sobota, 30 listopada 2013

Hakim Bey "Tymczasowa Strefa Autonomiczna i inne eseje"

Hakim Bey, czyli Peter Lamborn Wilson, to postać niezwykle intrygująca. Dawny tradycjonalista integralny, uczeń myślicieli tej rangi co Frithjof Schuon, sufi i gnostyk uciekający z Iranu przed islamską rewolucją; utrzymujący kontakty z francuską Nouvelle Droite; mag chaosu, okultysta, neopoganin, łączący wątki islamskie (w ujęciu sufizmu zmiksowanego z czarnym islamem i wierzeniami Indian Ameryki Północnej) z Maxem Stirnerem, sytuacjonizmem i ociekającą psychodelikami kontrkulturą lat '60-70. Anarchista, ale jedyny w swoim rodzaju. Samozwańczy prorok dla grupy wielbicieli lub też – dla przeciwników – przypadek bardziej psychiatryczny, niż polityczny.
Murray Bookchin poświęcił mu dużą część swojej krytycznej analizy o „anarchizmie stylu życia”, jeszcze zanim się sam obraził na to, że nikt go nie słucha. Użytkownicy libcom.org snują o Beyu rozmaite teorie – wg jednej z nich jego prawdziwe personalia również nie są prawdziwe.
Na dodatek nad tym sympatycznie wyglądającym staruszkiem o aparycji pomiędzy podstarzałym hippisem i kloszardem unosi się mroczny cień – zdarzyło mu się kiedyś pisać dla periodyków organizacji promujących „dobrą pedofilię”.
Co właściwie Bey proponuje w swojej chyba najbardziej znanej książce?
W sumie wszystko i nic. Ślizga się po pojęciach, rzuca setkami terminów, podanych na dodatek w rozmaitych (re)interpretacjach, skacze z tematu na temat, przywołuje na swoich świadków wręcz sprzeczne ze sobą nurty i zjawiska.
Jego anarchizm w swoich najgłębszych podstawach ma cyniczny uśmieszek postaci naszkicowanej przez Fryderyka Engelsa w czasie kilku spotkań Die Freien. Podobnie jak dla Maxa Stirnera, anarchizm Beya nie dotyczy w sumie określonego ideału społeczeństwa rządzącego się bez władzy, bez hierarchii i bez prywatnej własności środków produkcji, tylko maksymalizacji jednostkowej wolności każdego człowieka tu i teraz. Anarchizm miałby być narzędziem do uzyskania autonomii kiedy i jak to możliwe, bez nadawania pojęciu „wolności” cechy absolutu, wielkiej Idei (stirnerowskiego „upiora”) w imieniu której anarchista miałby wyzionąć ducha na barykadach takiej czy innej ruchawki.
Hakim Bey zabija więc to, co zostało współcześnie z anarchizmu, zanim pojęcie to zostało do reszty zdewastowane z jednej strony przez prymitywistów a z drugiej przez libertarian. Swoją drogą, autor omawianej książki trzymał swego czasu sztamę zarówno z jednymi, jak i drugimi. Anarchizm staje się sztuką dla sztuki – pozbawiony zupełnie szansy oddziaływania na płaszczyźnie politycznej sensu stricto. Zabawką dla rozpieszczonych i ześwirowanych burżujów w stylu samego Beya – jak argumentują jego przeciwnicy.
Autor analizuje „tymczasową strefę autonomiczną” na przykładach. Nie definiuje jednak tego pojęcia jako takiego. Nie ma w tym nic dziwnego – temporalność, rozmycie i przenikanie unosi się nad czytelnikiem w czasie lektury. „TSA” miałaby być (niedo)określonym miejscem lub stanem, w którym ci, którzy się tam znaleźli, mieliby maksymalizować swoją wolność i cieszyć się życiem. Skojarzenia ze staruszkiem Stirnerem znów narzucają się same – ot, Związki Egoistów przeniesione w XXI wiek (no, jeszcze w końcówkę XX-go) z całym dobrodziejstwem inwentarza i oceanem sprzeczności.
Jednymi z pierwszych TSA miały być twory nazwane przez autora mianem „pirackich utopii”. Tak, morskich rabusiów Bey zalicza w poczet anarchistów, uwypukla demokratyczne zasady panujące na okrętach, z grubsza tytularną funkcję kapitana, równość przy podziale łupów, pływanie od horyzontu po horyzont po pustej przestrzeni jako dosyć romantycznie pojęty udział w wolności, itd.
Niestety nie mam wystarczającej wiedzy historycznej, by móc jasno stwierdzić, czy autor nie przesadza. Sam zaś autor nie podaje żadnych przypisów, najprędzej uważając, że dla jego czytelników wszystko o czym pisze jest jasne – no niestety nie jest. Kwestia na ile okręty pirackie były demokracją bezpośrednią w działaniu a na ile wojną wszystkich przeciw wszystkim pozostaje więc dla mnie otwarta.
Później jest tylko lepiej. Ostatnią nowożytną TSA miała być... Regencja Fiume, rządzona przez awanturnika i proto-faszystę Gabrielle D'Annunzio. Bey opisuje, jak do Fiume zjeżdżały się kolorowe ptaki z całego ówczesnego świata, społeczni i religijni heretycy, odmieńcy, wyrzutki wszelkiej maści, wagabundy i poszukiwacze przygód. Faktem jest, że naczelną zasadą organizującą życie społeczne Fiume, co zostało zapisane w konstytucji tego efemerycznego tworu była muzyka, również znane są fakty, że D'Annunzio korespondował z i bardzo sobie chwalił Lenina, samemu będąc syndykalistą. Flota miasta wzięła nazwę od średniowiecznych piratów nawiedzających tamte okolice, tworzyli ją członkowie portowych związków zawodowych. Znów jednak nie jestem w stanie określić, w jakim stopniu autor przesadza.
Czasem może się zdarzyć, że członkowie jakiejś TSA po prostu znikną. Stało się tak, gdy grupa osadników protestanckich udała się do „Croatan”. Dla autora, inspirującego się zarówno heretyckimi odmianami islamu jak i wierzeniami Indian, biali osadnicy opuszczający swoje osady i porzucający ich zasady, religię, itd., którzy następnie w niedostępnej dziczy tworzyli nowe, niejako „wtórne” plemiona wraz z lokalna ludnością, a w późniejszym okresie także ze zbiegłymi czarnoskórymi niewolnikami wydali się o tyle fascynujący, że tworzyli od podstaw coś zupełnie nowego, odrzucając jednak to, co znali wcześniej.
Gdy nie ma się pod ręką przyjaciół, zawsze też można zrobić sobie TSA samemu. Wystarczy zażyć LSD. Lub cokolwiek. Świat wykreowany przez zaburzoną gospodarkę hormonalną w mózgu też autor uznaje za pełnoprawną TSA. Cóż.
To wszystko powyższe nie oznacza jednak, że „Tymczasowa Strefa Autonomiczna i innej eseje” to zła książka nawiedzonego wariata. Lubię myślicieli nietuzinkowych, ekstremistów dla samego ekstremizmu – w sensie poznawczym wszystkie takie jednostki czerpiące z najróżniejszych źródeł, skonfliktowane ze wszystkimi wokoło, a mimo to trzymające się jasno i wyraziście własnych przekonań są naprawdę fascynujące i zasługują na odnotowanie swojej obecności.
Bey pokusił się o odrobinę rozważań o współczesnym społeczeństwie konsumpcyjnym. Nie zrobił tego tak błyskotliwie jak w „Millennium” (książka wydana kiedyś w Polsce, w koszmarnym przekładzie i najprawdopodobniej bez korekty), ale zauważył kilka interesujących rzeczy. Co prawda, nie on pierwszy, ale zawsze. Wpisuje się on w narrację o wyzysku Peryferiów przez Centrum oraz podział świata na Pierwszy, Drugi (który implodował jego zdaniem wraz z upadkiem ZSRR i wylądował jako Półperyferia w Pierwszym, wtedy zaczął się XXI wiek) i Trzeci. Postuluje organizacje społeczności, TSA i czegokolwiek na zasadzie sieci, ze swobodnym przepływem elementów tożsamości, ale bez narzucania komukolwiek czegokolwiek – co jest wyraźnym odwołaniem np. do koncepcji „kłącza” Deleuze'a. Zauważył, że system kapitalistyczny sprzedaje jako dobra luksusowe to, co kiedyś sam zniszczył lub sprowadził do folkloru. Fascynacja internetem później mu przeszła, tutaj jeszcze głosi możliwość powstania TSA w internecie – faktycznie, np. fora w sieci TOR, pełne wątków z pedofilską pornografią i kącikami porad w stylu „jak ukryć zwłoki” faktycznie są wolne od władzy dowolnego państwa, ale nie wiem, czy rzeczywiście autorowi chodziło o coś takiego.
Wreszcie pojawia się też trochę ogólnych obserwacji w duchu Baudrillarda – postsytuacjoniści myślą podobnie. To, co dla Francuza stanowiło iście gnostycką tragedię, czyli np. znikanie, rozmycie się w świecie obrazów, dla Beya stanowiło w ostateczności narzędzie do wolności. I to jest chyba najcenniejsze spostrzeżenie z całej książki. Potem autor i tak zrobił z niego metafizyczny koszmar, nawołując do pomieszania współczesnych technologii informatycznych z „mentalnym paleolitem”, ale pominę to milczeniem.
Podsumowując, Hakim Bey (czy jak mu tam) to bez wątpienia enfant terrible współczesnego anarchizmu. Z pewnością jest szalenie inteligentnym i oczytanym myślicielem, do tego w miarę oryginalnym, jak na dzisiejsze czasy, nie raz błyszczy erudycją, ma bardzo żywy, intensywny styl, plastycznie odmalowuje słowem obrazy, nawet, jeśli pisze o wydarzeniach i postaciach historycznych. Jego myśl może być inspirująca – w aspekcie jednostkowym (zresztą innego autor zdaje się nie zauważać), osobistym. Na pewno swoimi spostrzeżeniami wymusza na czytelniku reakcję, opowiedzenie się za tym, lub przeciwko temu.
Ale dla mnie interesujące jest wszystko, co otarło się o Stirnera. Ciekawe, czy Bey czytał Ernsta Jüngera. „Eumeswil” czy „Afrikanische Spiele” z pewnością mogły by dostarczyć mu ciekawych przemyśleń.

Fryderyk Nietzsche "Wola mocy"

"Wola mocy" to jedno z kluczowych pojęć nietzscheanizmu, razem z "wiecznym powrotem" i "nadczłowiekiem".
Problem polega na tym, że pojęcie to jest bardzo nieostre. Zresztą jak i pozostałe. Sama książka pod tym tytułem została złożona już przez siostrę autora, któremu nasilał się - co zostało stwierdzone jakiś czas temu - borderline. Chociażby Deleuze o tym wspomina w swoim eseju o "woli mocy" i "wiecznym powrocie". Tzn. nie o borderline jako takim, tylko uznał, iż autor jeszcze był na tyle przytomny, że książka sklecona z jego rozmaitych notatek nie jest tylko zapisem majaczeń szaleńca.
Czytając omawianą książkę czułem jednak wzbierającą gorączkę autora. Gorączkę myśli, gmatwaninę pojęć, chęć przezwyciężenia samego siebie. Trochę jakby myśl była szybsza od notującej ją dłoni, która nie nadążała z notowaniem wszystkiego, zwłaszcza rzeczy, które dla autora były oczywiste.
Jak na współczesne czasy, język jakim posługuje się autor, jest całkiem trudny, trzeba to przyznać. Nie został uwspółcześniony przez tłumacza czy tam wydawcę. Swoją drogą, vis-a-vis etiuda odwaliło kawał dobrej roboty przypominając Starego Kanoniera. Niedługo zagości na blogu jeszcze "Jutrzenka" oraz "Zmierzch bożyszcz" (cudowna okładka, rozbita delta świetlista).
Wola mocy to świat, wola mocy to życie jako takie. Nie jest to moc jako taka. To jest takie niesprecyzowane coś, czym kieruje się wszystko. To fakt elementarny. Każda siła działająca w naturze i świecie człowieka. Nie ma bytu ani substancji jako takich - są tylko interpretacje. Wola mocy sprawia, że wszystko działa i staje się - ale nie jest.
Nie ma nawet ciągów przyczynowo-skutkowych, ani logiki jako takiej. Przyczyna to realizowanie woli mocy siły X, skutek to manifestacja woli mocy zupełnie innej siły Y, ścierającej się z tamtą. Logika więc to tylko przerzucenie naszych wyobrażeń na rzeczywistość, której nie możemy poznać (pozdrawiam w tym momencie Jeana Baudrillarda), wyobrażamy sobie przyczynę - wtedy wszystko się zgadza nam. Ludzka świadomość nie gra żadnej roli w procesach adaptacji i systematyzowania, nie zdajemy sobie sprawy z tysiąca uczuć i odczuć przepływających przez nasz mózg i wpływających na nasze myśli - proces myślowy jest więc również poniekąd przez autora zanegowany, nie ma nawet kategorii, wg. której można by oddzielić świat pozorny od prawdziwego.
Wieczny powrót nie jest zaś do końca wiecznym powrotem - wiąże się to z przezwyciężeniem nihilizmu epoki przesiąkniętej przez moralność (pokłosie "chrześcijanizmu"). Chrześcijaństwo wytworzyło humanizm, logikę, socjalizm, w sumie wszystko, co oddala człowieka od przyjęcia (kierowania się?) wolą mocy i co tworzy fałszywe wizje świata, zarówno tego "naturalnego" jak i wtórnych do niego tworów człowieka. Ba, autor nie uznaje nie tylko prawa (przestępstwo jest ok, a lepsi, silniejsi, wyżsi mogą więcej, także czynić coś, co przeraża maluczkich i słabych - podejrzewam, że chodzi o coś w stylu usypania góry z głów swoich pokonanych wrogów, itp.) ale i równości między ludźmi - każdy jest miarą dla siebie do tego stopnia, że "między rzeczywistymi "indywiduami" nie ma równych postępków". Człowiek moralny zaś jest niczym więcej jak kopią - bo jego miara wartości nie pochodzi od niego, tylko z interpretacji wyznawanej też przez innych; wszyscy wierzący w nią są jej odbiciem niejako (pozdrawiam w tym miejscu - ale to bardzo odległe skojarzenie, zdecydowanie odleglejsze niż Baudrillard - Donnę Haraway).
Chrześcijanizm i jego następcy (wszystko, co opiera się na post-chrześcijańskiej, humanistycznej/humanitarnej moralności) wypaczyli wolę mocy - pojawia się polemika z Darwinem (so outdated), że - niespodzianka! - nie zawsze wygrywa lepszy, silniejszy, ale czasem lepiej dopasowany, stawiający na ilość, na spokój, na przeżycie; na przebiegłość i chytrość (trochę innymi słowy, ale chociażby Kropotkin już uzupełnił Darwina, że współpraca jest równie ważna jak bellum omnia contra omnes; potem biologia jako taka to potwierdziła również). Człowieka nieobliczalnego, wyższego, "innej rasy" (rozumianej w kategoriach bardziej klasy społecznej, arystokracji ducha czy czegoś w tym guście, niż kategoriach biologicznych; chociaż w sumie - cholera wie; wzmianki o państwie militarnym i nacjonalizmie jako "zachowaniu tradycji człowieka silnego" też się trafiają) nie można ocenić, bo nie ma punktów odniesienia, ani porównać - z tej samej przyczyny.
Jakby to podsumować - cóż. Bez Nietzschego nie byłoby mnóstwa fascynujących i fantastycznych (wy)myślicieli, Nietzsche inspiruje, przeraża, zmusza do myślenia; pod tym względem się nie zestarzał.
Jakby na to nie patrzeć, klasyk. A jednak mimo to klasyk, który nadal budzi emocje.