynić, to sprawić, żeby w jakiś klasyfikacjach i rankingach otrzymał niższe miejsca (= większa widownia = większe pieniądze). Film jest także dosyć mroczny, a główny bohater odpowiednio barbarzyński.
Jednak ktoś mocno popsuł moje wyobrażenie o Conanie, także jeszcze wywodzące się z filmu ze Schwarzeneggerem. Prawdę powiedziawszy, kreacja obecnego gubernatora Kalifornii spłycała Howardowskiego bohatera do tępawego mięśniaka, gdy tymczasem Conan miał łeb i pomyślunek (wiem też z opowiadań, że zdarzyło mu się być m.in. królem), za to nowa kreacja tego Hawajca jak mu tam, była zbyt hollywoodzka. Postać miała ni to ironiczne, ni to pyszałkowate podejście do wszystkiego. Ni to śmieszne, ni w pięć ni w dziesięć komentarze aktora zupełnie mi nie pasowały do postaci Conana, którego nie wyobrażałem sobie jako pseudo-dowcipnego trickstera, jakim jest on tu momentami przedstawiony. Jak już krytykując hollywództwo, to koniecznie druzgocącej krytyce muszę podać konstrukcję postaci pobocznych - króla złodziei, który jest zupełną komiczną niedojdą pakującą się kłopoty przy każdej możliwości, oraz kumpla Conana, jakiegoś czarnucha. Scenografia mi się nie podobała. Brakowało mi tu tchnienia Nieznanego, tchnienia wieków i tajemnic przeszłości. Zamiast tego jest trochę orientu, trochę czegoś jakby Rzymu, do tego mocno średniowieczem zajeżdża, a sceny morskie kojarzyły mi się negatywnie, z Piratami z Karaibów (same te filmy nie były złe, ale zostały mi skutecznie obrzydzone przez hordy nieszczęśnic mokrych na widok Deppa). Surowa i oszczędna w środkach scenografia pierwszej ekranizacji przemawia do mnie mocniej, świat bez tony ozdobników i szczegółów jest bardziej surowy, dziki, barbarzyński.
Zupełnym absurdem zaś, nawet jak na fantasy, jest "wykuwanie" miecza dla Conana. Coś takiego jest zupełnie nielogiczne, absurdalne i w ogóle bez sensu. Ale trudno, efekciarstwo rządzi się własnymi prawami.
W filmie jest trochę ruchania, ale bez szaleństw. No, to tyle. Podsumowując - film zrealizowany poprawnie, brutalny i mroczny, postacie jednak, razem z Conanem, dosyć mało wyraziste. Dałbym z 6/10, gdybym tu oceniał cokolwiek.

2) Upadek (Falling Down)

Kultowe filmidło z Michaelem Douglasem w roli głównej. Film, gdzie w sumie wszyscy przegrywają, film będący idealnym komentarzem do zjawiska Spektaklu. Rzeczywistość przesiąknięta rozpadem więzi społecznych, same patologie i nieszczęścia. Chore społeczeństwo tworzy chore jednostki. Miałem napisać o tym cuś więcej, wczoraj oglądałem któryś raz z rzędu, ale mi się nie chce jednak, no film arcydzieło no.

sobota, 24 grudnia 2011

Odpryski

Czyli coś rodzaju niewiadomoczego uporządkowanego dla wygody Czytelnika.

I. To óczućie gdy idziesz do apteki i czójesz się jakbyś ją zasquatował.

II. Czasem nawet w Stołecznym Królewskim Mieście można poczuć się jak w swoich rodzinnych stronach. Bezrobocie co prawda chyba jeszcze niższe, komunikacja miejska jeździ częściej niż raz-dwa na godzinę, ale za to idąc do renomowanej przychodni może się okazać, że super-duper przyrząd do czegośtam był jeden na Kraków i szlag go trafił i nie ma kto naprawić bo trzeba by sprowadzić części z Japonii a nikogo na to nie stać. W moim rodzinnym mieście jeden na całe miasto był gastroskop, i się popsuł, i matki płaczą, dzieci łkają, ojcowie piją.

III. Za to w moim rodzinnym mieście rozwija się niezwykle intensywnie sektor usług. Galeria goni galerię. [siedząca w domu starców ciotka z Warszawy na wieść, że chodzi się do galerii, zapytała się, czyje obrazy się tam ogląda. Ludzie starsi mają o tyle szczęście, że nie nadążyli za światem, nie należą już do niego, oczekując na nieuniknione.] Ten trend jest o tyle ciekawy, że w mieście zdycha wszystko inne, niedługo, jak już pieprznie nieudolnie zarządzana przez państwo i terroryzowana przez sitwę ze związków zawodowych zbrojeniówka i jej cywilne spółki-córki, to w mieście pozostaną chyba tylko emeryci, młodzież oraz personel i rodziny personelu galerii.

IV. Nawet jeśli sieć telefonii komórkowej Play upadnie rozdarta przez kruki i wrony wolnego rynku,[a jej baza klientów już teraz trafia się w dziale Kupię/Sprzedam na jakiś forach w sieci TOR] to i tak przejście tam jest opłacalne, zwłaszcza z czegoś tak niezmiernie dennego, jak Plus.

V. Dostałem pod choinkę m.in. gaz pieprzowy. Dobrze, stary mi się skończył.

VI. Rząd się zdziwił, że spis powszechny wykazał brak ponad miliona obywateli, którzy wybyli w świat. Z jednej strony - welcome to Jackass, z drugiej - logika systemu światów jest nieubłagana. Od nas wyjeżdża się do ścisłych centrów Centrum/I świata, a na nasze Peryferie/II świat do naszych lokalnych centrów zjeżdżają ludzie z jeszcze bardziej peryferyjnych Peryferii. Wszyscy podążają za strumieniem dóbr, zasobów, walut.

VII. Kilka lat mnie nie było na TORze, w międzyczasie upadło Onionforum, pojawiły się inne cuda, gdzie poziom merytoryczny i stężenie degeneracji jest mniej-więcej takie same. Na nowym forum, torowisku, trafiają się wątki wręcz rozczulające - np. ktoś potrzebował papierów, z których wynikałoby, że był bierzmowany, chociaż w rzeczywistości nie był. Ten wątek był perełką wyjątkową, pośród morza wątków najróżniejszych, zazwyczaj zawierających informacje i materiały o najróżniejszych zwalczanych przez państwo i organy ścigania -filach czy bardzo życiowe, przydatne na co dzień każdemu informacje typu "Jak ukryć zwłoki?".

VIII. Każdy student socjologii powinien zaglądać na takie TORowe fora, podobnie jak psychologii, oraz każdy, kto wyznaje optymizm antropologiczny.

IX. Taka historyjka zasłyszana. Amerykański student, przebywający w Polsce na jakiejś wymianie międzynarodowej, był sfrustrowany i smutny, że nigdzie nie może tutaj kupić legalnie narkotyków. Cóż, bidoczek pomylił Poland z Holland.

XI. No i to chyba tyle, że tak powiem. Wesołych Świąt.

piątek, 23 grudnia 2011

Ernst Jünger "Sturm"

Ta mała, niepozorna książeczka wywróciła moje pojmowanie Autora i moje pojmowanie jego ideowej drogi do góry nogami. Nic już nie jest takie, jakie było wcześniej.
Jest to w sumie niewielkie opowiadanko napisane pierwotnie w roku 1923. Autor jednak zapomniał o nim aż do lat '70 XX wieku, gdy pod wpływem wydawcy niechętnie zgodził się na jego wznowienie. Ponoć nie przeczytał go wtedy ponownie.
Jeśli ktoś czytał chociażby wybór publicystyki politycznej Autora z lat '20 XX wieku, taką solidną książkę wydaną swego czasu przez Arcana, ten wie, czego się spodziewać. Uznanie wojny za coś dobrego, za podstawę wręcz metafizyczną dla nowego nacjonalizmu, no i wszystkie inne ładnie brzmiące slogany rewolucji konserwatywnej, do tej pory klepane często przez jakiś internetowych radykałów, którzy nawet jak wyjdą czasem z internet, to po to, by przeprowadzić jakiś żenujący performance. Jünger jak mało kto podłożył podwaliny ideowe pod nazizm, jednak dopadł go syndrom Trockiego - ostateczny efekt tego, co mu się pierwotnie spodobało, na tyle rozmijał się z zamierzeniami, że Autor odsunął się szybko od tego, co wyrosło na bazie jego myśli. W przeciwieństwie jednak do Trockiego nie podskakiwał, czas wojny przesiedział głównie we Francji (nie licząc epizodu na froncie wschodnim) na swoistej emigracji wewnętrznej, mimo tego, iż był oficerem Wehrmachtu. Ale o tym pisałem przy okazji przedstawienia Promieniowań.
Sturm jest o tyle niezwykłym dziełkiem, że ma wydźwięk antywojenny i anarchizujący, indywidualistyczny. W porównaniu do publicystyki politycznej Autora powstającej w tych samych latach, ma to wydźwięk wręcz schizofreniczny i stawia bardzo wiele najróżniejszych pytań o szczerość autora nie tylko wobec własnych poglądów, ale i wobec samego siebie. W Sturmie odnalazłem wiele pomysłów rozwiniętych dopiero w Eumeswil.
Rzecz się dzieje na froncie zachodnim I WŚ, niemieccy żołnierze siedzą na froncie i starają się tam odnaleźć. Głównym bohaterem jest podporucznik Sturm, alter ego Autora, biolog, wrażliwy artysta który trafił na wojnę bo wierzył w potęgę łopoczących na wietrze sztandarów. Oprócz niego jest dwóch innych podporuczników, z którymi spędza te chwilę beztroski na rozmowach o życiu, o sztuce, o wojnie, o człowieku jako takim. Jeden z nich też jest artystą, malarzem. Wszyscy zastanawiają się, co ich pchnęło do służby wojskowej, gdyż zdają sobie sprawę, że nie są ulepieni z gliny wojownika. Wszystkich pociągał heroizm, dawne historie o rycerzach, o honorze, przygodach i dumie, także charakterystyczna (wtedy) dla (ówczesnych) Niemców pogoń za zbiorowym głosem pulsującej krwi, tętniącej życiem i obiecującej niemożliwe.
Jednak czasy się zmieniły. Dawne pojęcie wojny jako indywidualnych de facto pojedynków, gdzie o zwycięstwie nad przeciwnikiem decydowała zręczność, odwaga i zimna krew, gdzie było miejsce na honor i cnoty wojownika, mówiąc kolokwialnie, poszło się jebać pod tonami stali przetaczającej się po polu bitwy po tych wszystkich nieszczęśnikach, którzy mięli pecha stać w złym miejscu o złej porze. Nie sposób nie zauważyć jakościowej i ilościowej różnicy pomiędzy dawną wojną, a wojną współczesną (Autorowi), gdzie po raz pierwszy ilość przeważyła jakość, a masa - jednostkę. Cóż więc można dodatkowo powiedzieć obecnie, w czasach lotnictwa bezzałogowego, jakiś gówien umieszczonych na orbicie, itp. Ale to taka dygresja tylko.
Bohater czyta sobie i kolegom fragmenty swoich opowiadań, w których bohaterowie, twarde sukinsyny, dzieci swoich czasów i swoich powołań, nagle zaczynają wątpić, zastanawiać się. Ogólnie, mimo wyraźnego witalizmu bijącego z kart Sturma (niby Sturmu, ale nie chodzi o sturm tylko nazwisko) znacznie więcej jest tutaj dzielenia włosa na czworo i szukani sensu tam, gdzie jakikolwiek sens został przygnieciony przez wątpliwości niczym młody żołnierz-idealista w gruzach ostrzelanego przez artylerię umocnienia.
Jünger jest w stanie zauważyć, że wojna to jednak gówno, że ci z drugiej strony to być może również idealiści, których oczekiwania nie pokrywają się z rzeczywistością, że to współczesne państwo uczyniło z ludzi swoich niewolników, że jednostka nie ma nic do powiedzenia wkręcona zarówno w aparat administracyjny, jak i w tryby historii. Dosyć niezwykłe stwierdzenia jak na wczesnego Jüngera. Jünger wyraźnie i wprost wątpi w to, co sam zachwalał w licznej i obfitej publicystyce politycznej (także pisanej pod pseudonimem Hans Sturm). Pojawia się też pierwsza przymiarka pod postać anarchy - wepchnięty w formy charakterystyczne dla swoich warstwy społecznej i zawodu jegomość z opowiadania Sturma zachowuje wewnętrzną wolność.
Co to miało znaczyć? Cóż się stało? Czy Jünger - faszysta/rew-kon to przykład na to, że Ernst sam siebie oszukiwał, próbował rozpaczliwie znaleźć uzasadnienie dla sprawnie przeprowadzonej środkami mechanicznymi rzezi, w jakiej brał udział, próbował wyprzeć, zamazać wrażenie przebytej traumy, a jednocześnie dał swoim wątpliwościom upust w opowiadaniu Sturm? Cóż, tego chyba się nie dowiemy. Zaś sam Autor w moim prywatnym rankingu postaci inspirujących ląduje na miejscu pierwszym.

środa, 14 grudnia 2011

Wiktor Żwikiewicz "Druga jesień"

O ja nie mogę, jakiż mindfuck.
Że tak powiem, nie aż taki, jak Imago, ale niewiele ustępujący.
Książka składa się z grubsza z czterech części. Pierwsza  ma formę bardzo luźnych urywków prasowych, rozpraw naukowych, scenek ze zwykłego życia zwykłych ludzi, czyiś rozmów (w tym rozmów dosyć dziwnych, coś jakby awantura szpiegowska, jakiś eksperyment w skali globalnej). Wynika z tych różnych strzępków, że coś dziwnego pojawiło się na Ziemi - jakiś rodzaj promieniowania, który popsuł ekosystemy i życie na Ziemi - a to martwe drewno stołu wypuściło gałęzie, a to zboże przestało dojrzewać, a to jakiś bestie pojawiły się w morzu i na lądzie. Część druga - wreszcie pojawia się szkarłatna mgła, smog który odciął wszystko co zostało poniżej jego poziomu. Ktoś poszukuje czegoś w opuszczonym z grubsza biurowcu. Rozmowy z których wynika o jakiejś katastrofie i o poszukiwaniu składu eksperymentalnej broni.
Potem akcja się urywa, mamy część trzecią. Autor s-f narzeka na cały świat i na twórczość, która przestała być naukowym prognozowaniem, a stała się rozrywką mas. Nawet, jeśli w morzu nowych pisarzy ktoś ma dobre pomysły, to psuje je nieogarnięciem i niewyczerpaniem tematu lub podejściem sensu stricte komercyjnym. Autor wspomina jednak o tym, że jakieś pismo austriackie przedstawiło nową powieść kogoś o Earlach - istotach będących gwiezdną szarańczą, rozpowszechniającą się przez kosmos w taki sposób, że całe życie na danej planecie przerabiają na własną biosferę, po czym, gdy zasoby i życie zostało wyczerpane, w niemalże magiczny sposób podstawowe pierwiastki, z których wszystko się odradza, trafiają znów w przestrzeń i lecą na kolejny świat, i tak w koło Macieju.
Earlowie jednak nie uczą się. Nie mają pamięci o swoich wcześniejszych losach na poprzednich światach.
Część czwarta - Jeden z Earlów budzi się, już żywy, już na Ziemi. Rozwinął się z człowieka, ale jakaś część jaźni człowieka pozostała w nim, co wzbudziło w nim szaleństwo i niepokój. Po schizofrenicznych monologach, mocno przeintelektualizowanych, okazuje się, że istota przez swoją post-ludzką skazę pozostała obca w ramach swojego ekosystemu, który to (pod postacią np. roślino-zwierząt form i kształtów wszelakich) postanawia się jej pozbyć. Analogie do ludzkich systemów społecznych. Ocalenie nagłe ze strony innej nieczystej istoty. Rozkminy, rozkminy, rozkminy, koniec. Dziwne i ciężkie, aczkolwiek nowatorskie, ekstremalnie nowatorskie. Trzeba przeczytać zapewne więcej razy niż raz, żeby w pełni wszystko wychwycić i zrozumieć.

Roger Zelazny "Umrzeć w Italbarze"

Kontynuacja czegoś czego nie czytałem, dosyć w sumie niedopracowana książka Rogera Zelaznego, mózgu niezłego i zasłużonego dla gatunku autora.
Główny bohater dzierży moc niezwykłą - uzdrawia miliony lub zabija miliony. Taki psikus, tak po prostu. Różne postacie (nie tylko ludzie... i nie tylko żywi) próbują się dorwać do niego, by wykorzystać go w swoich celach, zazwyczaj dalekich od naukowych i humanitarnych. Czytadło takie, ale można przeczytać, jeśli ktoś znajdzie. Dobre, szalone nieraz pomysły, wykonanie gorsze.

"Spekulacje"

Spekulacje - zbiór opowiadań fantastycznych pod redakcją Isaaca Asimova i Alice Laurance. Jedna z bardziej interesujących antologii fantastycznych jakie ostatnio czytałem. Zaiste Asimov i Laurance przyłożyli się do wyboru opowiadań. Zastosowano też ciekawy zabieg techniczny - autorzy kolejnych opowiadań są przedstawieni w formie zaszyfrowanej, przez co żeby wiedzieć co kto napisał, trzeba najpierw złamać szyfr. Klucz jest podany na końcu książki, ale pomęczenie się nad nim samemu jest przyjemną rozrywką dla mózgownicy. Wśród autorów m.in. Gene Wolfe.
Same opowiadania zaś zaskakują różnorodnością tematyki. Nie ma tu niczego sztampowego. I tak, wśród zaprezentowanych historii są m.in. dwa dotyczące Wilhelma Szekspira (ang. William - pol. Wilhelm - przyp. ja) - w jednym z nich dochodzi do fałszerstwa rzekomo odnalezionego manuskryptu, w innym grupa ludzi i robotów przywołuje coś w rodzaju duchów ludzi, których twórczość złożyła się na to, co potem znano jako Szekspira - ogólnie niezły mindfuck. W innym opowiadaniu mamy historię gentlemana podróżującego statkiem z młodą dziewczynką. Jak się okazuje, nie jest to do końca gentleman, i coś dziwnego jest z jego płcią. W kolejnym mamy dzień Tańca, gdy staruszkowie mogą na krótki czas zdjąć z siebie Wiek, niczym płaszcz lub kurtkę, i znów młodzi tańczyć i bawić się. Jeszcze w innym przedstawiono placówkę naukową, gdzie ochotniczki rodzą człekokształtne potwory, przystosowane do kolonizacji odległych planet, gdzie człowiek jako taki by nie przeżył. W jeszcze innym opowiadaniu mamy monolog naukowca przed dwoma innymi, o tym, że on odbył podróż w czasie i mocno namieszał. Itd. Dobra książka, nietuzinkowe pomysły autorów, polecam hienom antykwarycznym.

Robert Silverberg x2

Twórczość Roberta Silverberga to chyba najbardziej wartościowe z moich ostatnich odkryć. Śmiem twierdzić, że równie mocny wpływ wywarła na mnie jego twórczość jak całkiem niedawno Aldissa czy całkiem dawno temu Sapkowskiego.
Co prawda poznałem jak na razie tylko dwie jego książki, wydane w różnym czasie i różnych wydawnictwach, jednak wystarczyło to do tego, żeby stwierdzić, iż główną idee fixe Silverberga jest rozkminianie, co może się stać z człowiekiem, gdy na skutek obcej (zazwyczaj literalnie obcej) interwencji przestaje on być tak zupełnie człowiekiem. Autor skupia się na przeżyciach danej zmienionej jednostki, na jej odczuciach, na tym, co dany delikwent robi potem, jak próbuje pozostać sobą, poznać i zaakceptować się na nowo, lub jak stacza się po drodze do samozniszczenia, zachłyśnięty nienawiścią do siebie i świata. Mimo oparcia się na (nie)realiach s-f, czytelnik dostaje dzieła psychologiczne, pełne symboliki i najróżniejszych, uniwersalnych odniesień (niemalże freudowskich czasem) do ludzkiego życia w dowolnej epoce. Być może Silverberg pisywał też o czymś innym - wporzo, ja odnoszę się teraz do tego ułamka jego twórczości, który jest mi znany.

I tak, w książce Człowiek w labiryncie, poznajemy historię kosmonauty, niegdysiejszego dumnego i egoistycznego nadczłowiekującego posłańca ludzkości do obcych światów, chcącego dorównać bogom. Zawsze ambitny, zawsze słuchał tego pierwotnego głosu drzemiącego w każdym nas, żeby oderwać się od twardej powierzchni i ruszyć ku gwiazdom. Poznawał nowe światy, zawsze na pierwszej linii eksploracji nieznanego.
Gdy pewnego więc dnia dowiedział się, że wreszcie znaleziono żyjącą rozumną rasę we wszechświecie, jako pierwszy - i jedyny - człowiek wyruszył jako ambasador ludzkości na spotkanie z nieznanym. Miał do wykonania kruche i niebezpieczne zadanie - nie tylko miał jako pierwszy człowiek nawiązać kontakt z obcą cywilizacją, ale też miał utworzyć sojusz ludzi i tejże rasy przeciwko nieznanemu zagrożeniu wystawiającemu łeb z innej galaktyki.
Misja zakończyła się umiarkowanym sukcesem. Przede wszystkim nie dogadał się z obcą rasą, po powrocie na Ziemię okazało się za to, że został przez obcych przemieniony - w nieznany ludzkości sposób - zaczął sam z siebie emitować emocje - złe, mroczne, depresyjne, duszne emocje, przez co każdy stykający się z nim - cierpiał. Jego życie legło w gruzach. Znienawidził dawnego przyjaciela i współpracownika, który namówił go na wyprawę, porzucił ludzkość i uciekł na pewną zagubioną w przestrzeni planetę, gdzie po pradawnej cywilizacji tam żyjącej pozostał tylko jeden relikt - potężne Miasto-Labirynt, najeżone niewiarygodną ilością pułapek, niezbadane, mimo upływu tysiącleci (mileniów?) po tajemniczym wymarciu swoich mieszkańców nadal sprawne i naszpikowane niewyobrażalną dla człowieka, śmiercionośną technologią, której działanie i złożoność ociera się wręcz o magię. Setki wybitnych naukowców czy też szaleńczo odważnych międzygwiezdnych awanturników próbowało zgłębić tajemnice Labiryntu. Tylko niewielkiej części udało się w ogóle wejść do środka, zanim tam spotkała ich nagła śmierć. Jednak naszemu bohaterowi udało się przedrzeć do centralnej, praktycznie wolnej od pułapek części gargantuicznego kompleksu, gdzie dyszący nienawiścią do siebie i świata żył w spokoju przez lata.
Nie wszyscy jednak o nim zapomnieli, tym bardziej, że jego umiejętności, doświadczenie - oraz paradoksalnie - jego przekleństwo stało się ostatnią deską ratunku dla ludzkości, zagrożonej przez ekstremalnie obcą cywilizację (istoty sformowane z jakiegoś rodzaju gazu, widzące fale radiowe, itd.) z obcej galaktyki. Dlatego też na planetę przybywa zespół pod dowództwem dawanego znajomego, z zadaniem znalezienia mieszkańca Labiryntu i przekonanie go do podjęcia samobójczej misji. W skrajnym wypadku w grę wchodziło wprost porwanie. Ponosząc ciężkie straty w ludziach i sprzęcie grupie udaje się wbić w Labirynt i nawiązać kontakt z jego jedynym ludzkim mieszkańcem. Do nawiązania kontaktu zostaje wytypowany młody idealista, któremu bardzo nie podobają się wszystkie kłamstwa, którymi mami starego kosmonautę. W końcu, po długiej walce ze sobą, przedstawia mu prawdę...
Jedna z najlepszych książek jakie czytałem ostatnio i w sumie kiedykolwiek. Wartka akcja, złożone i niejednoznaczne postacie bohaterów, poruszanie wątpliwych moralnie kwestii (czy cel zawsze uświęca środki?), głębia ukazanych postaci (czy mieszkaniec Labiryntu na prawdę jest socjopatą i nienawidzącym ludzkości mizantropem?), uniwersalny i symboliczny charakter całości (ukrycie się w labiryncie i powolne wyjście z niego) to główne atuty tego dzieła. Polecam.

Jak już wspomniałem na początku, motyw z odmienionym bohaterem nie jest jednostkowy u Silverberga. W powieści Ciernie mamy dwójkę diametralnie różnych bohaterów, straszliwie dotkniętych przez los. Mamy więc kosmonautę, który na dalekiej planecie padł ofiarą eksperymentów medycznych przeprowadzonych na nim przez obcą rasę. Tylko on jeden z całej załogi przeżył, jednak straszliwie zmieniony. Dano mu nowe kończyny (np. dłonie z sześcioma palcami i jakimiś wijącymi się przyssawkami, dziwaczne nogi z niezwykłą ilością i budową stawów), nową skórę, nową fizjonomię (usta otwierające się trochę jak u Predatora, boczne powieki). Uogólniając, został rozebrany na części pierwsze i złożony przez obcych na nowo, z tym że obcy dołożyli ogrom elementów od siebie. Na Ziemi stał się obiektem doświadczeń, jednak ziemska nauka nie potrafiła mu w żaden sposób pomóc. Dodatkowo jego nowe ciało cały czas sprawiało mu nie dający się ukoić niczym ból. Tylko cudem i twardą psychiką nie zwariował lub nie popełnił samobójstwa.
Drugim bohaterem jest młoda, siedemnastoletnia kobieta. Brzydka, szara, zwyczajna, praktycznie bez wykształcenia i perspektyw, pogrążona w depresji, mająca na swoim koncie nieudane próby samobójcze. Padła ofiarą eksperymentu na Ziemi - pobrano z niej pewne komórki, które zapłodniono. W mediach mówiono o niej jako o dziewicy, która dała życie stu dzieciom. Jej marzeniem jednak była możliwość wychowania chociaż dwójki tych dzieci. Nikt jednak się na to nie zgodził. Środki pieniężne, jakie otrzymywała, nie potrafiły jednak ukołysać zniszczonej psychiki. Pewnego dnia do tej nieznającej się jeszcze dwójki zwraca się przedstawiciel pewnego wszechpotężnego potentata medialnego. Obiecuje on im rozwiązanie ich problemów - Lona dostanie dwójkę swoich dzieci, Burris dostanie nowe ciało. Jednak jest pewien kruczek - każde z nich będzie musiało w zamian być dobrym towarzystwem dla tego drugiego, a ich poznawanie się, podróże po Ziemi i galaktyce będzie transmitowane na żywo milionom telewidzów.
Dalsza część książki to podróż przez otchłanie szarości - poznają się, zaprzyjaźniają, uprawiają seks, rozmawiają, denerwują się na siebie, uczą się patrzeć na swoje przeżycia i swój ból. Rozstają się, ale na własną rękę każde z nich osobno dowiaduje się, że obietnice potentata były kłamstwami, a on sam był specyficznym rodzajem wampira mentalnego, karmiącego się bólem i emocjami...
Książka dająca do myślenia jak mało która. Niby s-f, niby odległe galaktyki i nieetyczne eksperymenty na ludziach, a de facto nasza codzienna rzeczywistość, gdzie ludzkie zniekształcenie spotyka się z ostracyzmem, gdzie łatwo jest szufladkować i szydzić, bez wnikania w przyczyny i powody. Ew. gdzie odmienność spotyka się z bardzo niezdrową fascynacją, na podłożu seksualnym, fetyszyzmem (taki motyw w książce też jest - wielbicielka Burrisa, żona jednego z jego kolegów, którzy nie przeżyli operacji na dalekiej planecie, wyznaje mu, że kocha go i że on ją pociąga na tle właśnie swojej odmienności, nie zaś ze względu na to, co pozostało w nim ludzkie). Dodatkowym smaczkiem są odniesienia religijne - rozdziały mają tytuły np. Stabat Mater dolorosa, sama książka nazywa się Ciernie, potentat medialny obiecuje mrzonkę, substytut zbawienia. Aż do bólu ludzkie i mimo wszystko zwyczajne postacie bohaterów to wielki plus książki. Autorowi udało się uchwycić bardzo oszczędnie to, co najważniejsze, głębię i myśli przedstawionych postaci. Ta książka to rewelacyjne studium psychologiczne. I jeszcze to zakończenie, wyjaśniającej tytuł, optymistyczne ale dosyć smutne, refleksyjne.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Kir Bułyczow "Utwory wybrane - Tom 1 - Wielki Guslar i okolice"

Zbiór wielki, obszerny opowiadań o przygodach Korneliusza Udałowa, Profesora Minca i wszystkich innych mieszkańców pewnego bloku w mieście Guslar. A przygód co nie miara. Starczyło na ten obszerny zbiór opowiadań, gdzie najmniejsze ma z 2-3 strony a największe ponad 200. O dziwo, co mnie bardzo ucieszyło, nic a nic nie powtórzyło się z tymi opowiadaniami guslarskimi, które już miałem okazję przeczytać, i o których nie raz już wspominałem na tym blogu.
Ciekawe też, czemu dawniej był Kirył, a teraz jest Kir. Nagle zmieniła się gramatyka? Lub tłumaczenie? Zresztą, w sumie mało ważne.
Tak czy siak, jest tu to, do czego przywykł każdy, kto czytał coś z tego cyklu. Mamy wgląd w duszę człowieka radziecko-rosyjskiego, dodatkowo skonfrontowanego z Nieznanym, które pojawia się nagle i niespodziewanie, nie wzbudza jednak strachu, tylko zrozumienie. Wszystko napisane z humanistyczną dobrotliwością, lekkim żartem, lekkim piórem.
Kosmici rozbijają się na drodze lub w mieście, a to zrzucają przypadkowo ładunek przeznaczony gdzieś indziej, a to do miasta przybywa jogin, a to pojawiają się najróżniejsze problemy i kłopoty mieszkańców, którzy po ich rozwiązanie zgłaszają się do prof Minca, z czego bywa czasem więcej kłopotów niż pożytku, a to wiejska szeptucha okazuje się być przybyszką z kosmosu, a to, a to tamto. Nieco absurdalnie, nieco groteskowo, ale zawsze w realiach ZSRR i życia szarego człowieka radzieckiego, jego nieraz małych problemów, trosk i marzeń.
Za to kończące tom wielkie, grube opowiadanisko zaczyna się jak u Hitchcocka - trzęsieniem ziemi. Trzęsienie okazuje się jednak być tylko zapadliskiem. Odkryte zostają tajemnicze piwnice, a to, co stamtąd zostanie wyniesione, i przez kogo, zmieni życie na zawsze kilku osobom. Ciekawy element - nawet w ZSRR perska księżniczka potrafi pozostać perską księżniczką.

Isaac Asimov "Gwiazdy jak pył"

Ach, Asimov. Dobry autor.
Ale ta książka, pierwszy tom jakiegoś cyklu, dosyć przeciętna - jak na takiego autora. W dalekiej galaktyce władca prowincjonalnej planety, zależnej od dosyć potężnego, lecz barbarzyńskiego imperium, zostaje zamordowany. Ktoś dybie na życie jego syna, przebywającego akurat na Ziemi, gdzie kończy naukę na uniwersytecie. Niestety, nie kończy jej - po zamachu na swoje życie musi wplątuje się w potężną kabałę, międzygwiezdny spisek, wchodzi na drogę, z której nie ma odwrotu. W międzyczasie kilkakrotnie zastanawia się nad tym, kto właściwie jest przyjacielem a kto wrogiem, kto kogo wodzi za nos, i o co chodzi z pewnym wykradzionym z Ziemi dawno temu antycznym dokumentem o gigantycznym znaczeniu.
Przemoc, miłość, przygody, zdumienie na końcu i ogólnie solidna, przygodowa książka. Jednak w porównaniu chociażby do Fundacji - przeciętna.

Frank Herbert "Władcy niebios"

Wszechświatem rządzą Chemowie, człekokształtna, nieśmiertelna rasa. Bawią się tymi, którzy są niżej w rozwoju od nich - wywołują wojny, katastrofy, rewolucje zmieniające dzieje - jako programy rozrywkowe dla siebie. Także na Ziemi. Cała historia Ziemi, od Babilonu po współczesność, wszystkie wojny, rewolucje, powstania, triumfy i upadki religii - wszystko powstało jako programy rozrywkowe dla Chemów, i przez Chemów, potrafiących oddziaływać na ludzkie emocje i myśli.
Na Ziemię do kompleksu Chemów przybywa wysłannik Prymasa, by sprawdzić i wykryć wszystkie nieprawidłowości, których istnienie stało się tajemnicą poliszynela, ale nikt niczego nie wykrył. W międzyczasie na Ziemi pewien psycholog miał wypadek, przez co musi nosić specjalne okulary. Pewnego dnia ojciec jego dawnej dziewczyny zabija swoją żonę, a policja prosi go o pomoc. Gdy zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że przez okulary widzi coś, czego być nie powinno, zaczyna się niepokoić. Gdy znika jego była dziewczyna, a jej mąż zostaje znaleziony martwy, zaczyna się martwić jeszcze bardziej. W międzyczasie toczy się gra o życie jej ojca, który najprędzej skończy na krześle elektrycznym. Tak, dosłownie gra, gdyż wszystko to zostało zaaranżowane przez Chemów, jako nowy hit.
Wspomniana wyżej kobieta została porwana przez Chema, tego, który miał wykryć mroczne sekrety chemskiego przemysłu rozrywkowego na Ziemi. Znajomość z nią pobudza go do myślenia o swoim życiu i (nie)śmiertelności. Żaden Chem nigdy nie umarł. Czy on mógłby być pierwszym? I jak to możliwe, że spłodził z Ziemianką dziecko? Czyżby ludzie...
Uhhh, ciężka i poważna książka, zmuszająca do licznych refleksji. Wiele różnych wątków tu się splata. Odpowiedzialność za zbrodnię - co to jest choroba psychiczna, jaki wpływ na działanie domniemanego chorego ma otoczenie? Co to jest nieśmiertelność? Czy jest etycznym zabawa tymi, którzy w rozwoju stoją niżej od nas, skoro okazują się być wcale niezbyt od nas daleko? Dużo pytań, dużo odpowiedzi, dosyć nijakie zakończenie. I pierwsza w historii śmierć Chema - siłą woli zmusił swoje nieśmiertelne serce do tego, aby przestało być.
Bardzo dobra, acz ciężka pod względem poruszanej tematyki książka.

Robert E. Howard x2

Ha, dwie małe książeczki z opowiadaniami Howarda. Kult i klasyka. Łezka się kręci za czasami dumnych barbarzyńców, postulaty ochrony takiej czy innej rasy budzą obecnie co najmniej zażenowanie, heroizm i patos wylewa się z kart, piękne kobiety albo intrygują, albo omdlewają w ramionach bohaterów, zapomniane rasy żyją wśród mrocznych ruin niewiadomego pochodzenia, itd.
Dolina Grozy to opowieści o wodzu Piktów, który przy pomocy zdegenerowanego, podziemnego ludu mści się na rzymianach, a także o żyjącym w czasach zamierzchłych barbarzyńcy, walczącego z mrocznym bóstwem jeszcze wcześniejszej cywilizacji. Zaś Bogowie Bal-Sagoth to historie o banicie ze Szkocji i jego przygodach, czy to jak mści się na najeźdźcach norweskich, czy to jak ze swoim wrogiem rozbija się na zapomnianej przez ludzi i bogów wyspie, gdzie dogorywa ostatnie miasto pradawnego imperium. Poznajemy też złego boga Gol-gorotha.
Wszystko ocieka krwią, potem - i co nieco - spermą. Kiczem i patosem. Heroizmem i wołaniem o nadczłowieka. Howard się nie starzeje.

Stanisław Gierlicki "Rury i kształtki"

Pełen tytuł to Rury i kształtki ciśnieniowe z nieplastyfikowanego polichloranu winylu i niskociśnieniowego polietylenu a zostało to wydane pod szyldem Chemiplast - Org - Przedsiębiorstwo Obrotu Tworzywami Sztucznymi Gliwice ul. Marchlewskiego 6. Autor właściwy, inż. Stanisław Gierlicki, wzmiankowany jest dopiero w środku książeczki tej małej, i starej (lata '70 XX w.). W sumie to nie mam pojęcia, co tym napisać. Jest tam pełno danych różnych jak coś reaguje z czymś, są przekroje i opisy, spisy, wypisy, różne takie, nie znam się nijak na tym. Ale już nigdy nie spojrzę okiem profana na rurę z PCV. Teraz liznąłem nieco ezoterycznej wiedzy o tym, jak takie coś powstaje.

Henry Kuttner "Księżycowe Hollywood"

O, znów coś humorystycznego.
Wyobraźcie sobie Hollywood lat ~ '40 - '60 - te wszystkie tamte gwiazdy, możliwości techniczne, specyficzny splendor, menedżerów i krwiopijczych właścicieli, palących non-stop wielkie, drogie i smrodliwe cygara. Już?
A teraz dodajcie do tego trochę więcej high-tech (lecz zapomnijcie o np. 3D czy filmach robionych czysto wirtualnie, jak Avatar czy Final Fantasy - autor pisał to w latach '40 XX wieku, wszystkiego nie potrafił przewidzieć) i umieśćcie Hollywood pod sztucznymi kopułami na Księżycu. Dodajcie do tego poczucie humoru autora, lekkość jego pióra i śmiałość pomysłów.
Książka zawiera kilka opowiadań o nieco fajtłapowatym, ale pomysłowym, znającym się na rzeczy i dobrodusznym reżyserze, zakochanym w początkującej aktorce, którzy mają ogrom przygód w całym układzie słonecznym przez ich krwiopijczego szefa, właściciela wytwórni, i jego szalone pomysły i zachcianki. Przyjdzie im stanąć oko w oko z dziką, marsjańską przyrodą (brawa za TAKĄ kreację złego obcego!), fauną z Neptuna, klonowaną w podziemiach Księżyca, z fauną pewnej asteroidy (brawa za koncepcję Skoczka), i w ogóle. Fajne, przyjemne, lekkie. Kiczowate i tandetne. Jeśli humorystyczne opowiadania Huttnera miałbym do czegoś porównać, to chyba tylko do Pilipiuka, ale to całkiem odległe porównanie jednak, chociaż poziom grafomanii czasem ten sam.

"Niemoc"

Czyli antologia fantastyki (s-f) z NRD, wydana w Polsce dawno temu. Nazwisko żadnego z autorów nic mi nie powiedziało, i w sumie nie wiem nawet, czy jakieś zapamiętałem. Cóż my tu mamy? Wg. terminologi bodajże pani LeGuin, mamy tu głównie soft s-f (soft s-f, w odróżnieniu od hard s-f, nie opierałaby się na naukach ścisłych, tylko humanistycznych i społecznych - socjologii, psychologii społecznej, politologii, itp.). Co się rzuca w oczy od razu - poruszanie wątków feministycznych - czegoś takiego w chociażby polskiej fantastyce z tamtych lat nie uświadczyłem. Za to w tym zbiorku nie ma praktycznie utworów soft s-f typu polskiego - czyli różnych przypowieści i antyutopii (Zajdel, młody Ziemkiewicz, Wnuk-Lipiński, trochę Lem).
I tak, w jednym opowiadaniu dochodzi do zamiany płci pomiędzy mężem i żoną. Nie ważny jest sam proces, wzmiankowany w dosyć mistyczny sposób (aczkolwiek jednoznacznie naukowy - w końcu to świat rozumu, triumfującego komunizmu), lecz następstwa. Żona/mąż zapada na jakąś chorobę, i trafia do kliniki. Chcąc nie chcąc, mąż/żona musi więc zmierzyć się ze swoją pracą w jakimś biurze ważnym i naukowym, socjo-whatever pod postacią kobiety. I co zauważa? Że nikt nie patrzy już na jego wcześniejsze dokonania, na jego wiedzę, lecz każdy w sumie chce tylko jego w ciele jej - mówiąc kolokwialnie - wyruchać. Ew. jest on/ona postrzegana jako ładny ozdobnik otoczenia. Spotyka się więc twarzą w twarz z mobbingiem, dyskryminacją i molestowaniem seksualnym.
Oczywiście, taka sytuacja budzi sprzeciw - zarówno głównego bohatera/ki, jak i czytelnika. Co ciekawe, komunistyczny jakiś socjolog wprost uzasadnia panujący seksizm nie widzi w nim niczego złego. Największe rozczarowanie spotyka jednak bohatera na końcu - jego żona w ciele mężczyzny odeszła od niego niego w niej do pielęgniarki. Ha, ha. Ale spoko, pojawia się delikatny i słabo zarysowany wątek lesbijski w zamian (ale bardzo delikatny - chyba autorowi w tamtych czasach nie za bardzo się nawet coś takiego śniło).
Drugie opowiadanie poruszające tematykę feministyczną pokazuje zagadnienie wręcz w sposób parodystyczny. Gdzieś daleko za siedmioma górami w fikcyjnej republice po rewolucji wprowadzono matriarchat. Nie ma rodziny, słowo ojciec jest ciężką obelgą, zdelegalizowano miłość, każdy mężczyzna jest egzekutorem - w sumie fajna funkcja - od najmłodszych lat jest trenowany do zaspokajania seksualnego kobiet. Ideałem kobiecej urody jest kobieta uparta, brzydka i stara. Nie ma rzecz jasna kosmetyki i makijażu dla kobiet. Agnieszka, Brzydka, Uparta i Stara, wysoko postawiona urzędniczka spotyka jednego z głównych egzekutorów, idzie z nim do niego, zanim jednak dochodzi do czegokolwiek, rozmawiają o rewolucji, o tym, jak to było wcześniej, o powodach i wnioskach. Dowiadujemy się, że cała rewolucja była najprędzej kłamstwem i propagandą, a władza została przejęta po orgii rewolucjonistek z przedstawicielami starego, męskiego reżimu. Jest trochę rozkminiania o miłości jako takiej, itd. Ciekawe.
Oba powyższe opowiadania są w książce jedno po drugim, pobudzający do myślenia zabieg.
Pozostałe opowiadania nie wyróżniają się w sumie niczym, standard o standardowej dla gatunku tematyce. Kosmos, podróże w czasie, to, co siedzi w człowieku, itd.

Andrzej Pilipiuk "Wampir z M-3"

Pilipiuk, nazwany kiedyś przez kogoś mianem Wielkiego Grafomana, faktycznie jest tym grafomanem. Co nie zmienia faktu, że - na co kiedyś zwróciła mi uwagę pewna przyjaciółka - grafomanem bardzo płodnym i uniwersalnym. Potrafi kreować opowieści humorystyczne, humorystyczno-parodystyczne, utwory dla młodzieży, utwory raczej dla kobiet, a także solidną, zwyczajną fantastyką, czasem zdarza mu się nawet napisać coś mroczniejszego/poważniejszego.
Przedstawiana tu pozycja to przedstawicielka nurtu humorystyczno-parodystycznego w twórczości Pilipiuka, nurtu, który po coraz bardziej wyczerpującym się Jakubie Wędrowyczu (z książki na książkę opowiadania coraz bardziej absurdalne i odległe od tych pierwszych, w rodzaju fenomenalnego Hotelu pod Łupieżcą) potrzebował czegoś świeżego.
W czasach tzw. komuny uczennica Gosia, córka partyjnego aparatczyka i wnuczka działaczki podziemia pewnego dnia popełnia samobójstwo. Pół roku później budzi się w trumnie, wywołuje nielichą awanturę pojawiając się w domu, po czym napotyka na swojej drodze wampira, który opowiada jej o czekającym ją pośmiertnym życiu. Początkowo nie dowierza, potem pakuje się w kłopoty. A potem kłopoty same ją znajdują. Ją i inne warszawskie wampiry, nieco rozmemłaną i eklektyczną grupę.
Cóż, autor wyraźnie bawi się konwencją, robi sobie jaja nie tylko z modnych obecnie historii o wampirach i wilkołakach (np. Zmierzch), czy z licznych ludowych i miejskich legend (czym różną się wilkołaki zachodnioeuropejskie od ukraińskich, Czarna Wołga, duch szatniarki w fabryce, itd.), ale też z PRL-owskiej rzeczywistości (rodzina dawnego działacza socjalistycznego okazuje się być rodziną szlachecką, Wydział Z do walki z Zabobonem [czyli np. z wampirami], tajne służby ZUS-u, mafia na Pradze [której członkowie nadużywają słowa Urwał], ożywiona mumia starożytnego egipskiego kapłana-spiskowca i spostrzeżenie, że prowokacje służb są nie zmieniły się za bardzo od czasów Nerona, wampir-wieczny robol, itd.) a także z własnej twórczości (kpiny z Jakuba Wędrowycza i Semena, a także przedstawienie pierwowzoru Pana Samochodzika - który okazuje się być zboczeńcem, erotomanem i alkoholikiem [warto zauważyć, że Pilipiuk pod pseudonimem Tomasz Olszakowski pisał w latach 1999 - 2005 trochę rzeczy {19 tomów} o panu Samochodziku].
Nie raz autor sam wyraźnie puszcza oko do czytelnika, że ten ma do czynienia z kpiną i czymś niepoważnym. Ciekawe, czy to jednorazowy wyskok autora, czy też o przygodach Gosi i innych będą kolejne książki. Kto zna i lubi (lub nie lubi) Pilipiuka, ten wie, czego się spodziewać.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Jacob Kirkegaard "4 Rooms"

Jacob Kirkegaard (ciekawe, czy to z tych) to artysta fascynujący się - jakby to ująć - metadźwiękiem, czyli wszystkimi niuansami związanymi z czasem, długością, odbieraniem i emotowaniem, itp. Pewnego dnia w 2005 roku zawitał do Czarnobyla, poszwendał się po Strefie, znalazł pusty, smętny budynek, budynek mu się spodobał, więc nagrał dźwięki we wszystkich czterech pomieszczeniach, po czym odgrywał nagrane dźwięki w kolejnym pomieszczeniu, nagrywając jednocześnie to, co było wtedy słychać - dźwięki nowe jak i odgrywane stare, no i rezonans, echo, itd. rozchodzące się po pustym pomieszczeniu. A żeby było fajniej to powtórzył tą czynność dziesięć razy.
I tak powstał materiał, który trafił na "4 Rooms". Niby to field recordings, ale ze względu na zastosowane metody brzmi drone'owo, ambientowo, słychać coś, co przywodzi na myśl soundscape zimnego, pustego, zapomnianego bunkra, gdzie zalega ciemność, gdzie strach ma wielkie oczy i małego penisa. Nie potrafię się tym wydawnictwem jakoś bardzo zachwycić, ale trzeba przyznać, że wyszło bardzo solidnie. Dobry pomysł, dobre wykonanie.

Karlheinz Stockhausen "Helikopter-Quartett"


Niektórym to się w dupie przewraca od dobrobytu lub nadmiaru hmm bo ja wiem, przeintelektualizowania. Na co dzień raczej lubię wszelką dziwaczną awangardę, wszelkie próby zerwania i rozbicia starych form, wszystko, co kiełkuje z wirującego chaosu nadchodzącej nowej epoki. Niestety, mimo wszystkich swoich fascynacji (post)postmodernizmem, jeśli coś jest gównem, nie nazwę tego innym mianem, nawet jeśli to gówno wytworzone przez bardzo awangardowego i kreatywnego artystę, mającego odwagę przecierać nowe szlaki w muzyce.
Stockhausen to nie żywy już współczesny kompozytor mający odwagę eksperymentatora. Strona o nim na lastfm przytacza pierdylion jego mniej-lub-bardziej szalonych pomysłów. Wydaje się, że ten przedstawiany tu przeze mnie jest najbardziej szalony: Do najbardziej ekstrawaganckich pomysłów muzycznych "Licht" [jakiś jego większy projekt operowy - dop. ja] można zaliczyć "Helikopter String Quartet (1992-93)" na kwartet smyczkowy i cztery śmigłowce, w którym każdy instrumentalista kwartetu gra na pokładzie latającego śmigłowca, a dźwięk przekazywany jest do słuchaczy za pomocą wzmacniaczy i głośników. Brzmi nieźle? Owszem, ale jak się o tym czyta. Mnie, lubiącego industriale, noisy i power electronics bolała głowa od tej kakofonii i trwającej ponad pół godziny kompozycji nie skończyłem słuchać. Brawa za pomysł - brawa na stojąco - ale wykonanie powoduje ból zębów - chociaż w sumie może czepiam się niepotrzebnie, gdyż w sumie ciężko by było to zrealizować jakoś inaczej. Cała kompozycja to w sumie smyczkowa, maksymalnie drażniąca narządy słuchu kakofonia z jednostajnym buczeniem potężnych silników i charakterystycznym "wut-wut-wut-wut" w tle, raz na jakiś czas jakiś typ coś chrzani beznamiętnym głosem. Dla miłośników awangardy przez duże "A" i tylko dla nich. Jak mam słuchać niesłuchalnego, to wolę Atrax Morgue, SPK lub legion innych podziemnych i mrocznych wyziewów.

Karl Wagner - Kane x5

Czyli chyba wszycho co z cyklu napisanego przez Karla Wagnera zostało wydane po polsku. Pierwsza książka (Pajęczyna utkana z ciemności) z Amberu (ach, te twarde okładki), pozostałe (Krwawnik, Wichry nocy, Cień Anioła Śmierci, Mroczna Krucjata) z Phantom Press. Niektóre z nich to zbiory opowiadań.
Wśród morza różnych postaci quasi-conanowych Kane Wagnera wyróżnia się bezapelacyjnie od pierwszych stron pierwszej z książek o jego przygodach. Kane, wzorowany na biblijnym Kainie, to postać zła, to mściwy, żyjący tysiąclecia przeklęty morderca. Przed milionami lat (licząc wstecz od dziś - jedno z nieprzetłumaczonych na polski opowiadań przedstawia Kane'a żyjącego współcześnie) pewien szalony bóg stworzył z gnoju rasę ludzką. Kane jednak zabił swojego brata Abla, nauczył młodą ludzkość przemocy i został w nagrodę obdarowany przez swojego stwórcę piętnem mordercy - nie starzeje się, ma zdolności regeneracji nieco tylko gorsze od tych Wolverine'a, nie może umrzeć sam z siebie - może zostać tylko zabity przez przemoc, którą sam rozpętał, gdy ludzkość była jeszcze młoda.
Wagner umieścił Kane'a w świecie, który jest nieco howardowską wersją przeszłości Ziemi - w tych zamierzchłych czasach obok ludzi żyją nieliczni przedstawiciele obcych ras, a ogromne przestrzenie świata są pełne mrocznych tajemnic jeszcze wcześniejszej przeszłości, otchłań czasu zdaje się być niczym nie ograniczona, a tego, co było na początku nie sposób sobie nawet wyobrazić. Wizja świata jest bardzo mroczna - kapłani nawet zdawałoby się dobrych bóstw składają ludzi w ofierze, wieże czarnoksiężników górują nad miastami, śmierć nic nie kosztuje, a nieznane pojawia się znikąd i pojawia się wśród przerażenia i szaleństwa (trochę jak u Lovecrafta). Kane to potężny, rudowłosy siewca zniszczenia, postać służąca tylko sobie, rzucająca wyzwanie bóstwom, demonom i ludziom, intrygant, czarnoksiężnik, w razie potrzeby szorstki i nieokrzesany lub pełen ogłady i dobrego wychowania. Postać zmieniająca maski jak rękawiczki, pchana do przodu rządzą władcy, władca imperiów i przemierzający świat wędrowny najemnik. Nie ważne, czy siedzi na cesarskim tronie, czy dowodzi grupą rozbójników gdzieś na odludnych, odległych szlakach - Kane zawsze jest śmiertelnie niebezpieczny zarówno dla swoich wrogów, jak i sojuszników. A jego oczy płoną zimnym blaskiem piętna mordercy, zarówno wtedy, gdy pędzi na wrogą armię na czele ciężkiej kawalerii, jak i wtedy gdy podstępnie, skryty w mroku, zadaje cios w plecy.
Opowieści o Kane'ie to mroczne i duszne historie, zazwyczaj kończące się masakrą z której nikt nie wychodzi zwycięsko. Co ciekawe, Kane w porównaniu do niektórych swoich przeciwników może uchodzić wręcz za postać pozytywną, mimo całego swojego okrucieństwa i odhumanizowanej żądzy mordu i władzy. Nawet, jeśli zdradza swoich kolejnych sojuszników, napuszcza jednych na drugich, dołącza do silnego tylko po to, by obrócić się przeciwko niemu, gdy poczuje się wystarczająco silny, to w porównaniu do tych, którym zdarza się mu przejściowo służyć, może uchodzić za naprawdę miłą i sympatyczną postać. Co ciekawe, potrafi być bardziej ludzki i humanitarny od niektórych samozwańczych wojowników światłości i paladynów, podążających jego krokiem.
Kane widzi upadek imperiów, które sam tworzył. Na kartach kolejnych książek widzimy, jak wydarzenia opisane w poprzednich stają się zamierzchłymi legendami. Mimo tego, chociaż czasem ulega melancholii i wspomina swoje dzieje, raźno kroczy przez wieki. Dobrze pasuje do niego flavour text jednej z kart w Magic: The Gathering - Empires rise and fall, but evil is eternal.
Mimo wszystko trzeba uczciwie przyznać, że mroczny heroizm głównego bohatera oraz epickość świata wykreowanego w zarysie przez Wagnera to jedyne zalety tych utworów. Niestety, całość jest mocno grafomańska. O ile można przymknąć oko na całą konwencję charakterystyczną dla gatunku, to od siebie dołożyli tłumacze, zwłaszcza w książkach Phantom Pressu trafiają się błędy stylistyczne czy interpunkcyjne oraz błędy w tłumaczeniu. Świat jest tylko zarysowany, znawcy mogą się przyczepić, że jest niespójny - oraz że świat jest kreowany pod przygody bohatera, a powinien być jednak bardziej stały i uporządkowany. Ciekawe, co się też stało z jednym ze słońc.
Tak czy siak, do przygód Kane'a warto zaglądnąć, jeśli ktoś lubi nieszablonowe postacie oraz zimne, tchnące obcością, okrutne światy pełne Nieznanego.
A tu niezwykle ciekawa strona próbująca usystematyzować to, co wiemy o Kane'ie.

niedziela, 4 grudnia 2011

"The Conet Project: Recordings of Shortwave Numbers Stations"


A teraz coś naprawdę z innej beczki. Ale tak naprawdę, naprawdę innej. Ciężko to w sumie nazwać nawet muzyką. Cóż więc to jest?
Coś, czego na pewno byście się nie spodziewali. Są to upublicznione nagrania pochodzące z tzw. radiostacji numerycznych - wykorzystywanych przez wywiady państw do przekazywania informacji szpiegom znajdującym się "w polu". Chociaż tak właściwie to nie ma pewności, kto nadaje, skąd, po co i dla kogo. Tak, to jest właśnie to, co wam się może wydawać. Monotonne deklamacje numerów w różnych językach (w tym po polsku) w fatalnej jakości (nie dość że 64 kb to jeszcze pełno szumów i ogólnie nieraz dziwacznych i niepokojących odgłosów w tle). Jedne dźwięki są rozmyte, inne całkiem zrozumiałe, jedne praktycznie utopiono w morzu szumów i pisków (statycznych, wynikających z rozmaitych zakłóceń, czasem coś się na siebie nakłada, to znów znika). Mówią mężczyźni, kobiety, dzieci. Mówią spokojnie, wolno, szybko, z przejęciem lub nie. Gdzieś pojawia się dodatkowo przekaz Morse'm lub inne coś. Są pytania i odpowiedzi. Są odgłosy dziwacznych melodyjek, liczby lub kody (foxtrot, foxtrot, yankee...). Wszystko trzeszczy, syczy i kreuje bardzo niepokojącą atmosferę, zwłaszcza gdy obdarzony wyobraźnią człowiek zacznie się zastanawiać, jakie informacje i rozkazy idą skąd dla kogo nieprzerwanie od wielu, wielu lat...
Całość, zgromadzona na 4 płytach CD (wyd. 1997) robi porażające wrażenie. Czy zimna wojna na pewno się skończyła? Po wysłuchaniu tego można mieć wątpliwości, a wyobraźnia sama podsuwa obrazy np. Oka Moskwy, chociaż to zupełnie coś innego.
Cały materiał można ściągnąć legalnie i za darmo z sieci, wrzucono tam też zdigitalizowaną wersję bookletu, bagatela ponad 70 stron, gdzie autorzy dzielą się swoimi przemyśleniami oraz przybliżają słuchaczowi świat radiostacji numerycznych. Booklet jest do ściągnięcia/przeczytania tutaj, a pliki tutaj (trzeba znaleźć samemu wśród różnych innych dziwnych dziwactw). Sama nazwa Conet to zniekształcone czeskie Konec, trafiające się tu i tam wśród różnych nagrań (informacja za Wikismietnikiem).

Obczajcie sobie przykładowy kawałek:

Zero Kama "The Secret Eye of L.A.Y.L.A.H."



Gdybym nie ściągnął tego wydawnictwa z netu, tylko miał oryginał, to w książeczce dołączonej do płyty stałoby napisane coś, co z grubsza mogłoby brzmieć po polskiemu: Wszystkie instrumenty usłyszane na tym albumie zostały własnoręcznie wykonane z ludzkich kości i czaszek przez Zero Kama. Nie zostały użyte od czasów tamtego nagrania, mającego miejsce pomiędzy 5 a 28 majem 1984 w Tajemnej Świątyni Laylah, a zmontowane w wiedeńskim Psychonaut Studio w listopadzie 1987. Dedykowane są symbolice Laylah, znaczeniu nocy i śmierci, tak jak jej liczbowemu odpowiednikowi, Oz, kozłowi lub niepohamowanej seksualnej sile kreacji, poprzez ukazanie jedności dwóch podstawowych, przeciwstawnych sił w tym bogatym świecie piękna i siły, w którym Kochankowie mogą odnajdywać ekstazę w Panie. Ten, kto chce wkroczyć w ten świat ciemności, w którym zamieszkuje Wielki Kozioł, może to zrobić poprzez sigil Oz zamieszczony na frontalnej stronie tej książeczki. Zapowiada się całkiem nieźle, nie? Cóż to takiego w ogóle jest? Rytualny jakiś ambiento-industrial, pocieszne dźwięki piszczałek, szurania, drapania, inne dźwięki niepokojące, pasaże dźwiękowe w tle. Ponoć KVLT i w ogóle zajebistość, materiał przełomowy dla sceny
I trzeba przyznać, że coś w tym jest. Jeśli rzecz jasna kogoś nie odstrasza świadomość, że instrumenty wykonano z ludzkich szczątków. Jeśli nie odstraszy, to na pewno nie rozczaruje. To wszystko śmierdzi na kilometr magią chaosu, ja w sumie jakoś nie miałem chęci odwiedzać Wielkiego Kozła, jednak jeśli ktoś przy pomocy tych dźwięków będzie chciał wpaść na herbatkę, to pewnie się nie rozczaruje. Dźwięki intrygują, niepokoją, fascynują, faktycznie czuć tam kozła. Ale takie czasy, że kozioł łypie zewsząd, że aż strach otworzyć lodówkę, więc jeden więcej czy mniej to żadna różnica.


<- a tak wyglądała ta Sekretna Świątynia i instrumenty. Słitaśnie. Michael DeWitt (bo Zero Kama to jego drugi projekt) musiał wyglądać nieco kretyńsko z piszczelem w mordzie, gdy próbował wydobyć z niego cokolwiek. Zakładając, że dźwięki najbardziej zbliżone ni to do fujarek, ni to do fletów, były grane na akurat tych kościach. 


Jak ktoś lubi rytualny ambient/industrial/cokolwiek, to pewnie to zna i lubi, jak ktoś nie zna, to może poszukać w necie i sprawdzić (projekt powstał w 1983 roku, więc zalega go w necie pełno). Ja mimo wszystko z podobnych klimatów to wolę jednak Endvrę, nie sposób jednak opisywanemu wydawnictwu odmówić specyficznego uroku i smaku..

środa, 30 listopada 2011

Kwaśni katolicy

Przełom lat 60/70 XX wieku przyniósł ze sobą wiele zjawisk, które w świadomości różnych kąserw urosły do rangi zagłady cywilizacji. W Polszy nagonka antysemicka, a na zachodzie rozkwit zjawisk kontrkulturowych. Hippisi napędzani dragami i zakładający najróżniejsze komuny, lewicowi i lewaccy terroryści szalejący po zachodniej Europie, alkoholicy z Międzynarodówki Sytuacjonistycznej i maj '68 we Francji. Na płaszczyźnie kulturowej atmosfera rozprężenia i psychodelii. Pierwszy porządny rock oraz wszelki psychodelizm. Syntezatory.
Mniej-więcej w tym samym czasie (no, ciut wcześniej) w oparach kwasu obradował II Sobór Watykański, gdzie przetarto drogę pod późniejsze wykolejenie i rozmiękczenie katolicyzmu jako takiego. Z perspektywy czasu człowiek widzi, że zmiany były potrzebne, ale dokonano ich nie tam, gdzie trzeba. Zgwałcono... eee, tzn. wylano dziecko z kąpielą. Zamiast dopuścić pewne zmiany w kwestii programu społecznego i dopuszczalnego dla katolika programu gospodarczego, rozpirzono obrzędowość i powagę Kościoła jako takiego.
Tak czy siak, atmosfera kwaśnych lat dosięgła i katolików (lub ludzi, którzy tylko się tą religią zainspirowali). A że akurat byli to ludzie muzykalni, więc nagrali to, co wykombinowali, pod wpływem czegokolwiek, lub i na trzeźwo.


Grupa muzyczna Caldera (albo Caldara; ogólnie grup muzycznych o tej nazwie jest kilka) nagrała na syntezatorach Mooga XIII-wieczną mszę Stabat Mater Dolorosa, po czym wydała swoje dzieło jako A Moog Mass. Całość nie brzmi nawet szczególnie inaczej niż oryginał wykonany na zwykłych organach - właściwie można powiedzieć, że brzmi to jak muzyka organowa z psychodelicznym zacięciem i charakterystycznym brzmieniem syntezatorów, które brzmią dosyć średniowiecznie. Gdy ktoś coś deklamuje w tle, pojawiają się typowe psychodeliczne kosmiczne dźwiękowe wygibasy, co nie za bardzo pasuje do całości, jednak są to elementy dosyć nieliczne i krótkie i nie przeszkadzają w pozytywnym odbiorze całości. Rzecz jasna nie jest to żadna parodia ani bluźnierstwo - to po prostu bardzo specyficzne odświeżenie starej, średniowiecznej formy, śmiertelnie poważne.





Mniej-więcej w tym samym czasie do gitary dorwał się ojciec Pat Berkery. Próbował najprędzej ewangelizować kontrkulturę, gdyż grał jeszcze w psychedelicznej, hippiesowskiej kapeli SPUR!. Na jego solowej płycie (Prayers for a Noonday Church) lekki, garażowy rock charakterystyczny dla lat '70 XX wieku, sąsiaduje z jego natchnionymi deklamacjami (zazwyczaj opisy narkotyczno-religijnych wizji oraz ogólne przemyślenia księdza Pata, który mimo tego, że broni celibatu, to jednak zdaje się nie wierzyć w Przeistoczenie, sugeruje przeprowadzenie zmiany treści pojęcia grzechu w sensie społecznym, oraz ogólnie jest nieco heterodoksyjny; przynajmniej jego wiara, w to, w co wierzy, jest szczera i gorąca), organowo-syntezatorowym podkładem i brzęczącą w tle perkusją. Czasami pojawiają się jakieś efekty dźwiękowe czy podniosłe chórki. Ciekawe, co na to Watykan, zakładając, że cokolwiek. Tak czy siak, naprawdę nie brzmi to źle. No i również jest to śmiertelnie poważne i na serio. Więcej można przeczytać na temat tej płyty na stronie pewnego katolickiego anarchisty tutaj.



Ogólnie pomysł połączenia wrażeń religijnych z pewnym wzmocnieniem wydaje się być dosyć intrygujący i zasługujący na uwagę i dokładne zbadanie.


Bonus nie na temat - ponad 300 odtajnionych stron projektu MK-ULTRA.

Trzy platformówki

Zazwyczaj grywam, jeśli grywam w cokolwiek, w różne i rozmaite gry - powiedziałbym - klasyczne. Częściowo wynika to z tego, że osobnikiem dosyć melancholijnym jestem, przez co lubię to, co znam i lubię, i w stosunku do czego mam dobre wspomnienia z tym czymś związane (nie oznacza to, że nagle i niespodziewanie nie mogę polubić czegoś, czego nie lubiłem dotychczas - np. HoMM IV do mnie przemówił ostatnio - ale jako strategia turowa, niekoniecznie jako pełnoprawna część serii), a częściowo wynika z przyczyn zewnętrznych - na moim laptopie nie chciały pójść np. HoMM V czy Borderlands, a co dopiero jakieś współczesne i na czasie hity.
Dorobiłem sobie rzecz jasna do tego małą ideologijkę, opartą częściowo na Baudrillardzie - gry współczesne, stawiające na realizm i fotorealistyczność coraz bardziej starają się być nie grami, lecz symulatorami określonych zachowań prawdziwego świata. A ja właśnie wolałem gry, nawet oparte luźno na historii (Faraon, seria Age of Empires) od symulatorów różnych aspektów życia, nawet tych abstrakcyjnych i dotyczących tych aspektów współczesności, których akurat nikt w realu nie zakosztuje (np. wojna, inwazja zombie, itd.). Duke'a 3D stawiam wyżej niż współczesne silące się na ultrarealizm strzelanki, Planescape:Torment czy sagę Baldur's Gate, o Falloutach nie wspominając (przy uwzględnieniu tego, że Fallout 3 i New Vegas mi nie poszły nijak) stawiam wyżej od rozmaitych współczesnych Skyrimów, itd, itp.
Platformówki, zwłaszcza te klasyczne, z widokiem z boku, dwuwymiarowe, współcześnie praktycznie nie istnieją, wyparte przez strzelanki i gry w 3D (platformówka w nowomodnym trójwymiarze to już jednak nie to samo, moim zdaniem). Dlatego nie dziwota, że pisząc o platformówkach skupię się na grach które znam ze wspomnień. Na niegdysiejszych hitach, które po przeminięciu ich czasu zostały zapamiętane i zachowane przez nielicznych.
Moim pierwszym komputerem, jaki w życiu miałem, a było to gdzieś koło roku 1996, była jakaś stareńka maszyna uzbrojona w biało-czarny monitor 15' marki Hyundai. Oprócz DOS-a był tam zainstalowany Windows 3.11 for Central Europe, nie było nawet stacji CD, tylko dwie na dyskietki (zwykłe dyskietki oraz te takie giętkie, wielkie). Było tam kilka gier, wszystkie absolutnie - jak dla mnie wtedy - wspaniałe - Kope (tzn. dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, że ta gra nazywała się Volfied - czemu zapamiętałem ją jako Kope, nie wiem), Storm (pierwsza część trylogii, też platformówka), Sokoban, Supaplex, Grand Prix, Castle , kilka innych, których tytuły zaginęły gdzieś w mrokach mojej pamięci, oraz Prehistoik 2.


Prehistorik 2 był dla mnie przez długi, długi czas symbolem idealnej platformówki. Niezwykle grywalny, o świetnej, kolorowej grafice (nawet na biało-czarnym monitorze, gdzie poznałem co znaczą wszystkie odcienie szarości), o wspaniale zaprojektowanych planszach i przeciwnikach, a co najważniejsze, o zróżnicowanych planszach i przeciwnikach, gdzie zawsze się coś działo, gdzie co chwila można było zostać przez coś zaskoczonym. Do tej pory nie znam wszystkich sekretów i tajemnic tej stareńkiej gry, chyba tylko jedną planszę (tę przewijaną, z bossem-drzewem) ukończyłem z wynikiem 100% (bo nie dało się jej ukończyć z mniejszym wynikiem), poza tym tylko pierwszą planszę ukończyłem z wynikiem 96%. E nie, wczoraj przeszedłem tą planszę na 100%. To był kolejny plus tej gry - morze, ba, ocean tajemnic, które czekały tam na gracza do odkrycia. Plansze były ogromne, pełne ukrytych przejść, skrótów, ukrytych bonusów, ba, alternatywnych sposobów ich ukończenia. Co kilka plansz (krain) pojawiali się bossowie, na których trzeba było znaleźć specjalny sposób/odpowiednią broń do ich pokonania. Fabuła schodziła na dalszy plan, ale była całkiem istotna. Szkoda, że obecnie ta cały czas miodna i grywalna gra nie chodzi mi na Win7 a DosBoxa jakoś nie potrafię ogarnąć od wczoraj (dzięki temu linkowi -klik!). Jedyna rzecz, jaka mi się nie podobała i nie podoba nadal, to konieczność gry na poziomie trudności expert, żeby grę dało się ukończyć. Fanowi RPG i strategii trochę ruchu (nawet rękami po klawiaturze) potrafi sprawić trudności. :P Problemem jest też przykry bug na planszy trzeciej, po bossie, na planszy z lotnią, gdzie po pierwszym szkielecie a przed trzecią jaskinią, gdy zostaniemy trafieni, to gra wyświetla jakieś mazaje i nie ma rady, trzeba ją restartować.



Sporo wody w Wiśle upłynęło, nim - już na lepszym i nowszym komputerze - dorwałem platformówkę, która grywalnością dorównała w moim przekonaniu Prehistorikowi 2. Była to jednak gra diametralnie inna, gdyż nie polegała na radosnej wyżynce wszystkiego co biega i łapania fantów dających punkty - była to gra znacznie bardziej logiczna, do przejścia której potrzebne były nie tylko zwinne palce, ale i dobrze pracująca mózgownica. Dodajmy do tego bohatera z nieskończonością żyć, żadnych bonusów i praktycznie bez broni (przez większą część gry)- a otrzymamy Abe's Odyssee. Sympatyczny, nieco infantylny stworek Abe, pracujący niewolniczo w wielkim kompleksie Zulagów, gdzie z różnych istot robi się jedzenie. Przez przypadek zauważa plany, z których wynika, że nowy produkt ma zostać robiony z przedstawicieli jego rasy. Ale po kolei. Abe jest Mudokonem, przedstawicielem człekokształtnej rasy, obdarzonej ciekawymi zdolnościami (para)psychicznymi, W czasach, gdzie toczy się akcja gry, wygląda jednak na to, że tylko nieliczni (w tym Abe) zachowali te zdolności, a większość z tych, którzy oprócz Abe'a posiadają je nadal, żyje dosyć pustelniczo w ruinach swojej cywilizacji, pochłoniętych częściowo przez dżunglę. Mudokoni zostali bowiem zniewoleni i uczynieni niewolnikami przez Glukkonów oraz ich sługi - Sligowie i ich psy, Slugowie.
Glukkoni utworzyli w uniwersum Oddworld gigantyczne, iście gargantuiczne kompleksy przemysłowe, gdzie robi się mięsne wyroby z różnych istot - no i przypadkiem sprzątacz Abe odkrywa, że produkt reklamowany jako New & Tasty ma być wyrabiany z jego pobratymców. I tak oto Abe ma przejść kilka razy po terenach kontrolowanych przez Sligów, odwiedzi także kilka pradawnych świątyni, gdzie zdobędzie nowe moce. Parokrotnie oberwie po głowie i spotka szamana w wielkiej masce. Gra była pieruńsko trudna, a w każdym razie jak dla mnie. Nie dość, że Abe nie miał szans w starciu z uzbrojonym Sligiem, to na dodatek nie było opcji quick-save ani w ogóle save w czasie gry, tylko w wyznaczonych przez grę miejscach. Trzeba było dokonywać cudów zręczności, ale też logicznie myśleć co i jak zrobić w jakiej kolejności, i na jakiej planszy - gdyż gra składała się z plansz, pomiędzy którymi postać się przemieszczała (ale i nie tylko ona sama, ale też np. goniący Abe'a przeciwnicy). Powinno się uratować najlepiej wszystkich 99 Mudokonów, co umożliwiało zagranie w specjalnym trybie gry. Ratowanie ich polegało na doprowadzenie ich do ptasich portali, i otwarcia ich. Znajdujący się najbliżej sami przez niego przechodzili. Abe mógł czasowo przejmować kontrolę nad przeciwnikami - jednak w chwili, gdy gracz kontrolował przejętego przeciwnika, Abe był bezbronny. Poza tym wcale nie było to łatwe zadanie, często niemożliwe przez konstrukcje plansz.
Twórcy rok później (1998) wydali kontynuację przygód pociesznego Abe'a. Gra Abe's Exoddus to w sumie część pierwsza ale zwielokrotniona - więcej Mudokonów do uratowania (300!) więcej postaci pobocznych, więcej możliwości komunikowania się z Mudokonami (niektórych trzeba było pobić lub pocieszyć, żeby raczyli pójść za nami; pojawiła się też opcja mówienia do kilku naraz), wprowadzono quick-save'a i load z poziomu gry. Za to liny wind wyglądałby obrzydliwie, gorzej niż w części pierwszej - przywodziły na myśl rysunki wykonane w paincie. Fabuła była bardziej zagmatwana, a sprowadzała się do tego, że po zagładzie Rupture Farms (tereny z Odyssee) Glukkoni, te dziwaczne burżuje z cygarami, rozpoczęli destylację wódy z kości dawno zmarłych Mudokonów (w kompleksie Soulstorm Brewery, kości wydobywano w kopalniach - oczywiście rękami niewolniczo pracujących Mudokonów), co rozsierdziło nieco ich duchy. I ogólnie fabuła bała bardziej zagmatwana, ale to już przecież napisałem. Dzięki opcji zapisywania gry w każdym miejscu Exoddus był nieco łatwiejszy od Odyssee'i, ale i tak trzeba było dokonywać tam cudów zręczności i szybkiego, logicznego myślenia. No i bardzo frustrujące było prowadzenie oślepionych Mudokonów przez najeżony zabójczą maszynerią korytarz.
Z dosyć ciężkim klimatem gry oraz dyskretnym alterglobalistycznym przesłaniem niezbyt współgrała ogólna poczciwość Mudokonów oraz samego Abe'a, który wzbudzał w graczu nierzadko uczucia podobne do tych, którymi obdarza się małe, futrzaste stworzonka. Mudokoni rozczulali, ich ciapowatość i pozorna nieporadność, także sam sposób ruszania się i czynności jakie można było wykonać sprawiały, że graczowi łatwo było ich polubić. Gdy pod koniec gry Abe, zmieniony w miotającą wyładowania bestię zabija kilku Slagów, cieszy się potem, już we własnej postaci, z tego, co zrobił, jest to trochę jak okrutny śmiech dziecka, które nie zdaje sobie sprawy z własnych czynów.
Mimo tego, że gry te mają już swoje lata, grafika, oprócz ogólnej pikselozy i nieco odpychających elementów (liny wspomniane wyżej) wygląda ładnie. Plansze są zrobione pomysłowo, nieszablonowo, zazwyczaj można spróbować je przejść na kilka sposobów. No i plansze jako takie ładnie wyglądają. Także filmiki i animacje w grze wyglądają całkiem nieźle i dzisiaj, w każdym razie - nie odstraszają. Ja tam nie widziałem żadnego filmiku z gry nowszej niż wydanej po około 2005-6 roku (nie wiem z jakich lat były Painkillery), więc jak dla mnie filmiki z gier z lat 1997-1998 wyglądają jeszcze całkiem znośnie, gdy przymknie się oko na małą rozdzielczość. Płynne przechodzenie animacji i filmików w grę w czasie grania też jest dużym plusem i również wygląda nieźle nawet i dzisiaj. Część druga ma opinię gry dużo gorszej od oryginału - nie przychylam się do tej opinii. Wszystkiego jest więcej, można momentami odczuć pewien przesyt, ale to moim zdaniem równie dobra gra. Na specyficzny klimat Odysei jak i Exodusu dodatkowo składa się fakt, iż były portami z pierwszego Playstation. Abe pojawił się jeszcze w paru grach ale w żadną z nich nie grałem.

czwartek, 24 listopada 2011

Andrzej Ziemiański "Wojny urojone"

Ziemiański znany jest głównie z cyklu Achaja, z którego jednak niczego nie czytałem. Czytałem za to zbiór opowiadań Zapach szkła. I było to dzieło fenomenalne, a najlepsze wrażenie wywarło na mnie opowiadanie Autobahn nach Poznań.
Ale ja nie o tym teraz. Wojny urojone to pierwsza czy tam druga książka autora, napisana i wydana za głębokiej komuny, gdy autor był jeszcze przed trzydziestką. Książka jest krótka, zwięzła, przykuwająca uwagę mimo swoich lat i młodego stażu pisarskiego autora, w chwili jej napisania. Przeczytałem całość w ciut ponad półtorej godziny, siedząc na schodach na klatce schodowej w szarym i obszczanym budynku uniwersyteckim, chichocząc pod nosem.
A to czemu tak? Sama książka nie jest zbyt wesoła. Jednak jeden z głównych bohaterów jest takim wspaniałym cynikiem, że nie sposób się życzliwie zaśmiać czytając komentarze i repliki do dziejącej się na łamach powieści akcji.
Powieść można zaliczyć do jakiejś s-f/post-apoc, nieco nawet dying earth, ale fabuła książki toczy się nieco chyba zbyt wcześnie w dalekiej przyszłości. No i nie ma tu nic a nic z fantasy.
Z kosmosu odległego przybywają dwa statki z ludźmi. Statki są w stanie katastrofalnym, wśród załogi (2000 mężczyzn) panuje defetyzm, alkoholizm, nihilizm i cynizm. No i mamy jeszcze wewnętrzne rozgrywki między dowódcami ekspedycji. Nie wiemy właściwie dokładnie skąd oni wracają, oprócz tego, że z bardzo daleka, i że kiedyś mieli gdzieś rodziny, przyjaciół, znajomych. A wracają na Ziemię - na której w międzyczasie doszło do jakiegoś kataklizmu, który pozostawił po sobie tylko prymitywną kulturę rolniczą.
Po wylądowaniu na Ziemi, dwóch dowódców ekspedycji zaczyna prowadzić grę na własną rękę w celu ubiegnięcia tego drugiego w nawiązaniu dobrych kontaktów z ziemską cywilizacją.
Ziemska cywilizacja zaś, na pierwszy rzut oka wegetująca wśród częściowo nieużywanych ruin z wieków minionych, rządzona jest przez nieformalną kastę kapłańską - wszystko przepełnione jest zdecydowanym i głębokim gnostycyzmem, przekonaniem, że człowiek nie jest ostatecznym ogniwem rewolucji i musi ustąpić miejsca temu, kto nadejdzie. Woda jest uznana za nieczystą, podobnie jak wiele innych rzeczy i spraw. Tak to wygląda na pierwszy rzut oka, ale jest to czubek góry lodowej.
W książce autor bardzo dobrze pokazał chyba wszystkie wady i ułomności ludzkiego charakteru, poza tym zakończył książkę w bardzo optymistyczny, rozkosznie nihilizujący sposób - główny bohater, zamiast dołączyć do gnostycyzujacych pseudo-mnichów, dołącza do nocnej, rozpasanej orgii w świetle ogniska.
Bardzo sympatyczna i pozostawiająca dobre wrażenia książka, nad której kartami unoszą się delikatne i ulotne opary słodko-gorzkiej dekadencji.

niedziela, 20 listopada 2011

HoMM III wiecznie żywe

Hejże ha, hejże hola. Krótko bardzo o modach do HoMM III a właściwie to głównie to o dwóch.
Modowanie słynnych hirołsów, legendarnej gry, w którą grali nawet dzisiejsi hipsterzy i inne mendy zaczęło się na poważnie od projektu Wake of Gods, projektu rzecz jasna rosyjskiego. Cóż wnosił ten mod (który skończył się chyba na wersji 3.58f - wersja była jakaś wyższa, ale raczej średnio grywalna i dla innych moderów, także niedokończona - po prostu udostępniono, jeśli dobrze kojarzę, co zostało) do bardzo klasycznej i nieco przyblakłej z wiekiem trójeczki? A pierdyliard nowości. Nie tylko nowe jednostki, w tym masę jednostek 8 poziomu (m.in. Supreme Archangel, Hell Baron, Dracolich, Hell Hydra - ale także wprowadził m.in. Santa Gremlin [eh, trudno - to akurat średnio klimatyczny - by nie rzec - idiotyczny - stwór], Werewolf, Zealot, kilka rodzajów Sharpshooterów, Sylvan Centaur, Gorynych [tja, smoko-hydra z rosyjskich bylin]), nowe obiekty na mapie, w tym obiekty pozwalające na czynności wcześniej nie możliwe do wykonania (np. wymazanie z pamięci bohatera jakiejś umiejętności, dokupienie ulepszeń do jednostek (np. bonusy do ataku czy obrony lub działanie czarów, przyzwanie stworzeń z miasta do bohatera, itd.), nowe bronione obiekty ze skarbami, czy Adventure Cave, które wprowadzały elementy RPG. Przybyło też rzecz jasna nowych artefaktów. Pojawił się nowy surowiec - mitryl - niezwykle rzadki, nie produkowany przez żaden obiekt na mapie, umożliwiał m.in. upgrade'owanie posiadanych creature dwellingów, robienie wokół miasta umagicznionej ziemi, tworzenie w miastach banku czy rezerwy złota. Wprowadzono Commandera - coś w rodzaju jednostki-bohatera, zdobywającej doświadczenie i umiejętności specjalne (domyślnie jeden typ na miasto), a także posiadającej własne artefakty. Nie zabrakło ulepszeń czysto technicznych (buy all button w mieście, możliwość zmieniania imion bohaterom i nazw miast, itd.). Sporą nowością było wprowadzenie klątw i błogosławieństw na mapie przygody, losowo dających jakieś bonusy lub osłabienia - wystarczyło zaglądnąć do Sphinxa (nowy obiekt na mapie) i odpowiedzieć (lub nie odpowiedzieć/nie odpowiedzieć poprawnie) na jego pytanie. Pojawili się bogowie i ich emisariusze - po odwiedzinach w pewnych nowych obiektach można było przyłączyć do armii jedną jednostkę (jakieś immanentyzacje :P) która... nie atakowała. Ale była cholernie mocna i dawała bonusy bohaterowi do jednej z czterech głównych umiejętności. Bonus narastający bodajże codziennie. Albo co tydzień - nie pamiętam. Tak czy siak - rozpieprz. Wprowadzono wreszcie możliwość burzenia i odbudowywania miast.




Jednak największą, najwspanialszą i najcudowniejszą nowością wprowadzoną przez WoGa było wprowadzenie skryptów ERM. Cóż te skrypty robiły - nie da się opisać. Skrypty kontrolowały wszystkie powyższe funkcje, a także dodawały pierdylion nowych - od pierdołowatych (pozmieniane umiejętności bohaterów czy balans jednostek) przez całkiem poważne (jednostki zdobywające doświadczenie, artefakt dla jednostek) po wywracające grę do góry nogami (np. możliwość chodzenia bohaterem po lasach i górach - tak, po non-passable terrain - oczywiście, niosło to ze sobą zagrożenia - a to lawina zabiła połowę armii, a to w lesie czaiło się 50 złotych smoków chcących zaatakować)  - każdy skrypt mógł być włączony lub wyłączony w odpowiednim menu przed rozpoczęciem gry. Co więcej - moderzy i twórcy map mogli za pomocą tych skryptów - a raczej za pomocą narzędzi do ich tworzenia - tworzyć własne skrypty, przypisane do danej mapy, przez co wyobraźnia autora w kreowaniu czegokolwiek była ograniczona tylko możliwościami technicznymi. O historii WoGa i jego rozwoju, a także ogromie innych możliwości i ulepszeń można poczytać (po polsku) np. tutaj. Mają tam też dział download.


WoG rozbudził nadzieje na więcej, zwłaszcza ortodoksyjnym fanom, zawiedzionym częścią czwartą, powszechnie uważaną za najgorszą w serii, oraz dodatkom do niej, faktycznie najgorszym w serii. Pewne rzeczy były jednak zakodowane w grze na stałe - jak np. ilość miast. Nie oznacza to jednak, że nie podjęto prób zmiany miast, czasami tylko na poziomie graficzno-tekstowym (ot, pozmieniane jednostki to tu, to tam), czasami na zasadzie całościowej konwersji (najczęściej wymieniano Conflux na coś innego - np. na Grove, lub różne wariacje nt. Forge) - niektóre z tych modów wymagały WoGa do działania, inne nie. Pojawiły się pewnego dnia informacje o mającej nadejść trylogii Horns of Abyss, czerpiącej z WoGa ile się da, ale nie wymagającej go, oraz wprowadzającej trzy nowe miasta - bez podmieniania jakiegokolwiek starego! Niestety, projekt zatrzymał się na wersji alfa części pierwszej, która wyciekła do netu wbrew twórcom, zresztą skłóconym ze sobą. Jeśli ten mod, którakolwiek jego część zostanie kiedykolwiek ukończona, sam ten fakt będzie powodem do radości. I tak niektórzy podejrzewają, że projekt był fake'iem od początku do końca.
Ok, po latach (2012, dopisuje te słowa rok później) mod się ukazał.

WoG, będący głównym i podstawowym modem do HoMM III ma jednak wiele wad - wśród których najbardziej poważnymi jest ogólna niestabilność. Skrypty ERM, zwłaszcza jeśli początkujący gracz włączy kilka niekompatybilnych ze sobą, bardzo lubią się wieszać często i chętnie niczym młodzi Japończycy. Spora część zmian w WoGu jest także przede wszystkim albo kosmetyczna, albo nie za bardzo dopracowana. Łatwo też przesadzić, i uczynić grę niegrywalną z powodu jej przeładowania ogromem nowości. Do WoGa powstało też sporo mniejszych dodatków - nowe obrazki battlefieldów, łatki językowe, poruszające się na wietrze drzewa, itd.
Nadzieją na przyszłość jest projekt VCIM, będący próbą napisania (a właściwie rekonstrukcji) od postaw źródłowego kodu oryginalnych hirołsów. Projekt ten, ciągle rozwijany, nie jest więc modem, ani nawet skończoną grą, tylko powstającą platformą, która kiedyś być może umożliwi dodawanie setek nowych miast, jednostek, funkcji bez ryzyka pochrzanienia całości jako takiej. Jak widzicie, pliki projektu dla kogoś bez jakichkolwiek informatycznych podstaw wyglądają zapewne dosyć czarnomagicznie (ja sam się nieco orientuję).
Wśród wielu mniej lub bardziej sensownych modów do WoGa wyróżnia się z całą pewnością Hero of Light mod od wersji 3.0 w górę. Autor zainspirował się nieco HoMM II czy - tak, tak - IV i przerobił każde z miast, dodając nowe jednostki na prawie każdy poziom - na zasadzie rekrutacji albo jednej, albo - po ulepszeniu drugiej. Jednostki te zazwyczaj mają inne zdolności (np. piechociniec lub strzelec, powolny czołg lub coś latającego), dlatego wybór takiej a nie innej wpływa na pole bitwy diametralnie zmieniając strategię. Jednostki te można jednak bez problemu ulepszać za darmo jedne w drugie w miastach, dodano także gdzieniegdzie trzecie (lub więcej!) ulepszeń dla danej jednostki. Zmieniono także Conflux w Haven. Mod jest cały czas rozwijany, nadchodzi pomału wersja finalna. Moda - także w wersji standalone - można ściągnąć (oraz poczytać o nim) tutaj.

Ed Paley "Ulubienica bogini Pele"

O rany. I właściwie na tym mógłbym poprzestać, jednak postaram się napisać coś więcej, chociaż naprawdę nie ma za bardzo czego.Najbardziej czytadłowata książka utrzymana w konwencji nieco pulpowo-filmowej, jaką czytałem. Styl autora pretensjonalny, patetyzujący, trącący dziennikarstwem bulwarowym, postacie i ogólnie wydarzenia przedstawione przejaskrawione, pod względem technicznym - koszmarne błędy ortograficzne, stylistyczne i interpunkcyjne. Główna bohaterka, zresztą o imieniu Onana to chyba na dodatek fantazja masturbacyjna autora, sądząc po sposobie jej przedstawienia w książce. Fabuła na poziomie amerykańskich filmów sensacyjnych klasy Z z lat '70- '80 XX w.
Ale mimo tego tą syfiastość czytało się całkiem przyjemnie. No i znajomość realiów hawajskich trzeba autorowi (jego prawdziwe personalia to Tadeusz Paleczny - aż się zdziwiłem, ale w sumie ta książka była momentami tak amerykańska, że tylko Polak mógł to napisać) policzyć na plus. Polecam wszystkim bratnim nekrofilom antykwarycznym.

sobota, 19 listopada 2011

Odpryski XI

Nocne spotkania.

I. Przejście podziemne. Miły, starszy pan próbował sprzedać kilka egzemplarzy mało sympatycznej biżuterii z czasów głębokiego PRLu, aby uzyskane w ten sposób pieniądze zmarnować w stojącej nieopodal maszynie hazardowej, o czym nie omieszkał wprost poinformować.

II. To samo przejście podziemne co wyżej, ten sam dzień, ale ciut wcześniej. W krótkich odstępach czasu dwaj panowie, wyglądający na tzw. meneli, jeden prosił o kilka złotych na piwo, inny o kilka złotych na herbatę. Od obu czuć było jakimś ciężkim alkoholem.

III. To samo przejście podziemne co wyżej, inny czas. Kolejny menel, Janek któremu bardzo chciało się pić, gdy studiował.

IV. Dworzec PKP w Krakowie, obskurny bar z drogimi symulakrami jedzenia, ulokowany w przejściu podziemnym, jeszcze przed czasami remontu dworca. Około pierwszej-drugiej w nocy. Urywki usłyszanej rozmowy sprzedawczyni z jakimś panem wyglądającym okołomenelowato każą przypuszczać, że ten pan, napędzany rządzą zemsty, szukał kogoś od długiego czasu, jeżdżąc m.in. po więzieniach, kostnicach i szpitalach. Dosyć jednoznacznie wyrażał swoje plany co do tej osoby, tzn. wprost opowiadał, że zamierza poszukiwanego przez siebie gościa zabić.

V. Przejście dla pieszych koło stacji benzynowej, około czwartej rano. Podpita kobieta w nieco niechlujnym, ale nie zdradzającym jej całkowitej abnegacji stroju dopytywała się o sens życia i co ma dalej robić po tym, jak niezidentyfikowany napastnik niedługo wcześniej wyrwał jej torebkę (gdzie miała pieniądze i dokumenty) i uciekł w mrok nocy.

VI. Noc czarna, noc głucha, między blokami. Wyglądająca ekstremalnie nieświeżo młoda kobieta zapytała się, jaki jest dzień i która godzina.

VII. Przystanek autobusowy, późny wieczór (koło 22). Kilku dresów palących fajki, mających wielką chęć na pobicie cwaniaka. Niestety, ja byłem tym kandydatem na cwaniaka. Czy jesteś cwaniakiem? - usłyszałem pytanie, czytając rozkład jazdy. Zdefiniuj cwaniaka. - odparłem szybko. Oooo, no właśnie. Śmiechy. Oddaliłem się szybko, lecz spokojnie.

VIII. Planty. Studentka prestiżowej krakowskiej prywatnej uczelni, która słynie z tego, że w gazetach z ogłoszeniami dotyczącymi pracy zdarzają się adnotacje, że ludzie po tej właśnie uczelni nie są mile widziani. Długa rozmowa o niczym w oczekiwaniu na autobus. Przez kilka dni nie mogłem się pozbierać po tym dotknięciu absolutnej pustki.

IX. Spotkanie w dzień, ale warte odnotowania. Elegancko ubrani młodzi studenci płci obojga, stojący pod Collegium Novum, zwrócili się do mnie, akurat tamtędy przechodzącego, z pytaniem, jak dojść do Collegium Novum.

X. Miły pan w średnim wieku w przejściu podziemnym z pkt I, II, III, który - zapewne nielegalnie - rozłożył nocą tam stoisko z używanymi książkami. W ofercie głównie La Vey, Crowley, Hitler. Oraz Oko Yrrhedesa Sapkowskiego, pozycję tę zakupiłem. Zakazane kwiaty rozkwitają nocą, dając niestety głównie mdłe lub mdlące owoce. To, co niespodziewanie znalezione w niespodziewanym asortymencie może zostać przywitane jak stary znajomy.

XI. Młodzi ludzie rozlepiający kserowane plakaty z podobizną zaginionego mężczyzny. Słyszałem ich niewyszukane i niesmaczne żarty dotyczącej tej właśnie osoby.

XII. Różne miejsca, różne czasy. Dogorywające, pijackie imprezy w nocnych autobusach. Requiem dla płytkiego hedonizmu.

XIII. Miasteczko AGH, letnia noc, eliadowski karnawał w wersji zdradzającej rozpacz i nieudane poszukiwania sensu, zamaskowane rozdętym do przesady nihilizującym hedonizmem. Dwie młode kobiety w skórzanych (lub lateksowych) bardzo obcisłych wdziankach, wyzywający makijaż, szpilki, ogromne dekolty. Wykonane czymś czarnym napisy SEX - na ich wylewających się z za ciasnych dekoltów biustach.

XIV. Ta sama noc. Przy płonącym kontenerze na śmieci ktoś machał zamaszyście zieloną flagą z jakimś symbolem. Jakie czasy, takie rewolucje. Lub akcje reklamowe.

Ernst Jünger "Promieniowania. Pierwszy dziennik paryski. Zapiski kaukaskie. Drugi dziennik paryski."

Dobra książka jest jak kieliszek dobrego czerwonego wina, delikatnie cierpka, rozlewająca się boskim nektarem po języku, muskająca podniebienie, by następnie spłynąć głębiej strumieniem nieziemskich doznań, rażących zmysły świetlistym blaskiem przynoszącym ze sobą ulotny moment zrozumienia. Dobra książka jest też jak kieliszek absyntu, rzecz jasna podanego w barbarzyński sposób - zielona wróżka nie utopiona w cukrze razi te punkty jaźni, które na co dzień pozostają głęboko uśpione, uderza szybko i celnie, padają z głośnym hukiem bariery, których istnienia człowiek się nawet nie spodziewa. Nagle znikają zasłony i przez urywki chwil, spowity w zielonym dymie człowiek dotyka samej esencji istnienia.
Co prawda wino mieszane z absyntem może przynieść cierpienie, zrzucenie do Tartaru ze szczytów Olimpu doznań, jednak cóż jest w ogólnym rozrachunku warte ludzkie życie, ponad te nędzne próby sięgnięcia do gwiazd, w wieczny mrok zalegający w nie dających się opisać przestworach niezmierzonych przestrzeni. Czy kiedyś wielka tęsknota za nieznanym, trapiąca Człowieka od tysiącleci, każąca iść mu dalej i dalej, każąca mu wpatrywać się w przestwór rozgorączkowanymi oczami zostanie zaspokojona?
Takie to też różne wrażenia nachodzą czytelnika w czasie czytania Promieniowań, dzieła monumentalnego, przeszywającego do szpiku kości, dzieła będącego jak ożywczy powiew wiosennego wiatru dla skostniałych i zmarniałych pędów zabijanych miarowo przez mróz wiecznej zimy.
Cóż to są te "promieniowania"? Sam najlepiej w przedmowie ujął to Autor - przez to słowo należy w głównej mierze rozumieć wrażenie, jakie świat i jego przedmioty wywołują w autorze, stwarzaną przez nie delikatną kratą światła i cienia. Przedmioty są rozmaite, nierzadko sprzeczne; ba, nawet biegunowo przeciwne, jak "Wschód i Zachód" oraz inne wielkie tematy naszego świata, które szukają zestrojenia w naszym wnętrzu. (...) Promieniowania - autor chwyta światło, którego odbicie pada na czytelnika. (...).
A tak bardziej po ludzku? Są to dzienniki prowadzone przez autora, kapitana rezerwy, w czasie jego kariery w Wehrmachcie w czasie II WŚ. Nie był jednak żołnierzem frontowym, jak w czasie I WŚ, która tak mocno wpłynęła na niego i uwarunkowała jego światopogląd w ramach rewolucji konserwatywnej, zajmował się różnymi sprawami, a w swoich dziennikach praktycznie nie wspomina o swoich obowiązkach (raz zdarzyło mu się być obecnym przy rozstrzelaniu dezertera - bardzo przejmująco opisana scena, nawet dla autora obeznanego ze śmiercią [ponoć do końca życia miał on nad łóżkiem hełm angielskiego żołnierza, którego zabił w walce na bagnety w czasie I WŚ - specyficzne trofeum]).
Jeśli ktoś dokładnie nie zna poglądów reprezentowanych przez autora, jego bujnej i długiej ideowej drogi, to niech wypierdala do swoich pokemonów, pieprzony podczłowiek, rzeczy podstawowych i oczywistych nie chce mi się przypominać, tutaj tylko ogólne wrażenia i opinie.
Widzimy pruskiego anarchistę (jak go określił Tomasz Gabiś), jak polemizuje z interpretacjami własnych prac (zwłaszcza Robotnika), jak ten, który uknuł pojęcie "Totalnej mobilizacji" został pokonany przez francuską sztukę życia, czyli to, co sam krytykował i zwalczał, co czyni go niemalże protoplastą (bardzo dalekim i niezmiernie odległym) sytuacjonistów i Baudrillarda. W 1941 roku rozpoczyna pisanie pracy o pokoju, którą czytało wielu późniejszych spiskowców przeciwko Kniebolowi. Widzi, jak odhumanizowana technologia ostatecznie zabija jednostkowy heroizm i rycerskość, jak wojna - szczególnie na froncie wschodnim - przybiera formy nienawiści czysto zoologicznej, międzygatunkowej chęci wyrżnięcia się wzajemnie, triumfu niskich, prymitywnych instynktów. Obserwuje wewnętrzne napięcia (i wreszcie otwarty konflikt) między SS i Wehrmachtem, spotyka się zarówno z Picassem jak i Carlem Schmittem, zbiera owady i pije burgunda gdy alianci bombardują miasto. Pisze między słowami, ale pisze też słowami. Daje czytelnikowi wgląd w swoją duszę, rzuca go w kotłujący się bezmiar przeżyć i napięć. Stara się być człowiekiem w świecie, gdzie ludzie stają się rzadsi. Widzi umierające tabu i rozpad starych form, ale nie optuje już za chaosem, którego trzeba okiełznać.

Promieniowania Jüngera to niezwykłe świadectwo - zarówno epoki, jak i ludzkiej wrażliwości, próby wykrzesania z siebie heroizmu w świecie statystyki. Za cholerę za to nie wiem, co z tej książce znajduje skrajna prawica - dla mnie to pierwsze poważne rozliczenie, przewartościowanie wcześniejszych poglądów autora, gdy zostały skonfrontowane z rzeczywistością.
A tutaj jako mała ciekawostka, wkład Jüngera w chemiognostycyzm.

piątek, 18 listopada 2011

Henry Kuttner "De profundis"

Druga książka Kuttnera jaką czytałem. Tym razem, w przeciwieństwie do Stosu kłopotów, nie ma tu akcentów humorystycznych (chociaż jest nieco tragikomiczna groteska, jednak czytelnikowi raczej nie jest zbytnio do śmiechu).
Są to trzy, stosunkowo niewielkie opowiadanka, każde dotyczące czegoś innego. W pierwszym (Gdy przebierze się miarka) mamy wspomniane wyżej przeze mnie elementy tragikomiczne - oto do młodego małżeństwa i ich dziecka przybywają karzełki z przyszłości, wysłane przez ich syna, który jest pierwszym Wolnym Iksem, nadczłowiekiem. Karzełki biorą na siebie uwolnienie jego potencjału i naukę, co sprawia ogrom kłopotów. Opowiadanie, które jako wannabe nietzcheański stirnerysta odczytałem w przewrotny nieco sposób - chcesz być nadczłowiekiem, pamiętaj, bądź miły i słuchaj mądrzejszych od siebie. Drugie opowiadanie (Polisa ubezpieczeniowa na dożywocie) to historia o podróży w czasie i próbie zmiany przeszłości. Niezłe i z niezłą puentą, ale w sumie moim zdaniem najgorsze z tego zbiorku. Trzecie opowiadanie (De profundis) - najlepsze moim zdaniem - opowiada o psychicznie chorym pensjonariuszu zakładu zamkniętego. Autor nieźle opisał chaos dziejący się w jego głowie, także przez specyficzną budowę fragmentów opowiadania. Bohatera odwiedzają jednak nie tylko wizje, ale i goście z innych strumieni czasu czy tam rzeczywistości.
Opowiadania z rodzaju tych, co zostawiają ślad w pomyślunku czytelnika.
Zbiorek zapewne będzie całkiem niedrogi, jeśli ktoś go wyczai gdzieś w jakimś antykwariacie.